Rewizor z Petersburga/Akt III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Nikołaj Gogol
Tytuł Rewizor z Petersburga
Podtytuł czyli podróż bez pieniędzy
Wydawca Adam Kaczurba
Data wyd. 1882
Druk Drukarnia Anny Wajdowiczowej
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Ревизор
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT III.
(Pokój pierwszego aktu).
SCENA  I.
ANNA, MARYA.
(Stoją przy oknie w tychże samych pozycyjach jak przy końcu pierwszego aktu).
Anna.

Otóż już całą godzinę czekamy, a ja nic jeszcze nie wiem; a wszystkiemu winne twoje głupie krygi i przesadzona elegancya — już była ubraną — nie, jeszcze biega, szpera, szuka... lepiej gdybym cię była wcale nie słuchała. — Co to za zgryzota! żywej duszy nie widać, jakby wszyscy wymarli?

Marya.

To prawda, mamo; ale najdalej za dwie minuty, dowiemy się wszystkiego. Awdotji tylko co nie widać, (przypatrując się w oknie i krzycząc:) Ah! mamo, mamo! patrz, kto to tam idzie w końcu ulicy?...

Anna.

Gdzie? zawsze jesteś w przewidzeniach... (patrzy) Ale tak, któżby to był?... nizkiego wzrostu... we fraku... kto to taki?

Marya.
To Dobczyński, mamo.
Anna.
Jaki Dobczyński... Tobie się zawsze coś wyobraża... To zupełnie kto inny. (macha ręką) Hej panie, panie! proszę tu do nas! prędzej!
Marya.

Doprawdy mamo, to Dobczyński.

Anna.

I znowu — aby się tylko sprzeciwiać. Mówię ci, że to nie on.

Marya.

A co? a co, mamo? widzisz że to on sam.

Anna.

A, tak... to Dobczyński, teraz dobrze widzę — na cóżeś się sprzeczała? (krzyczy w okno) Prędzej, prędzej! jeszcze prędzej. No, cóż tam? gdzież oni są? he?... Mówisz pan tak cicho, że nic nie słyszę. — Co? bardzo srogi?... he?... A mąż mój, mąż?..! (odstępując od okna mówi z nieukontentowaniem). Co za głupiec, niechce mi powiedzieć, dopóki nie wejdzie!






SCENA  II.
CIŻ I DOBCZYŃSKI.
Anna.

No, powiedz mi pan proszę: czy masz sumienie? Ja w nim jednym całą ufność pokładałam, jako w człowieku uczciwym: wszyscy z domu powychodzili i pan za nimi! a ja dotąd od nikogo nic dowiedzieć się nie mogę! nie wstydzisz że się pan?... ja trzymałam do chrztu jego dwoje dzieci: Walusia i Dorotkę, a pan tak ze mną postępujesz!

Dobczyński.
Dalibóg, kumeczko, tak żywo biegłem złożyć ci moją uniżoność, że dotąd tchu złapać nie mogę. Witam pannę Maryannę!
Marya.

Sługa uniżona.

Anna.
No, i cóź? mów pan prędzej: co, jak, i gdzie?
Dobczyński.

Mąż pani, przysyła jej tę karteczkę.

Anna.
Daj pan, a tenże przyjezdny, kto on jest? Czy generał?
Dobczyński.

Nie, nie generał; ale nie ustąpi w niczem nawet i generałowi. Człowiek pełen wiadomości i głębokiej nauki; a jaka uprzejmość!

Anna.

Więc to ten sam, o którym mojemu mężowi doniesiono?

Dobczyński.

Zupełnie ten sam. Myśmy z panem Bobczyńskim najprzód go spotkali.

Anna.

Mówże pan, mów: co tam, i jak?

Dobczyński.

Chwała Bogu, wszystko poszło pomyślnie. Z początku przyjął pana Antoniego, cokolwiek surowo: gniewał się, rzucał, mówił że w oberży wszystko najgorsze, że do męża pani za nic nie pojedzie, i nie chce siedzieć za niego w turmie; ale później, gdy się przekonał o niewinności pana Antoniego, i gdy pokrótce z sobą się już rozmówili; natychmiast zmienił swój humor, i Bogu dzięki! wszystko się najlepiej skończyło. Teraz pojechali razem oglądać szpitale a to wyznać muszę, mąż pani już myślał, czy czasem nie było na niego jakiego sekretnego doniesienia; ja sam także cokolwiek się przestraszyłem.

Anna.
A to czego? przecież pan nie służysz.
Bobczyński.

Ot tak — widzisz pani, kiedy kto z ważnych figur mówi, to człowieka jakiś strach przechodzi.

Anna.

No, jakże?... to wszystko nic. Powiedz pan jak on wygląda, ładny czy brzydki, młody czy stary?

