Resztki życia/Tom II/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Resztki życia
Wydawca Księgarnia Michała Glücksberga
Data wyd. 1860
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst tomu II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIV.
W


Wnętrze domku zajmowanego przez starego nauczyciela, miało ten pozór smutnéj pustki, który oczom powszednich ludzi przedstawia zawsze kryjówka uczonego pracownika. Nic tu nie było dla oka i wdzięku, nie wiele dla wygody, najmniéj dla popisu przed ludźmi.
Malutkiewicz żył sam jeden, jeść przynoszono mu z miasteczka, kawę gotował sobie sam w blaszanéj machince, chłopak ubogi posługiwał mu, stróż kulawy oporządzał koło dworku. W pierwszéj izbie przeznaczonéj na przyjęcie rzadkich gości, stara kanapa na zbyt cienkich nóżkach chwiejąca się i wysoka, kilka krzeseł, stolik owalny z lirą, były wszystkim sprzętem. Pył grubemi warstwy pokrywał ściany niegdy wyklejone ciemnym szpalerem, a dziś mnogiemi garby odęte. Na kominku w którym się nigdy nie paliło, stał gipsowy Sokrates któremu dawno już rozbił ktoś głowę nieforemnie późniéj naklejoną. I tu piętno powolnego zniszczenia jakiemu świat ulega, pył grubemi pokłady spoczywał na wszystkich płaszczyznach. A że przez izbę tę do dalszego mieszkania chadzano dla skrócenia drogi, środkiem jéj od drzwi do drzwi leżało czarne już płótno mające strzedz podłogi, dość jednakże zabłoconéj. Daléj był alkierz równie prawie obszerny jak bawialnia o parze okien od ogródka, nieco ciemny ostawiony pułkami pełnemi xiążek z większym stołem i parą ławek, gdzie Malutkiewicz młodzież miasteczka nauczał. W kącie nawet dulcis recordatie praeteritorum była tablica czarna, z przyczyny któréj alkierz nazywał się szkołą. W szafach od stropu do ziemi spoczywały foljanty inquarto i wszelakiéj formy łacina poważnie wyglądająca w pargaminowych i skórzanych okładkach. Właściciel téj biblioteczki który ją sam układał tak z nią był oswojony, że po nocy nawet mógł w niéj co chciał wyszukać. Nie lubił téż gdy mu tu kto przez ciekawość drabował, i uczniowie co śmieli dotknąć szacownych skarbów, często odklęczeli za to naruszenie porządku. W lewo ze szkoły drzwi wiodły do pokoju, który był razem sypialnią i pracownią nauczyciela; ale łóżko, kufer z odzieniem i trocha rzeczy, mało zajmowały miejsca, a wielki stół pod oknem stojący głównie zwracał uwagę. Mnóstwo xiążek porozkładanych, zapisanych papierów, ogromny kałamarz, lichtarz z umbrelką, machinka do kawy, i na kawałeczki drobne pocięty papier do notatek, miały każde z osobna wyznaczone sobie stanowiska. W pośrodku tyle tylko zostawało próżni ile potrzeba na przyporzysko człowiekowi i oparcie jednego łokcia, na chustkę do nosa i xiążkę.
Tu to Malutkiewicz przyrządzał swego Senekę i lubował się studjując innych klassycznych pisarzy, nad któremi zwykł był odpoczywać po pracy. Nieodstępnemi obok pism ulubieńca leżeli Horacjusz, Virgili, Terencjusz, Homer, Heziod i Owidjusz. Professor lubił sentencje i w téj izbie pełno ich było po ścianach wielkiemi głoskami ponakreślanych tu i owdzie dla uprzytomnienia pamięci; a najwidoczniéj stało nadedrzwiami:

Discipulus est prioris posterior dies....

