Rodzina Brochwiczów/Tom I/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Rodzina Brochwiczów
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X. Abdykacya.

Wchodząc do gabinetu swego, pan Jan ujrzał potężną postać brochowskiego rządzcy, przypartą do ściany, i na tle srebrzystego obicia wyglądającą jak ogromna, w kształt ludzki zarysowana, plama. Sumski stał przyparty do ściany, sapał mocno i chustką czerwoną w czarne desenie pot z twarzy ocierał.
— Jak się masz, panie Sumski? Cóż to tak niespodzianie przyjechałeś? Czy zaszło w domu co nowego?
Jakkolwiek pan Jan słowa te wymówił ze zwykłą sobie łagodnością, w głosie jego i wyrazie twarzy przebijało się rozdrażnienie, podobne do tego, z jakiém człowiek chory poddaje się operacyi koniecznéj, lecz wielce dolegliwéj. Sumski skłonił się nizko i przez chwilę zdawało się, że był blizkim płaczu. Widok pana Jana, po długiém mianowicie rozstaniu, w osobliwy sposób drażnił nerwy wzrokowe starego szlachcica i sprawiał mu w piersi pewne łaskotanie, do łez pobudzające. Nie rozpłakał się jednak, tylko wykrzywił trochę usta, stęknął, westchnął, i nizkim ukłonem powitał dziedzica.
— Bieda, Jaśnie Wielmożny Panie! — wyrzekł, siadając na brzegu krzesła; — bieda! — powtórzył i czerwoną, chustką znowu po twarzy powiódł.
Pan Jan siedział w głębokim fotelu, przed obszerném biurem umieszczonym, i patrzał na rządzcę oczyma, w których coraz żywsza malowała się niecierpliwość. Czoło jego zbiegło się w kilka grubych zmarszczek; zaledwie rozpocząwszy rozmowę z Sumskim, czuł się już znudzonym nią, zmartwionym i zmęczonym.
— Cóż tam znowu za bieda, mój Sumski? czy co nowego zaszło? — zapytał.
Sumski obejrzał się po pokoju, jakby dla przekonania się, że nikt, prócz jego pana, słyszéć go nie mógł, poczém pochylił ku panu Janowi potężne swe ramiona, i również potężnym szeptem wymówił:
— Exekutor, Jaśnie Wielmożny Panie!
Była to odpowiedź lakoniczna i dość ciemna, ale pan Jan zrozumiał snadź ukryte jéj znaczenie, bo porwał się z fotelu i stanął wyprostowany.
— Czy znowu? — zawołał.
— Znowu! Jaśnie Wielmożny Panie — odrzekł Sumski — siedzi w Brochowie od tygodnia, i pozbyć się go nie można!
— O cóż tam znowu idzie? czy otrzymałeś jaki urzędowy papier?
— Oto jest, Jaśnie Wielmożny Panie.
Pan Jan wziął z rąk Sumskiego arkusz papieru, bujném urzędowém pismem zakreślony i ogromnemi pieczęciami opatrzony. Czytał i czoło marszczyło się mu coraz bardziéj.
— Sądziłem — rzekł do siebie — że da się to jeszcze odwlec!
— A! gdzie tam, Jaśnie Wielmożny Panie! — sarknął Sumski — już ja starałem się tam na miejscu... jeździłem, gdzie potrzeba, prosiłem, obiecywałem; ale nic nie pomogło. Przyszedł exekutor i siedzi, a jak długo posiedzi, to zjadą pewno urzędnicy i ruchomość sprzedadzą.
Pan Jan wzruszył ramionami.
— Bredzisz, mój Sumski! czyż ja dopuszczę do tego, aby mi ruchomość sprzedawano? trzeba natychmiast zapłacić.
Powiedział: trzeba zapłacić! oparł czoło na dłoni i zamyślił się. Zapłacenie wszelkie nie było aktem łatwym do wykonania w owéj porze, szczególniéj dla pana Jana, który całą sumę, ze sprzedaży lasu otrzymaną, wydał na potrzeby domu, dzieci i brochowskiego gospodarstwa. Szło tym razem o sumę znaczną, która wypłaconą być musiała w niedalekim terminie, pod groźbą publicznéj sprzedaży ruchomości, to jest znajdujących się w Brochowie sprzętów i inwentarzy. Takiéj sprzedaży pan Jan, naturalnie, dopuścić nie mógł, bo wyrządziła-by mu ona po piérwsze: straty materyalne wielkie, powtóre: wstyd. Trzeba więc było dostać sumy potrzebnéj, ale zkąd? jak? nad tém myślał pan Jan, a Sumski oczekiwał rezultatu myśli jego z szeroko otwartemi, w twarz pana utkwionemi, oczyma. To tylko pewna, że on sam nic wymyślić nie mógł, chociaż był rzeczywistym gospodarzem w Brochowie, i nad wymyślaniem zaradczych środków mozolił się od wielu już dni i nocy. Po długiéj chwili myślenia, pan Jan podniósł głowę.