Dobczyński.

Młody, młody mężczyzna, tak około lat dwudziestu trzech nie więcej; a mówi zupełnie jak stary. — I owszem, powiada, z największem ukontentowaniem, ja pojadę wszędzie, i tu, i tam... (macha rękami) To bardzo chwalebne! Ja, powiada, lubię coś przeczytać, napisać; ale to ciemne mieszkanie powiada, nie dozwala mi tem się zająć.

Anna.

Jakże on wygląda? blondyn, czy brunet?

Dobczyński.

Nie, szatyn; a oko takie bystre, jak żywe srebro: nawskróś przenikające.

Anna.

Zobaczymy co mąż pisze w tej karteczce. (Czyta) „Spieszę zawiadomić ciebie duszko, że położenie moje było bardzo smutne, ale pokładam ufność w miłosierdziu Bożem... za dwa solone ogórki, przy tem pół porcyi kawioru, rubel srebrem jeden i kopiejek 25“... (zastanawia się) Nic nie rozumiem, co on tu wspomina o jakichś solonych ogórkach i kawiorze?

Dobczyński.

A, to pan Antoni przez prędkość, w niedostatku czystego papieru, napisał na jakimś rejestrze.

Anna.

Tak, w istocie! (czyta dalej) „Ale pokładam ufność w miłosierdziu Bożem, że wszystko najlepiej się skończy. Przygotuj co prędzej pokój dla naszego zacnego gościa; ten, z żółtem obiciem. — Na objad nie rób więcej jak zwykle, bo będziem śniadać w szpitalu u pana Ziemleniki. Wina zaś każ więcej przynieść — powiedz kupcowi Abdulinowi, żeby przysłał najlepszego, inaczej cały jego sklep przeryję. Całując duszko, twoje rączki, zostaje na zawsze kochającym cię małżonkiem. Antoni Skwożnik-Dmuchanowski, Horodniczy“... (mówi) Ah! mój Boże! trzeba zatem spieszyć! Ej! jest tam kto? Michałek!

Dobczyński (biegnie do drzwi i woła)

Michałek! Michałek! Michałek!! (Michałek wchodzi.)

Anna (do Michałka)

Słuchaj: pójdziesz do kupca Abdulina... Czekaj, dam ci karteczkę. (Siada do stołu i pisząc mówi) Oddasz ją kuczerowi Sidorowi, ażeby z nią poszedł do kupca Abdulina po wino. Ty zaś wracaj natychmiast i uprzątnij co żywo pokój dla przyjezdnego gościa. Postawisz w nim łóżko, myjnicę i etc.

Dobczyński.

A ja pani Horodniczyno, pobiegnę zobaczyć, jak tam idzie rewizya.

Anna.

Idż, kumeczko, idź, niechcę cię zatrzymywać.






SCENA  III.
ANNA i MARYA.
Anna.
A my moja córko, zajmijmy się teraz naszą toaletą. Jest to modny kawaler, przybywa ze stolicy; broń Boże by nas nie wyśmiał; tobie najprzyzwoiciej będzie wziąść błękitną suknię z wązkiemi falbankami.
Marya.

Fi, mamo, błękitną! ona mi się wcale nie podoba... panna Sędzianka, ciągle chodzi w błękicie; córka pana Ziemleniki także. Nie, lepiej włożę tę z kwiatami.

Anna.

Z kwiatami!... dobrze mówisz, to będzie daleko lepiej, bo ja chcę wziąść paliową... bardzo lubię kolor paliowy.

Marya.

Ah! mamo! paliowy kolor tobie nie do twarzy!

Anna.

Co, nie do twarzy?

Marya.

Jak mamę kocham, nie do twarzy — do tego koloru trzeba mieć oczy ciemne.

Anna.

A to dobrze! alboż moje nie ciemne? prawdziwe ciemne. Ot! pleciesz sama nie wiesz co. Nie ciemne! jakże mogą być nie ciemne, kiedy nasza kabalarka kładnie mię w trefowej damie.

Marya.

Ah, mama bardziej na czerwienną damę wygląda.

Anna.

Bajki, prawdziwe bajki! Ja nigdy czerwienną damą nie byłam! (odchodzi śpiesznie z Maryą i mówi za sceną) Jak można to nawet do głowy przypuścić! czerwienną damą! ha, ha, ha! niewiem dla czego? (po ich odejściu, drzwi boczne się otwierają, a z nich Michałek wymiata śmiecie. Józef wychodzi ze drzwi środkowych niosąc na głowie walizkę).






SCENA  IV.
MICHAŁEK i JÓZEF.
Józef.

A gdzież mam nieść?

Michałek.

Tutaj, staruszku, tutaj..

Józef.

