Resztki życia/Tom IV/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Resztki życia
Wydawca Księgarnia Michała Glücksberga
Data wyd. 1860
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst tomu IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.
P


Po wielu latach zobojętnienia i rozłąki umyślnéj, wezwany przez córkę p. Joachim Wielica, jechał do niéj z uczuciem ojca, ale z obawą człowieka co w znanéj mu niegdyś całkiem ma nową powitać istotę. Właściwie rzekłszy, mało on nawet znał to dziecię, odebrane mu w chwili dojrzewania i wprędce wydarte zamążpójściem, które ich stosunki całkowicie zerwało. Gdy w dali ujrzał dwór pański, serce mu zabiło i łza przyszła zwilżyć powieki... czuł, że go kosztować musi zbliżenie na nowo do własnego dziecięcia w innéj żyjącego sferze i innemi pojęciami o świecie napojonego... nie wiedział jak potrafi podołać zadaniu...
Wiejskie mieszkanie hrabiny Tylmann, choć rzadko tu przyjeżdżała, stało na pańskiéj stopie, i liczyło się do najpiękniejszych rezydencji w okolicy. Wielki dom piętrowy z oficynami, obszerny park, oranżerje, miały swą służbę, i choć nikt tu zwykle prócz rządzcy nie mieszkał, kosztownie dosyć się utrzymywały. Dla Wielicy miejsce to miało mnóstwo wspomnień przeszłości i sam widok je rozbudził... wzruszony wysiadł w ganku z biednéj swéj bryczki, na którą służba wygalowana poglądała ledwie nie z politowaniem, bo pan rządca daleko porządniejszym zwykł był jeździć powozem.
Była to godzina wieczorna i kamerdyner warszawski hrabiny, otworzył wprost drzwi salonu Wielicy, gdzie piękna Ewelina właśnie u otwartych okien piła herbatę..... Spodziewał się z listu zastać ją samą, we łzach, cierpiącą i niepomału się zdziwił postrzegłszy kilka osób przy niéj, a odgłos rozmowy przerwanéj przekonał go, że się dość wesoło zabawiano.
Ewelina rzuciwszy wszystko, podbiegła ku wchodzącemu z temi oznakami czułości, które na Bożym świecie tak niewiele kosztują ludziom do nich wyuczonym, że je trudno za dobrą wziąć monetę. — Śliczna jéj twarzyczka mgłą tylko melancholji pokryta, strój niezmiernie wytworny i staranny, sam głosik wesoły, przekonały pana Joachima, że się napróżno może tak bardzo o córkę niepokoił..... W istocie nic tu nie znamionowało wielkiego cierpienia i nadzwyczajnych wypadków a życie zdawało się iść trybem bardzo zwyczajnym.
Córka przedstawiła ojcu znajdujące się przy niéj osoby, które jéj w podróży towarzyszyły, była to panna Teolinda, przyjaciółka jéj, już niezbyt świeża, ale jeszcze pełna wdzięku i niezmiernie o swą piękność troskliwa, wytwornisia miejska, — pan Herzog fortepianista w okularach, podżyły i okrągławy niemczyk, z jakimś orderem w pętlicy świadczącym o koncertowéj przeszłości na dworze jakiegoś niemieckiego xięcia; pani Litte niewiadomego pochodzenia, przyjaciółka hrabiny numer drugi, i nakoniec kuzynek hrabiego którego przedstawiając zarumieniła się mocno Ewelina, starając ukryć swe pomieszanie zajęciem niby herbatą, choć jéj nigdy sama nie robiła.
Pan Edmund Troiński miał zaledwie lat dwadzieścia kilka, powierzchowność miłą, łagodną i znaczącą, był brunet i rzeczywiście piękny jak Antinous, o czem może jednak zanadto wiedział i pamiętał. Co robił na wsi przy Ewelinie trudno było wytłumaczyć, i nie dziw, że przedstawując go ojcu, córka się mocno zarumieniła, a spojrzawszy nań Wielica pochmurniał.
Wcale inaczéj spodziewał się zastać nieszczęśliwą i zbolałą hrabinę, i przykro mu się zrobiło niemal, widząc że wpadł w jakieś towarzystwo, z którego ciężko mu wybrnąć będzie. Z prostotą sobie zwyczajną, usiadł do stołu wśród milczącego dworu, który nań z ciekawością nietajoną poglądał. Wszyscy byli widocznie pomieszani, a hrabina najwięcéj; podtrzymywała tylko rozmowę zdawkową monetą pani Litte i Teolinda, usiłujące zająć przybyłego i nie dać mu postrzedz pomieszania córki i pana Edmunda.