— Trzeba cóś sprzedać, panie Sumski — rzekł, patrząc na przeciwległą ścianę.
— A co? — zapytał Sumski.
— Resztę zboża.
Krwawy rumieniec oblał twarz Sumskiego i bujne krople potu wystąpiły mu na czoło.
— Już ja o tém myślałem — zaczął, jąkając się — ale... ale nie ma już czego sprzedawać.
Pan Jan z żywością zwrócił na niego oczy.
— Jakto niéma? A dwie sterty na Widném?
Po tém pytaniu nastąpiła znowu chwila milczenia. Sumski pochylił nizko twarz, w którą fale krwi uderzyły, i co moment przełykał głośno, jakby mu coś dławiącego w gardle uwięzło. Nagle powstał i plecami przyparł się do ściany.
— Zgniło, Jaśnie Wielmożny Panie — wymówił rezolutnie, poczém zaraz chustką czerwoną twarz pokrył.
— Co zgniło? — tonem zdziwienia zapytał pan Jan — tłómacz się jaśniéj, mój Sumski.
— W stertach na Widném zboże zgniło — wydobył się z pod czerwonéj chusty głos ochrypły i zdławiony, — te deszcze przeklęte padały całe lato... jak bywało błyśnie pogoda, to chłopi u siebie zbierają, a na nasze grunta i pies nie szedł...
— A! — stęknął pan Jan i podniósł się z fotelu głębokiego, w którym dotąd na-pół leżał — cóż to za gospodarowanie takie, mój Sumski! Widzianeż to rzeczy, aby zboże w stertach gniło! nie możnaż było w sposobniejszy czas zebrać, albo nakoniec wysuszyć, czy co tam takiego z niém zrobić! Wszakże to strata wielka. Ja na te sterty właśnie liczyłem, aby, sprzedawszy je, nadzwyczajne podatki opłacić... a teraz cóż będzie? exekutor na karku! pieniędzy niéma!
Długo pan Jan mówił w ten sposób, szerokiemi krokami po pokoju chodząc, czoło dłonią pocierając i Sumskiemu wymówki czyniąc, pomiędzy któremi jednak nie zaplątało się ani jedno słowo, nie już ostre i grubijańskie, ale najmniéj choćby niedelikatne.
Sumski stał nieruchomy, plecami do ściany wciąż przyparty. Słów dziedzica w najgłębszém słuchał milczeniu, chustę czerwoną tylko miął w rękach, i wytrzeszczonemi oczyma, które wilgotniały coraz bardziéj, za przechadzającym się panem Janem wodził. Kiedy nakoniec pan Jan umilkł na chwilę, Sumski ruszył się nagle ze swego stanowiska, uczynił dwa kroki potężnie szerokie i głośne, obu ramionami kolana dziedzica objął i w płacz uderzył. Tu powtórzyła się scena przedkilkoletnia, w któréj Sumski w przerywanych i pełnych żalu wyrazach nieudolność swą wobec teraźniejszego sposobu gospodarowania wyznawał, pięścią się w pierś uderzał i, palce na krzyż składając, na żonę i dzieci przysięgał, że Brochów opuści, z kijem i torbą w świat pójdzie, na stare lata tułaczkę po świecie rozpocznie, aby dłużéj już pańskiego dobra nie marnować i miejsca ustąpić jakiemu młodszemu, coby tym, jak powiadał, nowinom, lepiéj radzić umiał.
— Z głodu umrę, ale sumienie czyste miéć będę! — wołał, szlochając i w piersi się bijąc. — Jak Boga mego kocham, pracuję jak wół, nogi sobie odchodziłem i głowę myśleniem ustawiczném nadwerężyłem, a... stérty tak i zgniły!
Pan Jan zniecierpliwił się z razu szlochami i desperacyą starego, rozrzewnił się potém i, wziąwszy go za ramiona, wyprostował.
— Mój Sumski — rzekł łagodnie, lecz bardzo smutnie — jesteśmy obaj ludźmi wczorajszymi, i nie umiemy żyć, ani pracować po dzisiejszemu! Ja w twoję uczciwość wierzę i pracowitość twą znam... przywykliśmy zresztą do siebie... toż już nie może być, abyś na stare lata z torbą ode mnie wychodził, a łaskawego chleba, gdym ci go ofiarował, nie chciałeś...
— Nie chcę, dobroczyńco mój! nie chcę, ojcze, łaskawego chleba! — zajęczał Sumski. — Zgrzybiałym nie jestem, ludzie-by mi oczy wykłuli, w twarz-by mi pluli... drzewo pójdę rąbać... jeszcze mogę... parobkiem będę...
Trwało tak z kwadrans. Pan Jan walczył ze sobą na dobre, widząc z jednéj strony gwałtowną potrzebę młodszéj, energiczniejszéj, a raczéj umiejętniéj energicznéj ręki, która-by gospodarstwu brochowskiemu kierunek dzisiejszy nadała, z drugiéj nie mogąc przenieść myśli o odprawieniu człowieka, który mu w szczęśliwszych czasach uczciwie służył.