Poczekaj, niech wprzódy odetchnę. Ah to nędzne życie! kiedy pusty żołądek, to wszystko zdaje się być ciężkiem.

Michałek.

A co staruszku: czy generał prędko do nas zawita

Józef.

Jaki generał?

Michałek.

A twój pan?

Józef.

Mój pan? co on za generał?

Michałek.

Cóż, może nie generał?

Józef.

Generał, ale nie z tych generałów.

Michałek.

Czy to więcej, czy mniej od prawdziwego generała?

Józef.

Więcej!

Michałek.
Widzisz no go! — To u nas będzie bieganina.
Józef.

Słuchaj no, mały: jak uważam jesteś zwinny chłopak, postaraj się tam cokolwiek przekąsić.

Michałek.

Dla was staruszku, jeszcze nic nie gotowe. Prostych potraw wasan jeść nie będziesz. Ale jak pan generał siądzie do stołu, to i dla wasana dadzą toż samo jedzenie.

Józef.

No, to dobrze — a z prostych potraw, co tam macie gotowego.

Michałek.

Barszcz, kasza, pirogi.

Józef.

Dawajcie ich tutaj! nic to, zrepetujemy gładko. No, pomóż mi zanieść walizkę. — Co widzę? tu jest drugi wychód?

Michałek.

Tak jest, (oba wynoszą walizę w oboczne drzwi).






SCENA  V.
(Kwartalni otwierają obie połowy drzwi środkowych — CHLESTAKOW wchodzi — za nim HORODNICZY, CHŁOPOW — dalej ZIEMLENIKA, DOBCZYŃSKI i BOBCZYŃSKI z plastrem na nosie; HORODNICZY pokazuje Kwartalnym lezącą na ziemi bumażkę, którzy biegną ją podjąć, popychając jeden drugiego).
Chlestakow.

Piękne zakłady. Mnie się to bardzo podoba, że tu u panów pokazują podróżnym wszystkie osobliwości miasta. W innych miejscach nic mi nie pokazywano.

Horodniczy.

Ośmielam się namienić panu, że w innych miejscach, naczelnicy miasta i urzędnicy więcej dbają o swą własną korzyść; a tu, prawdę mówiąc, niema innych zamiarów nad ten, ażeby dobrym porządkiem i troskliwością, na siebie uwagę zwierzchności zwrócić.

Chlestakow.

Śniadanie również było wyborne. Czy u panów każdodziennie bywają podobne przekąski?

Horodniczy.

Nie, sporządzono je umyślnie dla tak zacnego i przyjemnego gościa.

Chlestakow.

Bardzo dziękuję! Wina także wyśmienite; nie spodziewałem się, aby w tak małem miasteczku, można je było znaleść. Ale, ale, a jak się nazywa ta ryba, którąśmy z takim apetytem zajadali.

Ziemlenika.

Sterla.

Chlestakow.

A bardzo smaczna, dawno już takiej nie jadłem. Ale gdzieżeśmy to śniadali? zdaje się że w szpitalu.

Ziemlenika.

Tak jest.

Chlestakow.

Pamiętam, pamiętam. — Tam stały łóżka. A chorzy to zapewne wyzdrowieli? bo ich było bardzo mało.

Ziemlenika.
Dziesięciu nie więcej pozostało; reszta wszyscy wyzdrowieli. Taki jest tu zwyczaj i porządek. Odtąd jak objąłem nadzór nad tutejszemi szpitalami, może to panu okaże się dziwnem, wszyscy prędko wyzdrawiają jak muchy. Chory zaledwie zdąży wejść do lazaretu, jużci i zdrowiuteńki; nie tyle od lekarstwa, jak przez regularność i dobre utrzymanie.
Horodniczy.

A od czegóż byłby, kłopotliwy i zbyt trudny obowiązek naczelnika miasta! — Stosy są różnych dzieł, tyczących się samego porządku, zabudowania, oczyszczenia, reperacyi, przerabiania... słowem najrozumniejszy człowiek, musiałby tu zgłupieć — jednakże dzięki Bogu, wszystko idzie jak należy. Inny Horodniczy, bez wątpienia, dbałby tylko o swoje wygody; a ja czy powierzysz pan, nawet leżąc w łóżku, wszystko myślę: o Boże, mój Boże! jakby to, lub owo urządzić, ażeby zwierzchność widziała moją gorliwość i była ze mnie zadowoloną.... Czy czeka mnie za to jaka nagroda lub nie, oto się nie troszczę; abym tylko był spokojny w duszy i nie miał nic na sumieniu. Kiedy moje miasto dobrze uporządkowane, ulice wymiecione, aresztanci dobrze utrzymani, pijanych mało... wtenczas jestem najszczęśliwszy, i nie dbam o żadne zaszczyty — Wprawdzie one nieco pociągają, łechcą; ale przeciwko uczciwości i dobrzeczynieniu wszystko jest prochem i marnością.