Z kierunku jaki nadawano obojętnéj paplaninie, widać było, że miano Wielicę za szorstkiego i nieokrzesanego wieśniaka, usiłując litościwie zastosować się do jego zardzewiałych pojęć, co uśmiech nieznaczny a smutny wywołało na usta przybyłego. Córka spoglądała nań ukradkiem, nieśmiało, jakby chciała wyczytać wrażenie, jakie na nim zrobi towarzystwo.
Na jéj twarzy, trochę troską jakąś powleczonéj, był wyraz niepokoju i rozdrażnienia, ale nie było téj rozpaczy, jaką się spodziewał znaleźć Wielica; wejrzenie nieustanne biegało z ojca na Edmunda, który w nią patrzył jak w tęczę, i z niego znowu na ojca... Wielica dostrzegł jakichś znaków porozumienia które sobie dawali uśmiechając się i potrząsając głowami, ale musiał udać że ich nie postrzega. — Znać było z fizjonomji wszystkich, że wpadł bardzo niepotrzebnie i dosyć im ciężył.
Córka jednak jak nigdy, troskliwie chodziła około ojca, starając się uprzedzić jego życzenia, dopytując o wszystko co się go tyczyło, bolejąc nad długą rozłąką... Jakkolwiek całe towarzystwo przykre jakieś zrobiło wrażenie na panu Joachimie, musiał udawać wesołego i być dla nich grzecznym, tak słodziuchno wszyscy chodzili około niego.
Nareszcie po godzinie rozmowy z wielką sztuką prowadzonéj przez panią Litte i piękną Teolindę, do któréj prócz Eweliny nikt się nie mieszał, — pan Herzog wymknął się pierwszy, za nim wkrótce dwie towarzyszki hrabinéj, a nareszcie i pan Edmund, tak, że ojciec i córka sam na sam z sobą zostali... Gdy ostatni wychodził, piękna Ewelina widocznie była zakłopotaną... nigdy mniéj córka może nie znała ojca, ani ojciec dziecięcia, a przygotowująca się rozmowa, dla obojga niezmiernie trudną była... prowadziła ona do zwierzeń dwoje ludzi prawie nieznajomych.
— Jakżem ja wdzięczna papie, — odezwała się po chwili Ewelina, bawiąc się końcem szalu i spuszczając oczy, — żeś był łaskaw przybyć na moje wezwanie, tak mi było potrzeba użalić się przed kimś, poskarżyć, wylać ból którym jestem przejęta, zasięgnąć rady.
To mówiąc chwyciła jego rękę.
— A papo kochany, — dodała, — ja nie jestem szczęśliwa!
I łzy zakręciły się w ślicznych jéj oczkach.
— Któż z nas był szczęśliwy, — rzekł Wielica, — na ziemi trudno się tem pochlubić, ale Ewelinko moja, dla ciebie życie zdawało się obiecywać jeśli nie rajem, to przynajmniéj wesołą przechadzką w dobrem towarzystwie... Sama prawie wybrałaś sobie męża, kochałaś go, on ciebie, Bóg ci dał czego tylko zapragnąć mogłaś.
— Tak! tak... a jednak wszystko to doprowadziło mnie tylko do łez i cierpień...
— Ewelinko kochana, — przerwał ojciec, wyście trochę pieszczone dzieci i zanadto wymagacie może od świata... wam sybarytom złożony we dwoje listek róży dolega i wywołuje jęki... wy cierpieć nie umiecie.
— A! papo! nie ja przynajmniéj... posłuchaj, posłuchaj! — człowiek któregom wybrała, którego kochałam...
— Kochałam? — spytał Wielica.
— Tak, bo już go kochać nie mogę... ten człowiek zdradził mnie haniebnie i dla kogo!! a! to okropnie!
To mówiąc twarz zakryła rękami.
— Uspokójże się, — rzekł ojciec, — mów mi proszę wszystko... cóż się stało?