Skończyło się na tém, że pan, czuły i wspaniałomyślny, rozkazał prawie słudze swemu na dawném miejscu pozostać, a szlachcic beksa i gorączka, ochłonąwszy z uniesienia, przestał szlochać, gorącować się, i pozostał. Ale pana Jana gwałtowna scena znużyła mocno. Usiadł znowu przed biurem i na fatalny papier urzędowy patrzył.
— Woły może-by sprzedać? — zapytał lakonicznie.
— A! gdzie tam, Jaśnie Wielmożny Panie! trzy miesiące dopiéro karmią się trochę, i wszystkie żebra policzyć im jeszcze można. Nikt za nie teraz i połowy nie da tego, co na wiosnę...
W myśli pana Jana zamajaczył wyraz: las! Pomimo kilku włók wyciętych, było go jeszcze w Brochowie sporo, ale pan Jan daleko od siebie tę pokusę odsunął. Wyciąwszy las, nie było-by możności utrzymać gorzelni, a bez gorzelni, w jakiż sposób wykarmić woły, a bez wołów zabrakło-by na wiosnę intraty, a bez wiosennéj intraty przyszło-by doświadczyć owego, umysł przerażającego przednówka, jakiego dotąd doświadczali tylko chłopi.
— A więc... — zaczął pan Jan, i zatrzymał się nagle. — A więc może... pożyczyć? — wymówił na-koniec i, przestraszony dźwiękiem własnego głosu, z westchnieniem twarz na obie dłonie opuścił.
Nigdy jeszcze dotąd długów nie zaciągał, a znał dobrze niebezpieczeństwa i podstępy téj smutnéj drogi, ku ruinie najczęściéj i nędzy wiodącéj. Ale Sumski, mniéj oświecony i przewidujący od swego pana, niebezpieczeństw i podstępów nie rozumiał. Wyraz: „pożyczka” przeraził pana Jana, jako początek czegoś bardzo złego, Sumskiego ucieszył, jako środek zbawczy od exekutora, który na karku mu siedział, i wielce dumę jego, jako brochowskiego rządzcy, upokarzał.
— Pożyczyć! Jaśnie Wielmożny Panie! pożyczyć! — zawołał Sumski. — Ja sam znam takiego, który...
Takiego, który-by Janowi Brochwiczowi kilka tysięcy złotych, lub nawet więcéj, pożyczyć chciał, znaleźć nie było trudno; pomimo bowiem ogólnego braku kredytu, Brochów był majątkiem zbyt pięknym, a uczciwość pana Jana zbyt dobrze znaną, aby kapitały nie czuły się pociąganemi ku piérwszemu i drugiéj. Ale... ale był to środek ostateczny, niemiły, upokarzający, groźny...
Niemiłym, upokarzającym, groźnym także był urzędowy papier, rozłożony na biurze przed oczyma pana Jana, a konieczność opłacenia podatków nadzwyczajnych opiewający. Bez pieniędzy całkiem pan Jan nie był, ale wkrótce nadejść miał półroczny termin opłaty komornego za miejskie mieszkanie. Komorne to było wysokie o tyle, o ile dom był szeroki; przytém metrowie muzyki, języków, śpiewu i tańców, pobierali płacę znaczną, na którą czekać przecież nie mogli; stroje dam kosztowały niemało, a miesięczna pensya Marysia wypłacaną mu być musiała... Pan Jan siedział przed biurem swém godzinę całą, kreśląc ołówkiem na papierze cyfry, podkreślając je, dodając, mnożąc, dzieląc; po godzinie wydał Sumskiemu polecenie zaciągnienia długu, wyprawienia z Brochowa nieszczęsnego exekutora i przybycia do Wilna wraz z usłużnym kapitalistą, w celu dopełnienia prawnych formalności. Sumski odszedł, pan Jan pozostał długo nieruchomy, zamyślony głęboko, z twarzą, na któréj malowały się zmęczenie, znudzenie, niepokój, zgryzota i troska.
Wstał i chodził po pokoju prędkiemi z razu, nierównemi krokami, potém z wolna i coraz równiéj, w głowie jego ważyły się widocznie jakieś myśli i postanowienia. Po dobréj godzinie takich rozmyślań, zadzwonił na lokaja i rozkazał oznajmić Maryanowi, że chce się z nim widziéć natychmiast.
Przed kilku właśnie minutami, Maryan wrócił był z miasta. W wytworném wizytowém ubraniu wszedł do gabinetu ojca i znalazł go siedzącego przy biurze, ze wzrokiem machinalnie w otwartą książkę wpatrzonym. Na odgłos kroków, Brochwicz podniósł głowę, zamyślonemi oczyma spójrzał na syna i milczącym giestem ukazał mu poblizki fotel, poczém zamyślił się znowu, tak ważną snadź rozmowa jego z synem być miała, i tak trudno mu było ją rozpocząć!