Ziemlenika (n. s).

O! hultaj jak rozprawia! trzebaż mieć tak wyprawny język!

Chlestakow.

Tak, i ja lubię czasem rozumować i filozofować, kiedy niekiedy prozą, kiedy niekiedy wierszem przebąknąć.

Bobczyński (do Dobczyńskiego).

Słusznie i sprawiedliwie, panie Pietrze. Takie uwagi!.. widać, że posiada głęboką edukacyją.

Chlestakow.

Powiedzcież mi panowie proszę, czy niema tu u was takich towarzystw, gdzieby można było... naprzykład, pograć w karty.

Horodniczy (n. s.)

Ehe! rozumiem, wiem do czego pijesz! (głośno) a! Boże uchowaj! nikt nawat niesłyszał o podobnych towarzystwach. Ja kart nigdy i w rękę niebiorę; nie wiem jakie są gry kartowe — nie mogę nawet patrzyć na nie z obojętnością, a jeżeli przypadkiem, zdarzy mi się spostrzedz jakiego dzwonkowego króla, lub coś podobnego, to taki wstręt mnie ogarnie, że mimo woli odwracam oczy i wychodzę. Zdarzyło się raz, że bawiąc dzieci, wystroiłem im domek z kart, to przez całą noc śniły mi się przeklęte obrazki. Pan Bóg z niemi, nie wiem jak można, tak drogi czas przy kartach przepędzać.

Chłopow (n. s.)

To łotr! a wczoraj u mnie sto rubli wyponiterował.

Horodniczy.

Nie lepiejże te chwile dla dobra kraju poświęcic.

Chlestakow.

Nie, źle pan mówisz. To od tego jak kto gra. Ma się rozumieć, jeśli kto zabastuje, wówczas, kiedy powinien grać na trzy rogi, to... Nie; gra w karty czasami jest nieodbicie potrzebną, a nawet i bardzo pożyteczną.






SCENA  VII.
CIŻ — ANNA I MARYA.
Horodniczy.

Ośmielam się przedstawić panu moję familiją: żonę i córkę.

Chlestakow (kłaniając się).

Jakże jestem szczęśliwy, że mam tę przyjemność panie oglądać.

Anna.

Wielki to jest zaszczyt dla nas, mieć w naszym domu tak zacnego i dostojnego gościa.

Chlestakow.
Ah! Pani! ja to raczej winien...
Anna.

Proszę pana siadać.

Chlestakow.

Przy pani stać, już jest wielkiem szczęściem; wreszcie kiedy pani dobrodziejka chcesz tego koniecznie, więc siadam. Jakże jestem szczęśliwy, że nakoniec siedzę obok pani.

Anna.

Nigdy się nie ośmielę, brać to na moje conto. — Ja myślę, że wyjazd ze stolicy, musiał panu stać się bardzo nieprzyjemnym.

Chlestakow.

Nadzwyczaj był nieprzyjemnym. Przywykły żyć na wielkim świecie, używać stołecznych roskoszy, i nagle wyrzec się wszystkiego dla jakiejś tam podróży.. gdzie nie spotkało się, ani jednej figury do ludzi podobnej, z którąby można pomówić rozsądnie. — Pisarze pocztowi są prostaki, bez żadnej edukacyi... I gdyby nie ten szczęśliwy wypadek, który mi nastręczył tak miłą znajomość, (spoglądając czule na Annę) nie poznałbym sam siebie.

Anna.

W samej rzeczy, pan się musisz nudzić.

Chlestakow.

Jednakże ta chwila jest mi nader przyjemną.

Anna.

Za wiele zaszczytu. Nie zasługuję na to.

Chlestakow.

O zasługujesz pani i bardzo.

Anna.

Jestem wieśniaczką...

Chlestakow.

Tak, w istocie; ale i wieś ma swoje przyjemności: strumyki, gaiki, chatki, zefiry!... Ja pani, służę w Petersburgu bardzo szczęśliwie. Prawda, że nie mam znaczącej rangi, nie większą nad kolleskiego Assesora, nawet cokolwiek mniej; ale za to zna mnie cała kancelarya, i naczelnik mojego wydziału, żyje ze mną w najściślejszej i najpoufalszej przyjaźni. Często klepiąc po mojem ramieniu rzeknie: przychodź bracie do mnie na obiad.“ — Za to muszę wyznać, mam wiele pracy. Państwo może sądzicie, że ja należę do rzędu tych kancelistów, którzy tylko przepisują sprawy z jednego arkusza na drugi, — o nie, i bardzo nie! ja tylko przyszedłszy do biura, mówię: to trzeba tak, to trzeba siak, to znowu tak — a natychmiast kopista piórem tr... tr... i wszystko skończono. Nawet i krzesło stoi dla mnie osobne jakby dla naczelnika stołu, proszę mi wierzyć. Stróż nawet, spotykając mnie ze szczotką jeszcze na wschodach: pozwól pan, mówi, ja mu buty oczyszczę! (do Horodniczego) Czemu panowie stoicie? siadajcie proszę.

