Resztki życia/Tom I/XXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Resztki życia
Wydawca Księgarnia Michała Glücksberga
Data wyd. 1860
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst tomu I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXII.
G


Gdy się to dzieje ze staremi, cóż dopiero z młodym Żelizą, z dziecięciem dla którego zjawienie się Adeli było jakby wnijściem słońca na horyzont życia? Błąkał się on właśnie po ruinach klasztoru z marzeniem więcéj niż z xiążką, gdy nagle naprzeciw siebie ujrzał tę główkę uśmiechniętą i promienną o jakiéj w snach nawet najbujniejszych nie dała mu wyobraźnia przeczucia. Stanął osłupiały, zdziwiony, przelękły prawie i cały świat nowy przesunął mu się przed oczyma; ale zarazem przyszło na myśl, że ten obraz ku któremu ciągnęło go serce, nie dla niego był stworzony, że to była gwiazda wysoko umieszczona na niebie, w którą patrzéć wolno każdemu, każdemu ku niéj myślą podlecieć, nikomu się do niéj dostać...
— Co ci się śni Oktawie, — mówił do siebie wracając, — twoją dolą ubóstwo, praca i na wieki proza życia, ciemna jego i powszednia strona... ideały nie dadzą się pochwycić namozolonemi rękami... Marzenie osłabia, a tobie siły potrzeba, miłość ogarnia, a ty być musisz panem siebie... obowiązek oto słup herkulesowy twéj drogi i poza nim non plus ultra...
— Ale dlaczegóż ta twarz, — rzekł w duchu, — była mi jakby znajomą, niby przypomnieniem czegoś znanego przed wieki poza granicami życia i pamięci? czemu ku niéj czuję się pochwyconym? dlaczego bije mi serce? Trzebaż zwyciężyć nawet to uczucie które uskrzydla i podnosi?
Zadał sobie tych tysiąc pytań różnych które każdy młody przechodzi uderzeniem serca nie mogąc ich rozwiązać, a potem zadumany powrócił do dworku ojcowskiego. — Oko matki postrzegło na téj dotąd zawsze wypogodzonéj twarzy ślad świeżo doznanego wzruszenia, i w progu spytała go staruszka:
— Co ci jest Oktawie?
— Nic kochana matko, zmęczony wracam z przechadzki.
— Nic ci się nie stało? spotkałeś kogo?
— Zdaleka tylko pannę Podkomorzankę w dosyć licznem towarzystwie.
Stary Żelizo usłyszawszy rozmowę, przywołał syna do siebie.
— Widziałeś więc, — spytał, — i wychowanicę Podkomorzanki, o któréj tu od dwóch dni mówią wszyscy.
— Nie wiem kto to był, ale w istocie szła z panną Petronellą i Podkomorzanką jakaś panienka.
— Prawda że tak cudownie piękna? — dodała matka.
— Jak anioł, — rzekł z zapałem młody Żelizo składając ręce, nie przywykły taić wrażeń przed rodzicami, — jak anioł śliczna, jeszczem nigdy podobnéj do niéj nie widział!
Stary spojrzał na niego bacznie.
— O! o! — rzekł — jakże ty mi się unosisz, Oktawie, tak człowiek do Boga tylko powinien się porywać nie do ludzi. Piękne te istoty gdy najpiękniejsze często najzepsutsze bywają. — Niech Bóg uchowa bym to miał stosować do naszéj panienki która ma być równie poczciwą jak śliczną, ale to dla ciebie nauka Oktawie; a nam jeszcze z tobą nigdy mówić o tem nie przyszło. Kobiety łatwo oczarować mogą młodego, przyjdzie i na ciebie chwila w któréj krzyżem świętym bronić się potrzeba pokusie, nie potrzebuję cię przestrzegać, że namiętnym uniesieniom serca siłą woli i rozumu opierać się będziesz musiał.