Przez kilka minut syn i ojciec siedzieli naprzeciw siebie w milczeniu, a każdy, kto-by patrzał na nich w owéj chwili, uderzonym zostać-by musiał wybitnemi, rzec można, typowemi cechami, okrywającemi twarze ich i postacie. Jan Brochwicz miał już wtedy lat blizko pięćdziesiąt, ale wydawał się daleko młodszym, niż był w istocie. Szpakowate włosy, przerzedzeniem swém i ułożeniem z lekka przypominające podgalane czupryny, otaczały czoło wysokie, szlachetnie zarysowane, od reszty twarzy, ogorzałéj nieco, odbijające białością, na któréj tém widoczniéj rysowały się gęste i liczne zmarszczki. Oczy, okrągło wykrojone, ze źrenicami ciemno-błękitnéj barwy, płonęły blaskiem żywym, patrzały z łagodnością, niewyłączającą pewnéj dumy i dobroduszności, nie wyłączającą rozumu. Na dnie źrenic migotliwemi błyskami drżał niepokój, nie wyłączający bierności; kształty ciała Brochwicza więcéj były delikatne, niż silne, pomimo lat przecież żadną nieforemnością nie skażone, układ zaś cały, począwszy od spójrzenia i uśmiechu, aż do najdrobniejszego ruchu i gestu, znamionował wysoką ogładę towarzyską i coś ważniejszego jeszcze od niéj, bo smak dobry i wykształcony, poczucie godności osobistéj i szanowanie jéj tak w sobie samym, jak i w innych. W chwilach uniesienia, zapał roziskrzał mu oczy, zwyczajnie miękkość i rodzaj wykwintnéj niedbałości przebijały się w wyrazie twarzy i ruchach postaci. Takim, jakim był Brochwicz, przedstawiał typ właściwy plemieniu, którego był synem, konarami wysoko w przeszłość sięgający, korzeniami głęboko w grunt rodzinny wrosły, typ szlachetny, pociągający, w obcowaniu miły, — w praktyce życia nieudolny, wspaniałomyślność, prawość i poezyą dawnych rycerzy przypominający, lecz sprężystéj energii i cierpliwego wytrwania nowożytnych pracowników w zupełności pozbawiony.
Maryan podobnym był niezmiernie do ojca swego: tenże sam wzrost posiadał, też rysy, tenże sam układ, ogładą światową i dobrym smakiem tchnący. Tylko na białém, jak u kobiety, czole młodzieńca, zmarszczki nie było jeszcze ani jednéj, a ocieniały je gęste kędziory włosów płowych, w błękitnych źrenicach mieszkały niewyraźne jakieś żądze i marzenia, w ruchach przebijała się żywość młodzieńcza, uczucie niespokojne, zdające się szukać po świecie czegoś, na czém-by oprzéć się mogło. Rękę, tak jak i cerę twarzy, Maryan miał kobieco białą; wyłożony kołnierz u koszuli i spinająca go kolorowa kokarda rzucały na niego także pewną cechę kobiecości.
Jan Brochwicz piérwszy przerwał milczenie.
— Kochany Maryanie... — rzekł, a lubo po wymówieniu dwóch tych wyrazów umilkł i zamyślił się znowu, jakby ważył w myśli swéj słowa, które daléj nastąpić miały, Maryan ze szczególną uwagą spójrzał na ojca. Uderzyło go to, że po raz piérwszy może w życiu nie został nazwanym w sposób pieszczotliwy. Miałoż to znaczyć, że w téj właśnie chwili Brochwicz zapragnął syna swego ujrzéć nie Marysiem — dzieckiem, ale Maryanem — człowiekiem i mężczyzną?
Po krótkiéj chwili milczenia, pan Jan zaczął znowu:
— Od dawna już, kochany Maryanie, noszę się z myślami, które obecnie wypowiedziéć przed tobą zamierzam. Dziś uczułem najmocniéj potrzebę, obowiązek nawet, przedstawienia ci okoliczności moralnych i materyalnych, w jakich zostaje rodzina nasza, nadziei, jakie pokładam w tobie, i sposobów, jakiemi, wedle mego zdania, ty nadzieje te spełnić możesz i powinieneś.
Maryan słuchał słów ojca z uwagą i uszanowaniem, Brochwicz mówił daléj:
— Półtora roku już minęło od powrotu twego z za granicy; przez ten czas mogłeś dostatecznie przypatrzyć się trudom, jakie ponosiłem, i staraniom a wysileniom, jakich dokonywałem w celu zapobieżenia ruinie majątkowéj, która tak łatwo spotkać może każdego z nas, śród niepospolitych okoliczności i nowego porządku rzeczy, w jakie wtrąceni zostaliśmy. Oprócz tego, sam widzisz i oceniać zapewne musisz troskliwość, z jaką wychowuję młodszych twych braci, i koszta, jakie na edukacyą ich ponoszę...