Horodniczy.
Razem.
Można nieco postać.
Ziemlenika.
Postoimy.
Chłopow.
Niech się pan nie trudzi.
Chlestakow.

Proszę siedzieć. (Horodniczy i inni siadają). Otóż tak, to dobrze. — Nikt z urzędników modniej się nie ubiera, nademnie. Jeżeli sprawiam garnitur, to ręczę, że przynajmniej trzysta rubli koszuje. Gdy wyjadę na ulicę, wszyscy wskazują na mnie: „to on, to Chlestaków“ a razu jednego gdym szedł piechotą, wzięli mnie za tureckiego posła. I co najdziwniejsza, że żołnierze nawet, wyskoczywszy z haubtwachu, sprezentowali broń przedemną. Później dopiero oficer, który mi był dobrze znajomy, powiedział: No, bracie, myśmy cię wzięli za tureckiego posła.

Anna.
No, proszę!
Chlestakow.

Już to, mnie wszędzie znają. Bywam na wszystkich zabawach i teatrach; jestem znajomy z pięknemi aktorami. Zajmuję się także i literaturą. Piszę dla teatru różne wodewile i dość szczęśliwie mi się udają. Z autorkami często się widuję, a nawet niektórzy z nich bywają u mnie na obiadach. Mieszkam przepysznie: trzy pokoje cudnie umeblowane, okna wychodzą na ulicę — 800 rubli za nie płacę.

Anna.

Więc pan i dzieła wydajesz? Jakto jest przyjemnie być autorem. Pan zapewne i w dziennikach umieszczasz swoje prace.

Chlestakow.

Tak jest, umieszczam nawet i w dziennikach. Wiele jest dzieł teatralnych mojego własnego układu: naprzykład Wesele Figara, Ugolino, Fenela, Robert i Djabeł i t. p a wszystkie z prawdziwego wydarzenia — mówiąc szczerze, niechciało mi się tem zajmować, ale dyrektorowie teatrów prosili: „bądź łaskaw braciszku, napisz co nowego!“... — Myślę sobie; bądź łaskaw, braciszku!... natychmiast więc siadam, biorę pióro w rękę i przez jeden wieczór już wszystko gotowe. Umieszczam także moje prace w moskiewskim telegrafie i w bibliotece do czytania. Wszystkie te artykuły co tam wychodziły pod imieniem Brambeusa, są moje własne.

Anna.
No proszę cię, to pan jesteś owym Brambeusem?
Chlestakow.

Tak, ja. Smirydyn płaci mi 25.000 rocznie. A jeśli mam prawdę powiedzieć, to wszystkie dzienniki bez wyjątku, są przezemnie wydawane.

Anna.
To zapewne i Jerzy Miłosławski jest pańskiego pióra?
Chlestakow.
Tak, to także ja napisałem.
Anna.

Zarazem się tego domyślała.

Marya.

Ah mamo, tam przecież pisze wyraźnie, że autorem tego dzieła jest p. Zagorskin.

Anna.

I znowu; wiedziałam o tem, że będziesz się sprzeczać.

Chlestakow.

Tak, tak, w samej rzeczy, dzieło to przez Zagorskina napisane ale drugi Jerzy Miłosławski, jest mojej roboty.

Anna.

To niezawodnie ja pańskie dzieło czytałam. Ach jakże pięknie napisane!

Chlestakow.

Ba! mnie przecież Smirdyn daje co rok 40.000. Z tego zrobiłem już znaczną sytuacyę, mam dwa domy w Petersburgu, które gdybyście panie widziały, wzięłybyście je niezawodnie za pałace. Kazałem architektowi, ażeby dał najpiękniejszą powierzchowność. Wszędzie kolumny, fontanny, kaskady.... Najmując podobne mieszkanie, musiałbym za nie zapłacić najmniej 20.000 rocznie. Często sam wydaję wieczory i bale

Anna.

Wyobrażam sobie, z jakim to gustem i wspaniałością, muszą się odbywać bale w stolicy?