— Ten człowiek, — ciągnęła daléj hrabina, — nie kochał mnie nigdy, nie był w stanie takiego jak moje uczucia ocenić, jemu tylko zwierzęcych namiętności nasycenia potrzeba, i to mu wystarcza. Zimny, szyderski, zepsuty, każdem dotknięciem i słowem obrażał mnie i drażnił. Com wycierpiała z nim, tego żadne słowo wypowiedziéć nie potrafi... Alem milczała długo i znosiłam w pokorze, sądząc że go potrafię z tego błota wyprowadzić. Teraz wiesz ojcze... w oczach całego świata, ze zgorszeniem powszechnem, opuścił mnie prawie i wyjechał za granicę z jakąś tancerką. Zamykałam oczy póki mogłam na mniejsze jego płochości, których nie widziéć, nie wiedziéć było można... ale dziś! zrobił to otwarcie, nie kryjąc się, w oczach wszystkich. Dodam, że na to używa mojego majątku, który korzystając z zaufania, obciążył długami, że moim groszem płaci swoje ulubienice... a gdy mu to wyrzucam, gdy wstydem okrywam, śmieje się i szydzi...
Obraz jakkolwiek pospolity, był straszny, i Wielica oburzył się słuchając córki, która niewstrzymanym potokiem wylewała przed nim swe żale.
— Nikt nie jest w stanie pojąć com wycierpiała! ile upokorzeń, ile ucisku, ile goryczy, ale dopókim sądzić mogła że się poprawi, że go nawrócę... byłam cierpliwą...
— Cóż się z nim stało? — spytał ojciec.
— Zerwaliśmy zupełnie, wyjechał za granicę... odwołałam mu plenipotencję, ale miał czas porobić długi ogromne... Teraz między nami wszystko skończone i zerwane na wieki.
To mówiąc Ewelina spuściła główkę i zamilkła.
— Moje dziecię, — odezwał się Wielica, wiesz dobrze żem w twojem małżeństwie najmniejszego nie miał udziału, żem mu był przeciwny... że nigdy wielkiego pojęcia o tym człowieku nie miałem, ale pozwól bym ci szczerze powiedział, że gdy raz to się stało, wzięłaś obowiązki żony i spełnić je do ostatka, jest twoją powinnością.
Ewelina podniosła nań oczy ciekawe i niespokojne.
— Żona jest aniołem stróżem męża... jeżeli on błądzi, ona powinna prowadzić go na drogę poświęcając siebie, — nie może opuścić go ani się wyrzec nawet zbrodniarza... węzeł co ich łączy jest nierozerwany.
— Jakto? — z gorączkowem oburzeniem przerwała córka, — zawsze ma być ofiarą tylko kobieta?
— A jestże co piękniejszego jak być ofiarą? — zapytał Wielica.
— Ale są ludzie ofiary niegodni?
— Tem większe i droższe poświęcenie moje dziecię, a możemyż powiedziéć kiedy, że dusza którą zbawić mamy, niegodna ofiary?
Ewelina płakać zaczęła pocichu.
— Ale ja nie mogę powrócić do niego, on nigdy mnie nie kochał, nie pojął, ja potrzebuję współczucia, serce moje pragnie przywiązania, nie mam sił na heroizm, jestem pospolitą kobietą, słabą, nieszczęśliwą...
Mówiła to żywo i coraz szybciéj, nareszcie głosu jéj zabrakło, i po chwili dodała:
— Czyżby i własny ojciec miał mnie nie zrozumieć i potępić? chcecież mnie wydać na pastwę temu... temu bydlęciu.
— Ewelinko, — przerwał Wielica, — upamiętaj się... uspokój — pamiętaj że nic nie może cię od obowiązków żony uwolnić!
— Jakto nie? przecież jest rozwód, możemy być swobodni; ja z nim żyć nie chcę...
— Rozwodu niema moje dziecię, rozwód jest tylko uznaniem nieważności małżeństwa, a nie wiem czybyś życzyła sobie, aby twa przeszłość okryła się plamą nieprawego jakiegoś związku. Chrystus inaczéj nas nauczył świętości tego stanu i wyniósł go do powagi sakramentu, dlatego że małżonkom wskazał wzajemne poświęcenie się i ofiarę jako cel żywota. Nie idzie tu o pozyskanie szczęścia, ale o dopełnienie obowiązku, który raz wzięty na ramiona, wśród drogi zrzucony być nie może. Cierpieć musimy, ale dźwigać.
— Więc chciałbyś mnie papa widziéć całe życie najnieszczęśliwszą?
— Nie, świętą i wielką niewiastą tylko — rzekł Wielica. — Twoje oburzenie przeciw Tylmanowi pojmuję, — dodał, — ale mów szczerze... czy nie przyczynia się do powiększenia go co innego?
Ewelina zapłoniła się cała, zmieszana w milczeniu pocałowała ojca w rękę...
— Nie chcę mieć przed tobą tajemnic, — rzekła, — byłam tak młodą gdyście mnie za mąż wydali.
