Resztki życia/Tom III/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Resztki życia
Wydawca Księgarnia Michała Glücksberga
Data wyd. 1860
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst tomu III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.
J


Jestem do zbytku gadułą, — przerwał z westchnieniem nieznajomy, ciągle przechadzający się po izdebce, obróciwszy się do Oktawa, — ale te lata pierwsze człowieka i dziś jeszcze gdym plunął na życie, mają dla mnie urok wielki. Patrzę na nie jak na ciebie mój przyjacielu, z tą żądzą odżywienia się tchnieniem młodości, która napada nas przetrawionych spalenizną pod koniec życia utrapionego.
Jak widzisz nie było to tam wielkich rozkoszy i powodzeń, chleb czarny, nędza, ubóstwo, przemoc i niesprawiedliwość już w pierwszych latach, a jednak bije serce jeszcze na wspomnienie tych jasnych godzin pierwocin życia. — Śmieję się z tego siebie dawniejszego, który mógł naiwnie znajdować przyjemność w rzeczach co dziś oczówby nie odwróciły na chwilę, — a przecież kocham tego siebie lepiéj niż dzisiejszego...
Wyjazd z miasteczka był początkiem drugiéj epoki życia a raczéj on dopiero otworzył mi na świat wrota.
Już w drodze poznałem Prezesa, który mnie wiózł, dostojnego obywatela wysoce ceniącego swą godność szlachecką i prezesowską, człowieka prawego zresztą ale obałamuconego tradycyjnem poszanowaniem dla swego stanu i jego przywilejów, wierzącego głęboko w to że na szlachcica pracuje natura wieki aby go wydać, i że to drogie jéj dzieło przewodniczy losom świata. Zresztą pojęcia jego szlacheckie były nawet uczciwe i piękne, bo przyjmował przynajmniéj obowiązki, dopominając się przywilejów, i czuł ciężary jakiemi je okupić należało; ale téż znowu idea chrześćjańska braterstwa całkiem mu znikała z oczów gdy szło o stosunki społeczne. Mnie którego brał do domu za nauczyciela do syna, acz młokosa, jako szlachcica z pewnym uważał szacunkiem, ale wcale nie za równego sobie, a że szlachcica miał także kamerdynera, obu nas widocznie kładł na jednéj szali.
Szlachcic bowiem bogaty i szlachta goła, stanowiły dlań dwie całkiem odrębne kategorje, a do ostatniéj ja i lokaj należeliśmy. Nie powiem żeby mnie to poniżało, bo przywykłem był nikogo nie mieć za gorszego od siebie, i do innych zasług nie do położenia wartość człowieka przywiązywałem, ale pociesznie było widziéć jak Prezes pilnie odrazu zakreślił mi granice w których zdaniem jego powinienem był zostawać, nie dopuszczając się zbytniéj poufałości. W drodze zaraz dał mi to do zrozumienia uprzedzając że po odbytych w przytomności francuza lekcjach z jedynakiem, będę mógł zajmować się sobą, nie mając obowiązku mieszać do towarzystwa.
Podróż przeszła dosyć nudnie, gdyż odebrawszy instrukcje choć się z czemkolwiek odezwałem do Prezesa, zbywał mnie półsłówkami i siedział zamyślony i milczący. — Dziwnym trafem choć kilka wielkich lat rozdzielały mnie od mojéj ucieczki z dziadem i śmierci jego, poznałem jadąc miejsca którem przebywał wprzód pieszo, okolicę naszą, nawet domek w którymeśmy mieszkali.