Chlestakow.
O! bale tam są wytworne! naprzykład, na deser podają pasztet tak gorący, że do ust wziąść go nie można, a wewnątrz chłodna galareta i najzimniejsze lody. Ja zawsze bywam na balach, złożyliśmy nawet osobnego wista. Mój minister, posłowie: francuski, angielski, niemiecki i ja. Jeżeli czasem zabawię się gdziekolwiek, to już moi posłowie mówią: „gdzież to nasz Chlestaków!“ a gdy grę rozpoczniem, to i końca jej nie ma. Zawsze tak się sfatyguję, że przybywszy do domu po wschodach aż na czwarte piątro, zrzucam płaszcz co żywo, oddaję go kucharce, mówiąc: na Krystyno, i kładnę się spać; a pot tak się leje jak z beczki! — Nazajutrz nie mając najmniejszej chęci pójść do bióra, mówię do mojego Józefa, nie pójdę. Wreszcie tak się tylko mówi, bo moja czynność najwięcej w domu się odbywa — wszyscy urzędnicy do mnie przychodzą. Nawet ciekawą jest rzeczą widzieć, kiedy się czasem przebudzę i słyszę, jak w przedpokoju hrabiowie i książęta, szepcząc mówią do siebie: sz.... sz.... sz.... Nie ma co robić, trzeba wyjść do nich; bo bywa zdarzenie, nie mówię zawsze, ale czasem, że zajedzie do mnie sam minister z jakim ważnym interesem — (Horodniczy i inni wstają bojaźliwie ze swoich krzeseł.) Na pakietach do mnie adresowanych piszą. Jaśnie wielmożnemu. A razu jednego zawiadywałem całym departamentem, proszę mi wierzyć: był to dziwaczny wypadek: dyrektor dla słabości zdrowia wyjechał do swego majątku, wszyscy myśleli nad tem: komuby można powierzyć tak ważne zastępstwo? kto do tego zdolniejszy i sposobniejszy?...... wielu generałów ubiegało się o to, ale każdy znich przyszedł, zajrzał i poszedł. Na pozor zdaje się to łatwo, ale jak się rozpatrzysz, djabła tam! trudno, i bardzo trudno — nareszcie widząc, że nie ma komu się zająć; nasz Chlestaków mówią, on tylko jeden może to wykonać. I natychmiast rozesłano po mnie z piętnastu kuryerów. „Aleksandrze Iwanowiczu zmiłuj się weź w zarząd departament.“ Mnie mówiąc prawdę, nie bardzo to było po duszy: chciałem odmówić; ale myślę sobie, dojdzie to do cesarza, może mnie za to wielka nieprzyjemność spotkać; nie chciałem przytem zepsuć mojego służbowego opisu. Dobrze panowie, mówię, ja przyjmuję ten obowiązek, tylko że u mnie wszystko powinno iść jak z płatka, czuj duch! ani mru, mru! — I w istocie, bywało, jak tylko przechodzę, to moi panowie urzędnicy, wszystko ot tak, drzą jak we febrze. — (Horodniczy i inni trzęsą się od strachu.) Ja i w najwyższej Radzie prezyduję. A na cesarskie pokoje, jeśli w nich jaki bal się wydarzy, jestem zawsze zapraszany. Mnie nawet chciano zrobić vice kanclerzem, (ziewa na całe gardło) o czem to ja mówiłem?
Horodniczy (zbliża się do niego drżąc całym korpusem i siląc się wymówić.)

Ja.... ja... ja... jaś....

Chlestakow.

Cóź takiego? co pan chcesz mówić?

Horodniczy.

Ja... ja... ja.... jaś....

Chlestakow.

Nic nie rozumiem.

Horodniczy.

Ja... ja.... ja... śnię wielmożny.... panie! czy nie raczysz pan może, cokolwiek odpocząć.... oto jego pokój i wszystko co potrzeba.

Chlestakow.

Odpocząć? i owszem, i owszem, jestem gotów, (wstaje) Żegnam panie!.... W istocie spać mi się chce ogromnie. — Śniadanie było przewyborne, (wchodzi do bocznego pokoju — za nim Horodniczy.)






SCENA  VII.
CIŻ oprócz CHLESTAKOWA I HORODNICZEGO.
Bobczyński. (do Dobczyńskiego.)
A co, panie Pietrze... to.... ważny człowiek. Nie rozmawiałem nigdy z tak znaczną figurą, ze strachu omal nie umarłem. Jak myślisz panie Pietrze, kto on taki?
Dobczyński.

Mnie się zdaje, czy tylko nie generał.

Bobczyński.

A ja sądzę, że generał nie wart jego podeszwy! a jeśli on jest generałem, to zapewne sam generalissimus. Nawet bywa na cesarskich pokojach! pójdź, panie Pietrze, opowiemy to Liapkinowi i Korobkinie. Oni jeszcze nic o tem nie wiedzą. Żegnam panią Horodniczynę.

Dobczyński.

Bywaj zdrowa, kumeczko!

Ziemlenika.

Taki wielki człowiek, a my jeszcze nie w mundurach! — W tak młodym wieku i tak ważną czynność odbywa. Ach mój Boże, żeby tylko czego nieoberwać. — Kłaniam! (odchodzi za nim Chłopow)






SCENA  VIII.
ANNA i MARYA.
Anna.

