Resztki życia/Tom IV/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Resztki życia
Wydawca Księgarnia Michała Glücksberga
Data wyd. 1860
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst tomu IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVI.
N


Nazajutrz jeszcze był nie wstał Żelizo po kilkodniowéj podróży i bezsenności spoczywający w izdebce swéj dziecinnéj, gdy Poroniecki do drzwi jéj zapukał.
— Wstawaj śpiochu, — rzekł, — i chodźmy do roboty!
— Gdzie? dokąd?
— Juściż w ruiny gdzie się łatwo przekonasz, żem teraz trafił na właściwą drogę i o kilka kroków tylko jesteśmy od pożądanego celu. Nie mało się namęczyłem tem że muszę się taić aby moich poszukiwań nie zwietrzono i jak kuna do nory się chować, ledwie co zaszeleści; pracuję powoli, ale się nie zrażam i tego lata we dwóch musiemy się do drzwi dobić. Wystaw sobie, żem już z musu sam podołać nie mogąc zadaniu, zwierzył się poczciwemu Wielicy, ale ten ruszył ramionami i wyrzekł się wszystkiego do niczego nie chcąc się mieszać. Moja żona któréj się wyspowiadałem, także się śmieje...
— A ja?
— Ty się sobie będziesz śmiał jeśli ci z tem zdrowo, ale mi pomożesz, — rzekł Poroniecki, — prawda?
— Jak każecie.
— I twoja ta szalona Andzia już ci nie przeszkodzi z uśmiechem pocichu — szepnął Poroniecki. — Bóg wie co się z nią stało, nagle przestała chodzić do Adelki na naukę, zamknęła się w domu, a jak ludzie mówią, poszła na pobożną jakąś pielgrzymkę, z któréj dotąd nie powróciła... biedne dziewczę... Uwolniła cię przynajmniéj od wielkiego kłopotu i niebezpieczeństwa...
Oktaw się zczerwienił i położył palec na ustach obawiając aby matka nie posłyszała tych niewczesnych użaleń.
Chociaż na ten dzień wszystkim się był niemal obiecał Oktaw, musiał jednak pójść naprzód z Poronieckim, który gwałtem ciągnął go w ruiny klasztoru. — Stary aktor nie przestawał mu w drodze opisywać w jaki sposób doszedł tajemnego przejścia, celi rektora i korytarza w prawo zasypanego gruzami; ale Oktawa więcéj tu ciągnęły wspomnienia biednéj stolarzanki, miejsce gdzie pierwszy raz zobaczył Adelę, pamiątki lat dziecinnych, niż skarby zakopane.
Obojętnie zszedł z Poronieckim w zwaliska, na owe wschodki i dostał się z nim do zasypanego ciasnego przejścia, które biedny marzyciel napół już był odgrzebał z cegieł i ziemi do pasa tam nagromadzonych. Nie mogąc nikogo użyć do pomocy, sam on potrosze w skórzanym fartuchu który przywdziewał do roboty, w pocie czoła wynosił gruz i glinę do bliskiego lochu i tak powoli oczyszczając korytarz codzień wyglądał nowego zwrotu w jego kierunku któryby go upewnił że na prawdziwą trafił drogę.
— A jeżeli po tym wysiłku, — zapytał Oktaw, — przejście się w lewo znowu zawróci?
— Znak żem się omylił, będę szukał gdzieindziéj, — rzekł Poroniecki obojętnie.
— Mój Boże, to genealogja pana Joachima! — rzekł w duchu młody człowiek, — ale nie chciał już zrażać biednego szaleńca, i podjął się nawet dźwigać z nim cegły, aby prędzéj dojść do nadziei lub odczarowania.
Odbywszy przechadzkę po ruinach które już towarzysz jego znał jak dom własny, Oktaw musiał wrócić do Malutkiewicza wysłuchać Seneki jego, a po obiedzie dopiero pobiegł gdzie najgoręcéj być pragnął, do Podkomorzanki i Adeli.
Jak gdyby wczoraj dopiero porzucił tu xiążkę otwartą, znalazł swój stoliczek nagotowany, krzesełko przy oknie i gospodynię przy téj saméj siatce z pospuszczanemi okami które znał tak dobrze, a co najlepiéj uśmiech Adeli świeży, wejrzenie orzeźwiające, i drobną jéj rączkę która go witała czystym uściskiem siostry... Rok ten nic jéj nie zmienił, spoważniała tylko nieco, i przywykłszy do nowego życia trybu, spokojniejszą twarzą witała dni jednostajnie płynące, nie pragnąc w nich nowych żywiołów. Oktawowi tylko wydała się piękniejszą jeszcze, niedostępniejszą i straszniejszą, jeszcze bardziéj ideałem na który z nieśmiałością zwracał oczy pełne uwielbienia.