Tu Maryan po raz piérwszy przerwał mowę ojca.
— Mój ojcze! — rzekł z uczuciem — byłeś dla mnie ojcem najlepszym i najtroskliwszym, i jesteś takim dla braci moich.
— Tak — odparł Brochwicz — kocham was szczerze; rodzina i obowiązki jéj były jedyném polem, na którém wolno mi było rozwijać uczucia moje i działalność. To téż wierzaj mi, mój Maryanie, że przyszłość wasza leży mi bardzo na sercu i o niéj-to właśnie mówić z tobą chciałem.
Na wzmiankę o przyszłości, brew Maryana drgnęła lekko, powieki w dół opadły. Było to przecież jedno mgnienie oka.
— Słucham cię, mój ojcze — wyrzekł młody człowiek z uszanowaniem, lecz nie bez pewnego oddźwięku smutku w głosie.
— Owoż — mówił pan Jan — pomimo wszelkich starań moich i trudów, pomimo pozbawienia się wielu rzeczy, do których ja i matka twoja przywykliśmy, nie mogłem zapobiedz znacznemu nadwerężeniu się fortuny naszéj, a co więcéj, przyszedłem do przekonania, że zapobiedz mu i nadal zdolnym nie będę. Nie wiem, czém się to dzieje i czego jest skutkiem; badałem siebie nieraz, szczerze pragnąłem zastosować się do potrzeb i wymagań czasu — nie potrafiłem. Nie sądzę, abym był bardzo ograniczonym, chęci nie brakło mi także; ale jestem człowiekiem starym, nie latami wprawdzie, które nie są jeszcze starością, ale... ale przyzwyczajeniami, nałogami, wadami i niedoborami, które wyrosły razem ze mną; dawniéj takiemi może nie były, ale dziś, w praktyce życia, stawiają mi na każdym kroku przeszkody... Zostaję w położeniu człowieka, który oczy ma, ale rąk nie ma: widzę wszystko, działać nie umiem. Wyznanie to smutne, upokarzające, ale szczere i głosem obowiązku podyktowane... Przeszłość ciężko siedzi na karku człowieka, zrzucić jéj z siebie ja przynajmniéj nie mogę.
Ostatnie słowa Brochwicz wymówił drżącym nieco głosem. Czoło jego zbiegło się w kilka fałd grubych i głębokich, wzrok spuścił się ku ziemi.
— Mój ojcze... — zaczął Maryan.
— Posłuchaj mię, Marysiu, i nie przerywaj. Wiem, że jesteś synem dobrym i kochającym, i że nie żądał-byś od ojca rachunku z fortuny przodków naszych. Ja przecież obowiązanym się czuję do przedstawienia ci onego, i nie waham się powiedziéć: Brochów jest zrujnowany...
— Wiedziałem o tém, mój ojcze — ozwał się Maryan.
— Wiedziałeś? być to może — odparł pan Jan — a przecież pewny jestem, że niedoświadczone oko twe nie dostrzega tak daleko, jak moje, następstw dzisiejszego stanu rzeczy, jeśli-by ten potrwał. Najbliższém z następstw tych są — długi. Dotąd nie miałem ich wcale, dziś przymuszony zostałem do zaciągnięcia piérwszego i dość znacznego. Przewidziéć łatwo, że jeśli nic w położeniu naszém zmianie nie ulegnie, za tym jednym pójdą inne, a potem ruina, dziś niezupełna jeszcze, stanie się zupełną, osiądzie na niéj biéda... Mógł-bym był wprawdzie z łatwością sprzedać Brochów, a kapitałem w ten sposób zdobytym życie sobie ułatwić, i przyszłość spokojną sobie i wam zapewnić! Alem nie chciał i nie chcę uczynić tego... Z jakich powodów i względów, wiész o tém dobrze. Są obowiązki, które każdy uczciwy człowiek pełnić powinien pod karą zostania nieuczciwym... są uczucia, droższe nad spokój i pewność o jutro, a kto nie posiada ich, lub posiadając, z serca swego wyrzuca, ten nie wart jutra...
Wzruszenie stłumiło znowu głos Brochwicza; po chwili jednak mówił daléj:
— Ty, Maryanie, nowym jesteś człowiekiem, lepiéj ode mnie zrozumiéć możesz czas, który jest czasem twoim, dzielniéj, niż ja, podejmiesz ciężar obowiązku świętego, zarówno jak gwałtownéj potrzeby. Umyśliłem oddać Brochów w zupełne i wyłączne twe posiadanie. Zamieszkaj w nim sam, rządź, gospodaruj, działaj; przechowaj węzeł, który imię nasze od pradziadów łączy z tym pięknym kawałkiem ziemi rodzinnéj; młody i silny, weź się do dzieła, które młodych snadź sił wymaga. My starzy, zamieszkamy w Radlinie; folwark to nie duży, ale potrzebom naszym wystarczy, trudów i kłopotów nie wiele sprawi. Ja i matka twoja przestaniemy na bycie skromnym i pogodzimy się z życiem cichém, gdy będziemy wiedzieli, że najstarszy syn nasz ujął w ręce swe kierunek nad przyszłością całéj rodziny naszéj, zdjął z nas to brzemię odpowiedzialności, któremuśmy podołać nie mogli. Nam starym niech pozostaje cisza i spokój, tobie młodemu walka zaszczytna, nietylko o świetność własnego bytu, ale o spełnienie obowiązku wiernego strażnika, z całych sił reparującego wyłom, w murze warownym uczyniony, walka słowem o — jutro.