Co za przyjemny mężczyzna!

Marya.

Ach! milutki!

Anna.

A jakie delikatne obejście! zaraz poznać można, że był w stolicy. Co za maniera, jakie ruchy pociągające, ah! aż miło!... Namiętnie lubię młodych mężczyzn, do zapamiętałości!... Jednakże musiałam mu się podobać, bo często na mnie spoglądał.

Marya.

Ah! mamo! to na mnie.

Anna.

Proszę zaniechać swoich głupstw i sporów! tu one wcale nie w miejscu.

Marya.
Nie, mamo, doprawdy na mnie spozierał.
Anna.

Jeszcze!... a ja mówię, że nie i dosyć. Czego on miał patrzeć na ciebie? i kiedy?

Marya.

Jak mamę kocham! ciągle na mnie patrzał. — Kiedy zaczął mówić o literaturze, to rzucił na mnie okiem; kiedy opowiadał o wiście z posłami, także na mnie spojrzał.

Anna.

No, być może, może raz jeden tylko... i to dla tego jedynie, żeś obok mnie siedziała.






SCENA  IX.
TEŻ I HORODNICZY.
Horodniczy (wchodząc na palcach.)

Pst!... sza..

Anna.

Cóż?

Horodniczy.

Położył się spać. Sprawujcież się spokojnie, żeby go nie przebudzić. Tak jestem odurzony! strach omal mi kości nie wytrząsł — tak ważnego urzędnika, nigdym jeszcze nie widział, (w zamyśleniu) Z ministrami grywa w karty i bywa w cesarskich pokojach... Tak, o być może... Im więcej się nad tem zastanawiam tem bardziej się przekonywam... Z resztą djabli go wiedzą, nie mogę pojąć co się dzieje w mojej głowie. Zdało mi się jakbym stał na jakiejś wielkiej dzwonicy, gdzie chcieli mnie powiesić.

Anna.
Ja zaś żadnej bojaźni nie uczułam; widziałam w nim tylko edukowanego, światowego i dobrego tonu młodzieńca — a o jego randze niemam potrzeby wiedzieć.
Horodniczy.

No, już to wy kobiety, zawsze tylko: tra la, la. — Ty moja duszko, tak się z nim obeszłaś, jakby z jakim Dobczyńskim.

Anna.

Już co w tem, to ci radzę być spokojnym. Wiemy dobrze, jak nam należy obchodzić się z mężczyznami, (spoglądają na córkę).

Horodniczy.

E, co z wami gadać!... Jednakże to rzecz szczególna! dotąd ze strachu przyjść do siebie nie mogę. — (otwiera drzwi środkowe i mówi przez nie) Michałek, zawołaj Kwartalnych Swistunowa i Dzierżymordę — oni tu gdzieś nie daleko za bramą być muszą (po małej pauzie mówi). Dziwaczny porządek teraz na świecie: ludzie tak delikatni, przemądrzy i przedojrzali; że trudno jest człowieka, rozróżnić od człowieka. — Jednakże, jak on się starannie ukrywał, a w końcu nie mógł dotrzymać, wyszedł z charakteru i wszystko wyznał. Znać, że młokos!






SCENA  X.
CIŻ i JÓZEF (z gabinetu).
(Wszyscy biegną na jego spotkanie i kiwają palcami).
Anna (do Józefa).

Zbliż się, mój kochanku.

Horodniczy.

Pst... sza! — a cóż, spi?

Józef.
Nie jeszcze, cokolwiek się przeciąga.
Anna.

Słuchajno... jak ci imię?

Józef.

Józef, pani.

Horodniczy (do kobiet).

Przestańcie! (do Józefa) No, i cóż mój przyjacielu, czy dobrze podjadłeś?

Józef.

Dobrze — najpokorniej dziękuję, dobrze podjadłem.

Anna.

Powiedz mi mój Józefie: ja myślę, że do twego pana wiele zajeżdża Grafów i Książąt?

Józef (na stronie).

A co tu gadać?.. kiedy teraz dali dobry objad, to później dadzą jeszcze lepszy. (głośno) O! tak, bywają i Grafowie.

Marya.

Ach mój Józefeczku, jaki twój pan przystojny.

Anna.

Powiedzże mi jeszcze mój kochany Józefie, jak twój pan...

Horodniczy.

Ale przestańcież już proszę! wy swojemi głupiemi pytaniami, tylko mi przeszkadzacie. No i cóż, mój przyjacielu?...

Anna.

Jakiej jest rangi twój pan?

Józef.
Ranga wiadomo jaka.
Horodniczy.