— A! otóżeśmy jak przeszłego roku, — odezwała się Podkomorzanka, — i lektor i słuchacze na miejscach, cóż nam tam przywozisz za pokarm duchowny?
— Nie braknie go, — rzekł Oktaw, choć może nie zbyt pożywny... ale jest w czem wybierać i dostatek rozmaitości — poezja, powieść, dramat, nawet historja.
— Na ten raz jabym cię skwitowała z czytania i nowych płodów gdybyś nam swoje własne opowiedział dzieje, cały rok toć przecie kawałek życia? — spytała Podkomorzanka.
— Ale cały ten rok zbiegł jak dzień jeden, — rzekł Oktaw, — zajęła go nauka, rozmyślanie, tęsknota i towarzyskie zabawy nasze. Niema w takiem życiu nic wyrazistszego coby się pochwycić dało, trochę to jak w Kaniowcach.
— I trochę jak w klasztorze, — dodała Podkomorzanka, — ale trzeba się umieć i z takiem życiem oswoić i z niem pogodzić, wy młodzi tęsknicie za czynnością i wypadkami, my potrzebujemy tego wypoczynku.
— I panna Adela? — spytał Oktaw z uśmiechem.
— A! ja tu jestem z nich wszystkich najstarsza pod tym względem, bo nietylko że nie pragnę zmiany, wrzawy i nowości, ale się ich boję niezmiernie. Przekonana jestem że życie to obrazki kalejdoskopu z których jedne są bogatsze i jaśniejsze od drugich choć w nich pierwiastki zupełnie téż same... wierz mi pan, nic a nic nie jestem ciekawa...
— Teraźniejsza bo młodzież wszystka taka, — przerwał na ostatnie słowa wchodzący Poroniecki, — nim skosztują życia już z teorji wiedzą że kwaśne, nic zapału, nic uniesienia, żadnych pragnień i szału, rodzicie się bez zębów i siwi.
— Może to i lepiéj! — szepnęła sama pani.
— Im lepiéj egoistom! — ale jak świat na tem wychodzi? — dokończył gospodarz. — On musi rachować na te siły młodzieży jak na to co mu ruch daje i koła jego obraca kosztem bark pokrwawionych; wprawdzie ramiona ocaleją, ale wszystko stoi w miejscu. My starzy już tryumfalnego życia nie popędzim wozu...
— A mój ojcze, — zawołała Adela, dajże te wieki w których potrzeba było wielkich ofiar w imie prawd wielkich, a znajdą się chętne poświęcenia i dziś gdzież te nowe prawdy za któreby się warto poświęcić? Świat wierzy w chłodną rachubę...
— Ekonomji politycznéj, — dodał Oktaw, która naucza, że kapitał jest złotym cielcem i kłaniać mu się potrzeba...
— A! jużeście wpadli na te narzekania, — przerwała Podkomorzanka, — których ja cierpiéć nie mogę, — świat wam coś winien, świat inny, ludzie inni, wszystko złe, tylko my doskonali... Nie widzę żeby się co zmieniło tak dalece.
— Bo téż w Kaniowcach, — rzekł Poroniecki, — nie wiele zobaczyć można, tu jeszcze stare dzieje i ludzie starzy.
— A my we dwoje z panem Oktawem przedstawiamy żywioł postępu i ruchu! — rozśmiała się Adela, — ja przy krosienkach, pan w uliczce.
— Nie! nie! mówcie co chcecie, dodał Poroniecki, sam świat doprawdy inny dziś i martwiejszy, przynajmniéj u nas, dawniéj złe czy dobre ale wszystko obchodziło, rozgrzewało, ciekawiło nawet starych, dziś młodsi starzeją zawczasu i tak są rozsądni, że mróz patrząc na nich przejmuje. Szał dowodził siły, gdy dzisiejsza ostygłość przekonywa o niedołężności.
Podkomorzanka rozśmiała się łagodnie.
— Mój drogi, — rzekła, — przeczytaj proszę, czy nie tak samo narzekano, przed dwóchset laty?
— Być może, bo téż to się od więcéj jak lat dwóchset poczęło...
— Ziemia ostyga i ludzie, — rzekł żartobliwie Oktaw.
— Może ziemia, a pewnie ludzie, — dodał Poroniecki, — nie wiem... ale się to czuje, że zamiast iść naprzód, cofamy się i zaskorupiamy w sobie... dożywamy resztek nie wiedząc co począć z niemi.