Umilkł Brochwicz i patrzył na syna, oczekując zapewne odpowiedzi, oczekując jéj z drżącemi błyskami w wilgotnych oczach, okazującemi niepokój i żywe pragnienie. Abdykując na rzecz syna, doświadczał może pewnéj trwogi na myśl o sposobie, w jaki podejmie on spadającą z głowy ojcowskiéj koronę, i pragnął, aby sposób ten zwiastował siłę i męztwo, przyrzekał godne spełnienie położonych w nim nadziei.
Ale Maryan nie zaraz odpowiedział. Na białe czoło jego teraz dopiéro wystąpiła zmarszczka, od lekkiego ściągnięcia się brwi pochodząca; delikatne policzki różową zaszły barwą, wzrok jego wbity był w ziemię, głowa na pierś pochylona.
— Mój ojcze — wyrzekł po chwili zniżonym głosem — nie czuję się jeszcze godnym tak wielkiego zadania, jak to, które chcesz mi powierzyć... nie jestem pewnym, czy podołać mu potrafię...
— A któż zadaniu temu podołać może, jeżeli nie wy, młodzi? — zawołał Brochwicz z roziskrzonemi nagle oczyma. — Maż ono zostać opuszczoném przez starych, którzy sprostać mu już nie mogą, i przez młodych, którzy o siłach swych wątpią. My porodziliśmy się i żyliśmy wczoraj, dzisiejszy dzień jest nam już tylko dniem żalów i wspomnień, a jutrem naszém grób. Ale wy... wy, młodzi, w parze idziecie z czasem, którego jesteście synami; przeszłość wasza krótka, a przyszłość długa; piérwsza nie szepce wam jeszcze do ucha o tém, co było, druga wiele ma jeszcze do powiedzenia o tém, co będzie. Ty szczególniéj, Maryanie, uposażony świetnemi warunkami wychowania, w niejednę piękną zaletę umysłu i charakteru bogaty, możesz i powinieneś zaszczytne miejsce zająć w swém społeczeństwie, stworzyć sobie byt szczęśliwy i dostatni, moralne i materyalne położenie rodziny swéj obronić od upadku i poniżenia. Tego spodziewam się po tobie, i jestem pewny, ze zawiedzionym nie będę.
Gdy Brochwicz to mówił, Maryan nie spuszczał z niego wzroku. Na całéj twarzy jego rozlał się wyraz zamyślenia. Liczne myśli tłoczyły mu się widocznie do głowy, przed oczyma zarysowywał się znak zapytania. Rozplątywał i porządkował piérwsze, starał się odgadnąć znaczenie drugiego.
— Ojcze mój! — zaczął mówić po chwili — nie chciał-bym sprawić ci zawodu. Zaufanie, jakie pokładasz we mnie, podnosi mię we własnych oczach, głos obowiązku czuję w samym sobie. Powiédz mi, co mam czynić, od czego zacząć, co przedsięwziąć? Chowaliście mię dotąd, jak ptaka w gnieździe; gniazdo to miękkie było, ciepłe. O! jakże był-bym szczęśliwym, gdybym teraz odwzajemnić Wam mógł miłość Waszę i staranie! Ale...
Zawahał się i umilkł. Brochwicz wyciągnął ku niemu dłoń otwartą. Nie dosłyszał snadź ostatniego wyrazu, tego „ale”, na którém uwięzła mowa Maryana, a które cień wątpliwości rzucało na uprzednio wyrzeczone przez niego słowa.
— Kochany mój Maryanie — rzekł Brochwicz, głosem uspokojonym już zupełnie, a nawet rozweselonym — zadanie, które spełnić ci przyjdzie, nie jest znowu niczém tak nadzwyczajném, abyś ty, ze swemi młodemi siłami, ze swojém wychowaniem i charakterem, podołać mu nie mógł. Bądź-co-bądź, nie idzie tu o żadne ofiary uczuć twych lub przekonań; piérwsze zadowolnić możesz w sposób bardzo miły, drugie wprowadzać w życie według woli własnéj. Gwałtowna tylko zachodzi potrzeba, abyś zapobiegł złemu kierunkowi, jaki przyjęły majątkowe nasze sprawy, a przez to zabezpieczył materyalną i moralną niezależność sobie i młodszemu rodzeństwu twemu. Weź Brochów w swe posiadanie, zaprowadź gospodarstwo nowe, do pomocy sobie wezwij ludzi także nowych, nie szczędź trudów, żyj przyzwoicie, ale rachuj się z wydatkami, a wkrótce będziesz panem położenia, które stanie się świetném.