Zresztą jawne tu wszędzie znać było ubóstwo, i przywyknienie do niego, a izba jak i dom świadczyły o obyczaju stałym który życiem rządził; każda rzecz aż do świstka najmniejszego, miała swe miejsce wyznaczone, każdy sprzęt przykuty był do oddanego dlań kątka, a xiążki przyrosły już jedna do drugiéj leżąc przy sobie.
Dnie także rozporządzone były jak najregularniéj i Malutkiewicz nie potrzebował nawet zegara który w szkole gdakał, bo nałóg uczynił go najlepszym chronometrem. Budził się zawsze o jednéj godzinie, siadał do pracy, wstawał od niéj lub odpoczywał, wedle swojego programu; nic naruszyć nie mogło raz ustanowionego porządku. W pewnych dniach przychodziły dzieci z miasteczka, które przez amatorstwo nauczał wybierając zdatniejsze subiekta z parafialnéj szkółki; a poświęcając im część swojego czasu, professor płacił, jak mówił, dług społeczeństwu. Łatwo się domyślić że go oddawał w takiéj monecie jaką miał, to jest, po większéj części łaciną.
Ranek cały zwykle aż do obiadu pracował Malutkiewicz u siebie zamknięty, a chłopiec jego tak dobrze wiedział że panu nie będzie potrzebny, iż zwykle wychodził sobie do miasta, i nie powracał aż na porę obiadową. Zostawał więc stary sam jeden i w ciszy oddawał się swemu Senece. Sąsiedzi nawet szanując to przywyknienie, nigdy mu w rannych godzinach nie śmieli przeszkadzać.
Jednego tedy ranku siedział tak przygarbiony nad xięgą Naturalium Quaestionum które go najwięcéj kłopotały, gdy szelest zdający się pochodzić z pierwszéj izby, zwrócił jego uwagę. — Zdawało się że ktoś po cichu wejść musiał — czekał i kiedy niekiedy dawał znać o sobie pokaszlując i tupocąc nogami. Professorowi przyszła naprzód na myśl nieprzyjaciołka papieru i osobiście przezeń nienawidzona mysz, która mogła się znajdować w pułapce, ale wprędce nastawiwszy ucha, przekonał się że to było daleko większego rozmiaru stworzenie. Nie przypuszczał nawet żeby to człowiek być mógł i nasrożył się przerażony ideą szczura gospodarującego wśród xiążek.
— Tegoby jeszcze brakowało, — rzekł — móle i pleśń, myszy... a na dobitkę szczury! Jużbym chyba uciekł ztąd! ale cóż to jest? pytam?
Nastawił ucha i lekki kaszelek zdumiał go niepospolicie. Wiedział dobrze że chłopak jego nigdy w téj porze nie przychodzi, ani kto z miasteczka, któż więc?
I zdumiony z obróconą do drzwi twarzą, na ponowiony kaszel i szelpotanie, zawołał niezmiernym głosem pełnym niepokoju i frasunku że mu robotę przerywano.
— Któż tam? kto tam?
Głos który wyrzekł odpowiedź, tak był nieśmiały i cieniuchny, że zeń nic nie zrozumiał Malutkiewicz.
— Pali się! czy co takiego, że mnie w téj godzinie ścigają! Muszę wstać! to coś jest!
Obwinąwszy się więc w szlafrok który już był dawno emeryturę na kołku wysłużył, niezmiernie kwaśny wyszedł do szkoły i przez jéj drzwi patrząc do pierwszéj izby, ujrzał w progu stojącą... młodą dziewczynę.
Na widok tego zjawiska, które jednak w sobie nic przerażającego nie miało, bo to była Andzia skromnie ale starannie ubrana... professor usta otworzył, okulary poprawił i jak stał tak skamieniał wryty.
Znał on w przechadzkach swych spotykając ją, szaloną ową dziewczynę o któréj piękności i swawoli całe gadało miasteczko, miał o niéj wyobrażenie najgorsze, i nie mógł pojąć co taka istota robiła u niego: W pierwszéj chwili miał już na języku:
Vade retro Satanas i — Noli me tentare diabole! ale skromna postawa dziewczęcia które cicho czekało jak zlitowania wyjścia staruszka powstrzymało wykrzyknik.
— Czegóż ona u licha chcieć może odemnie? — rzekł w duchu, — żeby choć była przyszła po obiedzie... ale wybrała godzinę Naturalium Quaestionum...
Już potrzeba było wyjść koniecznie i Malutkiewicz przeszedłszy szkołę, stanął naprzeciw dziewczyny w progu.
— Czego ty tu chcesz? — zawołał groźno.
— Ja! — odpowiedziało dziewczę onieśmielone — ja...
— No! ale czegóż! gadaj!
Słów zabrakło przybyłéj; stary patrzał i nie poznawał w tem wylękłem dziewczęciu swawolnéj ulicznicy, a oczy jego nie bez przyjemności spoczęły na ślicznéj twarzy osmuconéj i zręcznéj postawie Anusi.
— Licho wie co ludzie gotowi pomyśléć! — rzekł sobie w duchu — ot to mi odwiedziny potrzebne, i czego ona może potrzebować odemnie!
— No mówże psotnico jakaś? pocóżeś tu przyszła? — zapytał, — ja nie mam czasu!
Andzia jakby ośmielona chwilowym namysłem, postąpiła krok ku staruszkowi który ostrożnie się cofnął powtarzając z Seneką:

Amor, ut lacrima, oculis oritur, in pectus cadit.