— Może dlatego, jak powiada Żelizo, — odezwała się Podkomorzanka, że każdy z nas żyje sobie i dla siebie. I tak pan Joachim zabija czas genealogjami i formułkami jakiemiś, Szambelan bawi się jak dziecko, ktoś, nie powiem jak się nazywa, szuka czego nie zgubił, Referendarz rozrywa się gazetą, panna Petronella gawędką... a wszyscy razem ziewamy nie wiedząc dokąd się po życie obrócić. Z nas wszystkich stary Żelizo który się modli i dzieciaków uczy, Malutkiewicz który pracuje dla ludzi, jedni nie narzekają tylko. Cała więc tajemnica w tem, że z egoizmu wyjść potrzeba, a możnaby i resztki życia zużytkować.
— Piękna prawda, — rzekł Poroniecki.
— Ale nie mojego wynalazku, — odpowiedziała Podkomorzanka, — jest to rada starego naszego Łazarza, który nią się rządząc sam, i nam za lekarstwo podaje.
— Gdybyśmy sprobowali? — zapytał gospodarz.
— Ale jak? — żywo przerywając, odezwała się Adela.
— Zamiast robić co nas próżno rozrywa, a do niczego nie prowadzi, gdybyśmy sobie cel jaki obrali i wspólnemi szli do niego siłami? — rzekła Podkomorzanka.
— Na zasadę zgoda! — rozśmiał się Poroniecki... ale cóż począć i doczegośmy zdatni?
Gdy tak rozprawiali w progu ukazał się Wielica.
— Otóżeś pan w porę, — zawołała podchodząc ku niemu Podkomorzanka, — olbrzymie mamy zamiary.
— A jam do nich potrzebny? — z podziwieniem ruszając ramionami, — spytał pan Joachim — to coś ciekawego, mogęż się ja jeszcze przydać na co komu?
— Ot tak, — uśmiechając się i zbliżając ku niemu z przyjacielską czułością, — odezwała się Adela, — nie wiem zkąd przyszliśmy do uznania, że wszyscy niemal nie mamy w życiu celu i przez to wielce nam na świecie ciężko. Starzy ubolewają dźwigając resztki życia.
— Nie są one lekkie! — rzekł p. Joachim.
— Wpadliśmy na to uznanie, że możnaby je zużytkować i sobie ulżyć gdybyśmy je obrócili na korzyść ogółu i czemś się zajęli nie sobie szukając przyjemności i rozrywki, ale dla świata pożytku.
— Ogólnik jak inne, ale cóż tedy połączonemi siłami czynić mamy?
— To właśnie pytanie! — dodała Podkomorzanka, — a że gorące żelazo bić najlepiéj, idźmy na radę do starego Żelizy.
— Zgoda, — rzekł pan Joachim...
Wszyscy tedy wraz z uprzedzającym ich Oktawem, zebrali się odwiedzić starca, a syn odebrał polecenie o celu przybycia zawczasu go uwiadomić; jakoż wybiegł najpierwszy, a Podkomorzanka z Adelą, mężem i Wielicą powoli posunęli się za nim.
Na wpół żartem, pół serjo odbywało się to poselstwo do starca, który wysłuchawszy żywego opowiadania Oktawa, zamyślił się smutnie.
— Już wiem o co chodzi, — rzekł do przybywających, dla których Żelizowa krzesełek szukała i sadowiła ich do koła mężowskiego łóżka, — ale cóż chcecie by wam bezsilny starzec poradził? Niema innéj prawdy ino jedna a wiekuista, świat nowych chce jak dziecko się bawiąc, a daremne to usiłowanie bo jak jedno słońce na niebie, jedna wielka świeci nam ewangeliczna... Na jutrzenkę życia i na dni zachodu, niema dwóch praw ani dwóch dróg, ogólne na wszystko i dla wszystkich. Szukać szczęścia drugich, jest to iść do swego własnego drogą najprostszą. Mówiliście zdaje mi się, że wam ciężą reszty życia, czemuż ich nie obrócicie na pożytek drugich, jeśli wam nie potrzebne?
— Ale jak, to właśnie zadanie! — odezwała się Podkomorzanka.
— Każdy przecie ma do czegoś usposobienie, — rzekł stary.
— Naprzykład ja, pytam do czego się mogę przydać, — rozśmiał się Poroniecki, — chyba na professora złéj deklamacji.
— A ja na nauczyciela brzydkiego pisma, dodał Wielica.
— Ja bym mogła z korzyścią uczyć spuszczania oczek w siatce, — odezwała się Podkomorzanka.
— A! mój Boże! utrapieni szydercy! — zawołał stary Żelizo, — już wszystko w żart obracają. Chcecie śmiać się czy mówić o czem naprawdę?
— Szydziemy tylko sami z siebie, — smutnie odpowiedziała Podkomorzanka, — a bardzo byśmy ci byli wdzięczni na prawdę, gdybyś nam poddał jaką myśl dla zużytkowania resztek, które trochę na śmiecie idą...