— A bracia moi, mój ojcze, a Żancia? — zapytał Maryan — wszak oni także powinni otrzymać część majątku taką, jaką dla mnie przeznaczasz?
— Niezawodnie — odparł pan Jan — nie zapomniałem téż wcale o tém. Dzieci moje wszystkie równie są mi drogie; córka nawet, wbrew zwyczajowi prawie powszechnemu i formule prawa, u nas panującego, posiadać powinna tyleż, ile z majątku ojcowskiego posiądą jéj bracia. Ale Brochów twoim zostanie; wypada tak z okoliczności i prawa starszeństwa. Leon otrzyma po nas Radlin, Jarosławowi i Żanci odpowiednie sumy wypłacisz...
— Wypłacę? — przerwał Maryan — a z pomocą jakich środków?
Pan Jan milczał chwilę. Zdawać się mogło, że z razu wahał się trochę z odpowiedzią, potém jednak lekki uśmiech rozjaśnił mu twarz, dotąd poważną i wzruszoną.
— Środki te są dwojakie: — zaczął — piérwsze z nich zależą od własnéj twéj umiejętności wzięcia się do rzeczy, drugie odnoszą się do przedmiotu, o którym dawno mówić z tobą zamierzałem, i o którym, jak mi się zdaje, ty myślisz dawno. Panna Natalska...
— Mój ojcze! — z żywém poruszeniem wtrącił Maryan — jakiż związek zachodzić może pomiędzy osobą, któréj imię wymówiłeś, a sprawami, o jakich mówiliśmy przed chwilą?
Pan Jan uśmiechnął się znowu.
— Nie żenuj się ze mną, mój Maryanie, i odrzuć na stronę fałszywy wstyd, co najmniéj niepotrzebny w rozmowie z ojcem. Jestem twym ojcem, jestem mężczyzną, był czas, w którym ulegałem sam czarowi pięknych oczu kobiety, pojmuję więc...
— Mój ojcze... — wyrzekł znowu Maryan, ale pan Jan nie dopuścił go do słowa.
— Pojmuję to zajęcie się, jakie obudzić w tobie mogła panna, tak piękna i miła, jak jest Teofila Natalska. Zajęcie się to spostrzegałem nieraz, spostrzegłem szczególniéj dziś, spostrzeżenia te cieszyły mię niewymownie. Rodzina Natalskich zacną jest i oddawna z nami sprzyjaźnioną, panna Teofila posiada wszystkie wdzięki i zalety młodości, piękności, starannego wychowania, kobiecéj dobroci i delikatności. Lepszéj, stosowniejszéj dla siebie żony znaléźć-byś nie mógł.
Maryan nie przerywał już ojcu, skrzyżował tylko ręce na piersi, głowę pochylił, wzrok utkwił w ziemię i siedział nieruchomy. Wyraz twarzy jego znamionował uczucia niezbyt przyjemne, miarkowane jednak i od wybuchu powstrzymywane, może względem na ojca, może téż i innemi jeszcze wewnętrznemi pobudkami. Brochwicz, zajęty całkiem myślą, jaką rozwinąć przed oczyma syna postanowił, nie zwrócił uwagi na chmurną twarz Maryana, ani na zamyślenie, które go ogarnęło, a w którém wiele było niepokoju, a nic wcale radości.
— Plan, który w głowie méj osnułem — mówił daléj — jest następującym: Brochów, pomimo zrujnowanego gospodarstwa, wyrąbanego w części lasu i świeżo zaciągniętego długu, pomimo nawet ceny na ziemię dziś panującéj, mniéj niż nizkiéj, przedstawia wartościową cyfrę czterykroć sto tysięcy złotych. Radlin wart dwakroć sto tysięcy złotych, co, razem wzięte, doprowadza cyfrę fortuny naszéj do sześćkroć stu tysięcy, która podzielona być powinna pomiędzy dzieci moje na cztery równe części. Ty, Maryanie, jeżeli ożenisz się z panną Natalską, która, jak wiadomo, posiada sto pięćdziesiąt tysięcy złotych polskich posagu, wypłacalnych wnet po ślubie, sumą posagową swéj żony spłacisz należność Żanci, gdy tylko wychodzić ona za mąż będzie; dla Jarosława zaś podobnąż sumę zahypotekujesz na Brochowie; a ponieważ Leoś ma obecnie tylko lat piętnaście, dopóki więc dorośnie i o udział swój w majątku dopomni się, ty, gospodarując umiejętnie i roztropnie obliczając się z dochodami brochowskiemi, potrafisz tyle z nich na stronę odłożyć, aby żądanie brata we właściwéj porze módz zadowolnić. Leon, jak już mówiłem, otrzyma od nas Radlin, Jarosław z kapitałem w ręku z łatwością wynajdzie sobie i nabędzie odpowiedni folwark, Żancia zostanie wyposażoną; a jeśli małżeństwo, które mam dla niéj na myśli, do skutku przyjdzie, bardzo pomyślnie za mąż wydaną. Rodzina nasza uniknie tym sposobem nieszczęsnych okoliczności, które jéj grożą, a ja na starość będę miał wysokie szczęście ujrzéć dzieci moje, żyjące w pokoju, zacności i dobrobycie.