Niepodobna mi było od łez się powstrzymać przypomniawszy okropną śmierć starca i moje osierocenie z którego cudem wyrwany zostałem przez litość Słonkiewicza. Ale powóz minął szybko okolicę i o milę daléj dopiero ujrzeliśmy dwór Prezesa bardzo wspaniały, na wzgórzu przy wielkiéj wsi nad stawem pobudowany. Była to rezydencja nie tak dawna, gdyż w kraju naszym wyjąwszy prawdziwie wielkich panów nie stawiano pałaców, i ten sięgał tylko ostatniéj epoki, nosząc na sobie cechy smaku Stanisławowskiego. Znać było że i pałace i budowle otaczające go, wedle jednego planu odrazu postawione zostały... na miejscu pewnie gdzie dziadowski poczciwy był dwór szlachecki. Tu już widocznie na coś pańskiego zakrawało, mieliśmy i herby na facjacie w maltańskim krzyżu, i galerje na małą skalę dom z oficynami łączące, i oranżerje wspaniałe, i figarnie i — pompatyczną rotundę kościoła parafialnego naprzeciw alei z napisem złotemi literami:

„Soli Deo!“

Zakrawała ta dedykacja trochę na Wolterowską, a przepych tutejszy bardzo był wyblakły, ale mnie nowemu jeszcze na tym świecie, wszystko się przepysznie wydawało.
Ze drżeniem wszedłem wprowadzony przez Prezesa na dół do sal i pokojów codziennych, gdyż na górze inny apartament od uroczystości i gości, ale i tu wśród ogromnych komnat ciemnych przyozdobionych gdzieniegdzie złocistemi zégary i obrazami w szerokich ramach, zdało mi się po królewsku wspaniale, po izdebkach Kulikowéj, i alkierzyku Pocewiczów.
Prezes był wdowcem, po żonie została mu córka mojego wieku i syn znacznie od niéj młodszy, do którego trzymano francuza, ja byłem przeznaczony aby języka potrzebnego w obywatelstwie nie zapomniał i do niektórych pomniejszych lekcji. — Wszystko co żyło zbiegło się zaraz na powitanie gospodarza, który mnie dosyć lekko Franusiowi i jego nauczycielowi przedstawił.
Panienka która z Franusiem razem wyszła naprzeciw nas z towarzyszką już w wieku, nie była zachwycającéj piękności, ale niewiem dlaczego widok jéj niesłychanie mnie zmieszał i wprost na mnie skierowane ciekawie oczy, zupełnie onieśmieliły. — Dotąd prócz Kulikowéj i mojéj Pocewiczowéj a dziewcząt prostych nie widywałem nikogo, nie dziw że szykowniejsza i wdzięczniejsza twarzyczka i postawa takie na mnie zrobiły wrażenie. — W twarzy téj był wyraz dobroci i rozsądku niewysłowiony, coś sympatycznego i łagodnie poważnego zarazem.
Tu zatrzymał się nieznajomy i po chwili wahania patrząc na Oktawa, dodał:
— Na co mam kłamać lub kryć to co czułem, nie, potrzeba żebyś wiedział jak mała i drobna okoliczność rządzi ludzkiem życiem. To dziecię mojego wieku lub nieco młodsze, ta panienka na którą ledwiem śmiał podnieść oczy, miała złamać całą przyszłość inaczéj pewnie mogącą się rozwinąć... gdyby! a! gdyby... cóż powiem! fatalność! — są przeznaczenia i wola przeciw nim nie pomoże!
Wiem że ta nauka nie chrześćjańska — i że mnie za heretyka poczytać możecie, ale obronić się jéj nie umiem.
Dwór tedy do którego wchodziłem, składał się z Prezesa, z córki jego Ludwiki, syna Franusia, w wieku już podeszłym krewnéj gospodarza pani Fendrich, niegdy żony pułkownika w wojsku pruskiem, i francuza pana Le Bon, który w istocie był szwajcar, ale tak jak do nas frankońskie wina za francuzkie przychodzą, tak i szwajcarowie za paryżanów przyjeżdżają, po naszemu mówiąc — służył on za francuza. Był to sobie dobry człowiek, uległy, grzeczny, nie orzeł wcale, pracujący dla grosza i powiększenia spadkowéj winnicy którą gdzieś miał koło Neufchatel‘u, zresztą zimny, samolub ale nieszkodliwo bo tchórz... Jestem pewien że Pan Bóg wielu stworzeniom daje tchórzostwo jako zabezpieczenie aby nie robiły złego na świecie, dlatego téż każdego prawie tego rodzaju człowieka, strzedz się potrzeba — byłby zły gdyby się nie obawiał.
Pan Le Bon przy dosyć ogromnéj głowie, niewiele umiejąc przywiązywał niezmierną wagę do tego co posiadał, uparty był trochę ale nie zaczepiając go, żyć z nim było można poznawszy słabostki.