— Nic łatwiejszego! — rzekł Żelizo, — bliźni! oto cel ewangeliczny! Jedni z nich cierpią niedostatek, drudzy opuszczeni psują się w sobie, bo ich nic nie wspiera i nie ożywia, inni giną dla braku światła, bo od chrztu nie słyszą do pogrzebu jednego słowa o Bogu... Wy, tymczasem nie macie co począć z godzinami zbytkownemi, nie godziż się ku nim obrócić. Za pierwszych czasów chrześcijańskich społeczność jak widziemy z listów apostolskich spójną stanowiła całość, wdowy, poświęcone Bogu panny, starcy, bogaci i ubodzy wspierali się wzajemnie nie tylko groszem i mieniem, ale sercem, słowem, nauką, przykładem. Dziś wszyscy idą gdzie kogo oczy poniosą, o braciach nie myśląc i braterstwo jest słowem, a przestało być obowiązkiem. Jakże wiele dobrego zrobić by można gdybyśmy jeno chcieli? Oto po ulicach włóczą się dzieci nie umiejące przeżegnać się, pod płotami stękają ubodzy, których nędza prowadzi do nałogów i występku, jest cały lud bez nauczyciela, cały świat ubogich bez opiekuna... Kto z życiem nie ma co zrobić, czemużby się nie obrócił ku niemu?
— To prawda, — rzekł pan Joachim, ale potrafiemyż my, cośmy nigdy nie myśleli o tem, nie spotkamyż oporu, nieufności?
— Spotkacie opór pewnie, a na ufność powoli zapracować potrzeba. Ale jakże szli apostołowie do niewiernych? wszak na nich kamieniami rzucano, a pierwszy pasterz ludów z Mamertyńskiego więzienia poszedł na śmierć męczeńską? Nad sobą trzeba pracować i nad ludźmi, nic nie przychodzi łatwo...
Mówił stary Żelizo, a choć nie bardzo widoczny był skutek słów jego, z twarzy przytomnych poznał, że uczuli prawdę.
— Nieprawdaż, — odezwała się pierwsza Podkomorzanka wstając z krzesła, że stary nasz doskonałą nam daję radę. Pan Joachim zamiast genealogji swoich, mógłby doprawdy obmyśléć katechizm dla dzieci, jabym się podjęła go uczyć, mój mąż...
— Sztuka to będzie jeśli męża pani potrafisz uczynić na cokolwiek przydatnym, rzekł Poroniecki.
— Będziesz mi pomagał...
— Ja, zakładam szpitalik dla dzieci i zostaję siostrą miłosierdzia, — zawołała Adela.
— No! a ja? — przerwał od chwili stojący w progu Szambelan, poza którym widać było perukę Referendarza, a ja?
— Waćpan możesz toczyć zabawki dla dzieci lub wrzeciona dla ubogich kobiet! — rzekł Poroniecki, — możesz uczyć śpiewu.
— A ja? — poważniéj odezwał się brat panny Petronelli.
— Zrobiemy pana nadzorcą wszystkich zakładów, domu ochrony, pracy, szpitala, szkółki, fabryki, — śmiejąc się mówiła Podkomorzanka. — Zrobiemy z Kaniowiec coś wzorowego, ósme cudo świata! a z pomocą dziekana, mieszkańców, sąsiadów, zebrawszy się w gromadkę, możemy dokazać wszystkiego co zechcemy...
— Ja mój dworek ofiaruję na co chcecie, rzekł Poroniecki, — na szkółkę czy ochronę.
W taki sposób zawiązała się w Kaniowcach pierwsza myśl zużytkowania resztek życia, na którą wszyscy przystali odrazu, poklaskując jéj; i choć pocichu Szambelen mruczał że to są utopje, a siostra Referendarza nauczyła się od niego wyrazu dymagogi (demagogi) który pocichu także powtarzała nie wiedząc co oznacza i stosując do założycieli owych pobożnych szkółek i szpitali, nikt przecie i ona nawet nie chciała się wyłączyć i na boku pozostać.
— Malutkiewicz rad był że swą szkółką innych wyprzedził, i chcąc się w czemś przyłożyć do dzieła wspólnego, ofiarował zysk z kiedyś drukować się mającego Seneki na korzyść Kaniowieckich instytutów.
Dość często dobréj iskierki jednéj, by poczciwy płomień rozniecić, i tu poddana idea nie poszła marnie, a choć tysiące spotykało się trudności na drodze z któremi walczyć musiano, wspólnemi siłami usuwały się łatwo. Dziekan i Dynio nawet należeli do stowarzyszenia, a pokorny braciszek nie czując się do niczego zdatnym, ofiarował szkółkę zamiatać i kalafaktorować.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.