Maryan długo nie odpowiadał, siedział ciągle nieruchomy, ze wzrokiem spuszczonym, i tym samym, co piérwéj, wyrazem zamyślenia na twarzy. Myśli coraz liczniejsze i sprzeczniejsze obiegały mu snadź głowę, przed oczyma mnożyły się znaki pytające. Po chwili dopiéro podniósł głowę i zamyślone spójrzenie utkwił w rysach ojca, rozjaśnionych błogiemi nadziejami, lecz także niepokój i oczekiwanie wyrażających.
— Mój ojcze! — wymówił — czy ożenienie się moje z panną Natalską i posłużenie się sumą jéj posagową konieczném ci się wydaje do wykonania planu twego i spełnienia nadziei, jakie we mnie pokładasz?
Brochwicz, po raz piérwszy w ciągu rozmowy, bacznie spójrzał na syna.
— Co znaczy to pytanie, Marysiu? — rzekł z wyraźnym niepokojem i lekkiém niezadowoleniem. — Czy przypuszczasz, że mógł-bym skłaniać cię do zawarcia małżeństwa wyłącznie z pobudek interesu majątkowego? Panna Natalska jest osobą, która sama przez się uszczęśliwić może każdego młodego człowieka, zdolnego ocenić i ukochać najcenniejsze przymioty niewieście: dobroć, skromność, talenta, nakoniec piękność. Zresztą nie okazywał-żeś sam względem niéj tego zajęcia, które dało mi niejako prawo mówić do ciebie w ten sposób, a nawet względem rodziców jéj dokonywać pewnych kroków, właściwych ojcu młodzieńca, starającego się o rękę ich córki? Nie widzę, jaką ujmę młodéj, pięknéj i ślicznie wychowanéj pannie przynosić-by mogło to, że jest ona majętną. Majątek jéj dopomógł-by ci tylko do nabycia od siostry przypadającéj na rzecz jéj części Brochowa, za co wywzajemniając się, przekazałbyś na jéj imię połowę tegoż majątku. Własność jéj, nie ulegając tym sposobem żadnemu poszkodowaniu, ciebie postawiła-by w możności uchronienia rodziny twéj całéj od nieszczęść, jakie jéj grożą, i wyrobienia dla siebie samego stanowiska dogodnego i zaszczytnego, z którego naturalnie ona, jako żona twoja, korzystała-by także. Taką była myśl moja, gdym ci o tém małżeństwie mówił, myśl, wyznam ci, droga mi bardzo z wielu względów. Dlatego pytania twego nie rozumiem dobrze, i proszę, abyś mi je chciał wytłómaczyć.
Maryan powstał, przeciągnął białą swą rękę po czole schmurzoném lekko, i parę razy przeszedł się po pokoju. Stanął potém przed ojcem i przez chwilę na twarz jego patrzał. W oczach jego czułość synowska mieszała się z przykrym jakimś niepokojem, delikatne policzki, zarumienione przed chwilą, pobladły.
— Mój drogi ojcze! — wymówił, odgarniając w tył bujne kędziory płowych włosów; — takie rzeczy wymagają namysłu. Ja o pannie Teofili nic złego powiedziéć nie mogę. Jest ona w istocie osobą młodą, piękną, starannie wychowaną... Ale... ale... proszę cię, abyś dziś jeszcze stanowczéj decyzyi ode mnie nie wymagał...
Brochwicz posmutniał, oparł czoło na ręce, westchnął.
— A! — rzekł — przymuszać cię nie myślę, gwałtem wszelkim, despotyzmem, nawet ojcowskim, brzydzę się... ale, mój Maryanie...
Nie dokończył; w rysach jego odbiły się troska i znużenie; patrzał na syna łagodnie, z miłością, ale smutnie. Maryan przeniknął niedopowiedziane myśli i niewyrażone uczucia ojca, tego człowieka, który miał wszystko, aby zjednywać serca i obudzać szacunek, ale nie posiadał nic, z czém-by mógł łamać przeciwne losy. Syn człowieka tego nie mógł obojętnie patrzéć w oczy ojcowskie, smutne i łagodne, ani wyrzucać mu niedostatku woli i energii, o którym wiedział, że nie był całkowicie winą jego, ani odmówić mu stanowczo podpory swego ramienia, gdy on jéj wzywał w imię starości swojéj i młodości innych swych dzieci.
Maryan obie ręce ojca przycisnął do ust.
— Pomyślę, ojcze — rzekł — zastanowię się, usiłować będę spełnić twoje żądania i ziścić nadzieje.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.