— Nie ja przynajmniéj, — przerwał Wielica.
— Tak, nie ty, kochany ojcze... ale babunia, nie mogłam sama czynić wyboru, nie znałam świata i własnego serca... ja kocham, ja kocham teraz pierwszy raz kogo innego...
— Milcz na Boga, — przerwał przerażony ojciec, — ty nie masz prawa kochać! tyś żoną innego! to zbrodnia.
Ewelina pobladła.
— Jam się tego odrazu domyślał, — rzekł Wielica poważnie; — narzekasz na męża, lecz jestżeś mniéj winną od niego? On pojechał za granicę z tancerką, ty na wieś z kochankiem.
— Zkadże wiesz?
— Wszak widziałem Edmunda! na Boga, cóż świat powie! potępi was oboje! potępi, i jemu prędzéj wybaczy niż tobie, boś ty kobieta, istota która czystą być powinna, bo ją Bóg na anioła domowéj strzechy stworzył, bo niepokalane imie jest jéj jedynym skarbem.
— A! — zakrywając oczy, poczęła rozpłakana Ewelina, — innych słów spodziewałam się od ojca.
— Boś mnie nie znała wcale, — odparł Wielica, — dzieckiem porwano cię odemnie aby przerobić na istotę płochą i maluczką jakich świat potrzebuje dla zabawki, żyliśmy w dwóch cale odmiennych sferach, ty w odurzającym wirze, ja w spokojnych rozmyślaniach i poważnem milczeniu, patrzaliśmy na świat, każdy inaczéj i z innego stanowiska... dziś ty we mnie szukałaś pobłażania, gdy ja ci go dać nie mogę, ja w tobie cnoty i hartu do których cię nie usposobiono...
— A! gdybyś ty go znał ojcze! — przerwała niebardzo słuchając sobą zajęta Ewelina, — gdybyś się zbliżył do niego, potrafiłbyś go ocenić! Co za wzniosłe uczucie, jaka dusza czysta, jaki umysł wykształcony, dobroć niewyczerpana... nie malujeż się to wszystko na jego twarzy? możnaż go znać i nie kochać?
— Wierzę w to wszystko, — zawołał ojciec, — pojmuję że serce twoje czyniąc wybór, przywiązało się do godnego miłości człowieka, ale jest coś świętszego nad serca popędy... ważniejszego nad zaspokojenie własnych pragnień, to obowiązek, to cnota!
— Przecież nie posądzasz mnie ojcze, bym zeszła z téj drogi! — cicho szepnęła Ewelina bojaźliwe nań zwracając oko.
— Niech mnie Bóg broni, wierzę w czystość uczucia, ale najczystsze jest niebezpieczeństwem i grzechem.
— A! to okropnie! papa jesteś nieubłagany!
— Świat jest nielitościwy, a Bóg dając mu prawo, nie zrobił wyjątku dla nikogo...
— Więc chyba umrzéć! — płacząc zawołało rozpieszczone dziecię.
— Nie! ale spełnić do czego się zobowiązało przysięgą.
— Jeśli ten co nam przysiągł połamał sam przysięgi?
— Nie rozumiem w jakiby to sposób nas oswobadzać mogło? Czy przysięgając u ołtarza, kładniemy to za warunek? wszak nie... Płakać można nad słabością i grzechem towarzysza, ale zacóż go mamy naśladować?
Ewelina wstrzęsła się nagle i powstała mierząc oczyma Wielicę, który przyciągnął ją ku sobie i pocałował w czoło.
— Uspokój się dziecko moje, — rzekł, — a nie trać serca do mnie — mogęż ci powiedziéć inaczéj jak myślę? chciałażbyś bym ci pochlebiał, radażbyś była upadkowi na chwilę wydającemu się szczęściem, a rychło mającemu przemienić w zgryzotę?
— Nie! ja nie tracę nadziei, że ty mnie uniewinnisz, że inaczéj widzieć będziesz mnie gdy jego poznasz... nie potępiaj proszę! zaczekaj...
Wielica zamilkł i przez drzwi otwarte razem wyszli do ogrodu, ale biedny ojciec przybity był i osmucony.
W ulicy spostrzegli Edmunda, który chodził z cygarem i po chwili zbliżył się do nich śledząc niespokojnie skutków rozmowy z ojcem na zapłakanych oczach hrabinéj. Po chwili nadeszły panna Teolinda i pani Litte, a w ostatku przysunął się Herzog, którego talent dostarczył wątku trudnéj teraz gawędzie osób co się pierwszy raz spotykały.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.