Franuś był dosyć zepsutem dziecięciem jako jedynak, ojciec chował go do wielkich przeznaczeń i górne na nim budował nadzieje, w oczy go chwalił, niesłychane w nim upatrywał zdolności i wmówił w chłopca zarozumiałość. Pod rozmaitemi pozorami wolno mu było nie uczyć się, swawolić, nie słuchać nauczyciela, drwić z niego, grymasić, a ojciec zawsze znalazł coś dla uniewinnienia ukochanego dziecięcia.
— Niepodobna go tak obarczać znowu suchą nauka, — mówił, — umysł jego pewien jestem, póki dźwignie póty się starać będzie podołać, Franek lubi naukę, ale wiek jego i żywość! Potrzeba czasem i swawoli dla ciała, nie lubię dzieci zbyt posępnych i spokojnych, to dowodzi charakteru skrytego i niedobrych skłonności.
Nieposłuszeństwo względem nauczyciela tłumaczyło się wewnętrznem uczuciem sprawiedliwości, lub skutkiem rozumowania do którego chłopiec miał zdolność szczególną, — żarciki ze starych wesołym humorem, dziwactwa stanem zdrowia.
Ale Franuś po prostu był zepsuty, rozpieszczony, a pan Le Bon uznając to nie zadawał sobie pracy poprawiania go, obawiając się ojcu narazić.
Cale inaczéj wychowaną była starsza córka Prezesa, któréj pierwsze lata zeszły pod okiem matki surowszéj nieco a sercem umiejącéj opłacić to co czyniła z obowiązku, znać na niéj było to tchnienie macierzyńskie które jak promień słońca roślinie, daje dziewczęciu barwę i życie. Luzia dorosła już panienka, dojrzałą była może zawcześnie, ale osierocenie które ją zostawując samotną dopełniło lat, nie odjęło naiwności i żywości dziecięcéj.
Śmiała, wymowna, pełna uczucia, nie umiejąca nic pokryć i skłamać, dla ojca była ona przedmiotem nieustannego przestrachu i niecierpliwości. Nie lubił jéj wcale, a że Luzia obchodziła się jeszcze surowo z Franusiem który ją przed Prezesem zaskarżał, do reszty straciła u niego łaskę. Była nawet zdaje mi się mowa o tem aby ją nakłonić do klasztoru w celu by posag znaczny powiększył majętność przyszłego dziecięcia, ale gdy na pierwsze słowo o tem zakrzyknęła żywo, ojciec nie nalegając więcéj, tajemnie tylko polecił pani Fendrich, żeby ją ku temu przygotowywać się starała.
Ale nikt mniéj do klasztornego życia usposobiony nie był nad Ludwikę, która nieustannie walczyć z sobą musiała aby wybuchy swéj szczerości i oburzenia powstrzymać..... Nie będąc piękną Prezesówna miała dla mnie przynajmniéj wdzięk nadzwyczajny, cała jéj świeża i rumiana twarzyczka oddychała szczerotą, uśmiech pełen był dobroci, oczy świeciły blaskiem duszy szlachetnéj.
Pani Fendrich jéj towarzyszka, byłato sobie osoba spokojną, cicha jak Le Bon, rada swemu położeniu w domu Prezesa, które jéj chleb i wygody zapewniało, zresztą posłuszna woli pana i brata i zabawiająca się czytaniem starych francuzkich romansów. Mówiła niewiele, po większéj części potakiwała każdemu, gdy nie mogła, milczała, lubiła kawę i konfitury, a w rozmowie często wspominała o Berlinie i Wrocławiu w którym z mężem jeszcze znaczną część życia spędziła.
Zaraz nazajutrz wytknięte mi zostały ścieżki po których chodzić miałem, naznaczone mieszkanie w oficynie przy panu Le Bon, godziny nauki, zabawy, obiadu i wieczerzy; z resztą czasu zbywającego mogłem robić co mi się podobało. Franuś mnie pierwszego wieczora obejrzał i znalazł dosyć znośnym, co wywołało pochwały innych gdyż dzieciak w istocie rządził tu ojcem, domem i wszystkiem; z pomocą jego otrzymałem indygenat w towarzystwie i wnijście do salonu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.