Ach, mój Boże! dosyć już, dosyć! nie dacie mi słowa powiedzieć. No cóż przyjacielu, jakże twój pan?... czy jest bardzo srogi? lubi krzyczeć, łajać?...

Józef.

Tak, lubi porządek. Chce żeby wszystko było wypełnione jak należy.

Horodniczy.

Twoja fizyonomia, bardzo mię zajmuje! ty przyjacielu, musisz być poczciwy człowiek. — No cóż dalej?...

Anna.

Słuchajno Józefie, czy twój pan chodzi w mundurze?

Horodniczy.

Dosyć, mówię! — prawdziwa grzechotka. Tu są rzeczy ważniejsze. Idzie tu o życie człowieka... teraz rozumiecie?... (do Józefa) Tak, przyjacielu, ty mi się podobasz. Nie zaszkodzi w drodze wypić herbatki jedną szklankę więcej jak zwykle; teraz cokolwiek za zimno. Otóż masz tu parę rubelków na herbatę.

Józef (przyjmując pieniądze).

Ach, najpokorniej dziękuję. Daj Boże panu zdrowie za to żeś wspomógł biednego i podróżnego człowieka.

Horodniczy.

Dobrze, dobrze. — A cóż przyjacielu?...

Anna.

A jakie oczy mianowicie, podobają się twojemu panu?

Marya.
Ach Józefie! jaki zgrabny nosek u twojego pana!
Horodniczy.

Zaczekajcie — pozwólcież mnie... (do Józefa) Powiedz, zmiłuj się: na co bardziej twój pan obraca swoją uwagę? to jest: co jemu w drodze najwięcej się podoba?

Józef.

Najlepiej lubi, żeby go dobrze przyjmowano, i do sytości ugaszczano.

Horodniczy.

Do sytości?

Józef.
Do sytości. — Nawet mnie, swojego poddanego, patrzy, żeby wszystko regularnie doszło. Dalibóg! bywało zajedziemy gdziekolwiek, tak zaraz się pyta: Cóż Józefie, czy dobrze cię ugoszczono?“ Nie bardzo JW. Panie! — E, powiada mój Józefie; widać że zły gospodarz, kiedy o ludziach nie pamięta. Przypomnij mi o tem, wolnym czasem“... A, myślę sobie, (machnął ręką) Bóg z nim! ja człowiek prosty!
Horodniczy.

Dobrze, dobrze, że tak mówisz. — Dałem ci na herbatę, tu masz na obwarzanki.

Józef.

Za cóż mnie tak obdarzać, Wielmożny Panie? (chowa pieniądze) Chyba już wypiję za pańskie zdrowie.

Anna.

Przyjdź Józefku, do mnie! także coś dostaniesz.

Marya.
Józefeczku, drogi! pocałuj twojego pana. (Słychać w pokoju Chlestakowa nie zbyt głośny kaszel).
Horodniczy.

Pst... sza!.. (podejmuje się na palcach. Cała ta scena mówi się półgłosem). Broń Boże, mi zrobicie jakikolwiek szmer... No, idźcie sobie! dosyć już, dosyć!

Anna.

Pójdź Maryo! jeszcze coś ci powiem o naszym gościu! (odchodzi z Maryą).

Horodniczy.

No, już tam jej nagada! a tylko idź posłuchaj, to i uszy zatkniesz. (odwracając się do Józefa) No, przyjacielu...






SCENA  XI.
CIŻ. DIERŻYMORDA I SWISTUNOW.
Horodniczy (do Kwartalnych).

Pst... sza! E! co za koszlawe niedźwiedzie! stukają butami, jakby kto ze czterdzieści pudów z wozu zrzucał! — Gdzie was djabli noszą?

Dzierżymorda.

Chodziłem po służbie!... (czkawka go porywa).

Horodniczy.

Sza!... (zakrywa mu usta) Kraknął jak wrona! (przedrzeźniając go) „Chodziłem po służbie“ A z gęby bucha jak z beczki. (do Józefa) No, mój przyjacielu, idź i przygotuj tam co potrzeba dla twojego pana. Żądaj wszystkiego co jest w domu i czego nie ma. (Józef odchodzi) Wy zaś stać mi na wschodach i ani kroku z miejsca! — A nikogo z obcych do domu nie wpuszczać, zwłaszcza kupców! jeżeli tu choć jeden z nich wejdzie, to... Jak tylko ujrzycie, że ktokolwiek idzie z prośbą, a choć i nie z prośbą, ale podobny będzie do takiego, co chce na mnie podać prośbę, to prosto w kark, za drzwi! i tak... go... ładnie!.. (pokazuje nogą) Rozumiecie?... Pst... sza!... cicho!... (odchodzi na palcach wnet za Kwartalnymi).

Koniec Aktu III.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Nikołaj Gogol i tłumacza: anonimowy.