I oczy spuścił.
— Ja się chcę uczyć proszę pana! — szepnęła cicho.
— Co takiego? — powtórzył Malutkiewicz.
— Chciałabym się uczyć, — rzekła dziewczyna.
— Uczyć! a piękny mi student! — zawołał professor osłupiały... co? po łacinie? oszalała! uczyć! jakto? czegóż ty się chcesz uczyć?
— Albo ja wiem czego uczyć, — ośmielając się dodała Andzia, — tego czego się wy uczycie aby mieć rozum... czytać, pisać!
— Słyszysz! i mnie sobie wybrała za professora! załamując ręce, — rzekł professor. — Co ty sobie żartujesz... swawolnico ty jakaś! tfu!
— Ale to nie są wcale żarty, — odpowiedziała podchodząc śmieléj i w oczy mu patrząc dziewczyna, — chcę się uczyć! Mówią że pan umiesz wszystko, uczysz z łaski tylu chłopców, czemużbyś mnie nie miał?
— Oszalała! zaiste oszalała! — rzekł professor cofając się za próg, — a tobie po co nauka?
— A wam na co? — zapytała dziewczyna.
Malutkiewicz zamilkł.
— Ślicznaby rzecz była żebym takiego wziął ucznia, — odezwał się po chwili. — Albo to tobie czas poczynać abecadło? dopieroby mi oczy wypiekali! Oszalała! ucz się szyć, prać, ale tobie mieć z xiążkami do czynienia? cóż ci to zaświtało w głowie?
— Mój ty dobry stary! cóż na mnie i na ciebie ludzie powiedziéć mogą? co dziwnego że mnie z litości i miłosierdzia uczyć będziecie? Zresztą, niechby sobie ludzie gadali, wam to co szkodzi? Bylibyście dobroczyńcą moim..... ja chcę, ja potrzebuję, ja muszę się uczyć!
Słowa te wymówiła tak gorąco, że stary poruszony niemi został na chwilę, ale zwrót myśli na położenie dziewczyny i własne, na dziwacznem żądaniu wprędce go oprzytomnił.
— Dajże ty mi pokój, — rzekł, — śliczny mi uczeń, a to jabym się przy tobie nauczył jeszcze czego niepotrzebnego, bałamutko jakaś! śmiechubym tylko narobił z siebie... idź sobie szukaj nauczyciela gdzie chcesz, nie mnie...
— Jabym przychodziła z chłopcami razem co tu do was z miasteczka idą, — szepnęło dziewczę, — cóżby wam to szkodziło że ze mnieby się śmieli...
— Tak, i uczyłabyś się po łacinie! po łacinie!
Professor mówiąc to, wybuchnął głośnym śmiechem wziąwszy się za boki, ale smutna twarz Anny jakąś go litością przejęła, i zbliżył się ku niéj z współczuciem.
— Mów bo mi czego chcesz, jeśli tam wiesz czego ci się zachciało, szczerze, jak na spowiedzi, któż wie, nie ja, to ktoś poradzić ci może na to...
— Chcę się uczyć, — odpowiedziała dziewczyna, — nie umiem nic, wstyd mi i pragnę coś umieć..... dajcie mi radę kochany panie...
— Ale moje dziecko, na naukę tobie naprzód zapóźno, — odparł Malutkiewicz, — powtóre, wedle stawu grobla, w twoim stanie niewiele umieć i wiedziéć potrzeba... bo na cóż ci umiejętność?
— A na cóż wam?? — powtórzyła znowu dziewczyna... jeśli wam ona potrzebna, czemu nie mnie? Każdemu się zda jaśniéj widziéć, znać więcéj i rozumieć lepiéj.
— I to prawda, — rzekł Malutkiewicz udobruchany, — jednakże..... widzisz waspanna, nauk jest wiele, a dla ciebie niewiedziéć co wybrać? Jedne prowadzą do tego, drugie do owego... jakby ci to wytłumaczyć... a więcéj ich niż życia ludzkiego staje na zdobycie...
I już chciał zacytować coś po łacinie erudyt, gdy sobie przypomniał że go Andzia niezrozumie.
— No, to jabym się nauczyła choć trochę! — uparcie swego się trzymając dorzuciła Anna.
— Ale od czegóż zacząć? dokąd zmierzać? zawołał Malutkiewicz.
— Wy to lepiéj odemnie wiecie!
— Ja!... ot to mi licho nasłało tę szaloną dziewkę, — rzekł sobie stary, — nie wiedziéć co począć, a jużciż jéj uczyć niepodobna...
Wtem myśl jakaś przebiegła mu przez głowę i szybko zakończył.
— Otóż o tem trzeba pomyśléć... przyjdźcie jutro po odpowiedź.
— Jutro? — spytała Andzia żywo i weseléj — o któréj?
— Znowu mi kawał ranka zje! — rzekł w sobie stary — ale cóż robić... no..... wcześniéj niż dziś! zobaczymy! nim siądę do pracy... może się coś obmyśli...
Ale to osobliwsza przygoda!!
Dziewczę chciało go w rękę pocałować, pewny jednak przepisu Seneki że:

Habet suum venenum blanda oratio.

Nie słuchał więcéj i cofnął się chyżo do szkoły nie odwracając głowy, aż za Andzią drzwi się zamknęły.
Spojrzał wówczas na zegar straciwszy przy niezwykłem zajęciu miarę czasu i zdziwił się postrzegłszy że już było po jedenastéj, — chciał daléj ciągnąć rozpoczętą robotę, ale zbyt był pomieszany swą przygodą i umysł jeszcze uspokoić się nie mógł.
— Otóż patrz, — rzekł do siebie, — i to prawda, że:

Formosa facies, muta comendatio est

jakby tak stara baba, tobym ją kijem był przepędził, a te czarne oczy i na mnie dziada podziałały, cóż za dziw że drudzy głowy tracą!!
I począł przeciwko zwyczajowi ubierać się do wyjścia powtarzając: — Dziwna przygoda!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.