Byłaby może rozmowa poszła daléj, gdyby nie zadzwoniono na Anioł Pański, co dało znak do modlitwy; kończyli ją gdy weszła Podkomorzanka z Adelą i Oktaw olśniony zbliska zjawiskiem byłby przerwał pacierze, gdyby nie surowy wzrok ojca. W czasie krótkiéj bytności Adeli w ich dworku, choć czuł że ojciec nań patrzy i śledzi każde wejrzenie, Oktaw nie spuścił oka z dzieweczki która mu się teraz tysiąckroć jeszcze wdzięczniejszą wydała.
Stary Żelizo choć dopatrzył gorących spojrzeń syna, już mu więcéj przestróg dawać nie chciał, domyślając się że są choroby które leczenie powiększa i uczucia których drażnić nie należy, uspokajało go zresztą położenie kuzynki Podkomorzanki, bliski odjazd syna i przedział społeczny który marzenie nawet o przyszłości zagradzał. Smucił się tylko w duszy widząc że w tem sercu dotąd wypogodzonem i spokojnem, drgnęła już struna nietknięta, mająca grać długie lata pieśnią nieodgadnioną.
Dla Oktawa przybycie Podkomorzanki z Adelą do dworku było nową do marzeń osnową i pobudziło w nim niepokój który na pierwszy widok pięknéj dzieweczki nim owładnął... Miał czas wpatrzeć się w to oblicze wypogodzone a życia pełne, w te oczy iskrzące się uczuciem, w czoło jasne i dziewicze, w postać całą oblaną urokiem niewysłowionym.
Uśpione pragnienia, myśli nie przebudzone dotąd zetknięciem ze światem, roje marzeń młodzieńczych spętanych pracą, powstawały nagle jakby dotknięci rószczką czarowną zaklęci rycerze w bajce... co ze snu tysiącletniego powstają.
Chwycił się za głowę i nie znalazł w niéj wczorajszych myśli, za pierś i nie poznał w niéj swego serca, dotknięty raz pierwszy chorobą tą młodości, nie wiedział na nią lekarstwa, przybity stanął wstydząc się i przerażając sam sobą.
Trzebaż jeszcze dla dopełnienia tego obrazu wrażeń dodać jakie uczucia wywoła w Adeli zmiana życia i nowi otaczający ją ludzie?
Ale naprzód powiedzmy coś więcéj o niéj saméj, i pochodzeniu dziecięcia które już wzbudzało swém przybyciem niepotrzebne podejrzenia i domysły.
W istocie tajemnica jakaś otaczała kolebkę sieroty która nieznała matki, nie widziała ojca, nie słyszała nigdy szczegółów o nich, i postrzedz mogła łatwo że unikano nawet wspomnienia rodziców. W okolicy znano wprawdzie tę która miała być matką Adeli, ale jéj zamążpójście nieszczęśliwe, jak mówiono, osłonione było jakąś nieprzebitą tajemnicą. Dzieckiem małem dostała się do babki i nikt nigdy z rodziny ojca nie dowiedział się o Adeli, a ilekroć o nią dopytywała staruszki, ta jéj odpowiadała że jest zupełną sierotą, że prócz niéj i Podkomorzanki niema krewnych na którychby rachować mogła. Tak przywykła i oswoiła się z tem osieroceniem od dni najmłodszych, i niespodziewała się nawet by ktoś na świecie mógł się nią zajmować, chciał przytulić. Rozumowania więc głębokie panny Petronelli nie były bez niejakiéj podstawy, miały za sobą prawdopodobieństwa cechę.
Dzieciństwo i młodsze lata spędziwszy na wsi przy babce do któréj mało kto kiedy przyjeżdżał, Adela więcéj się domyślała niż znała ludzi. Stosunki w jakich żyła tak były proste i jednostajne że ją nic nauczyć nie mogły, a bujna tylko fantazja dziewczęcia na tych danych jakie wyciągnęła z czytania i rozmowy budowała prawa życia. Zawsze prawie jedne twarze, znane charaktery, przewidziane wypadki drobne oswoiły ją z spokojem i żelazną formą w któréj nic się niespodzianego nie mieściło. Dopiero śmierć babki która nagle przywiodła postacie nowe, ludzi straszniejszych bo nieskrępowanych żadnem uczuciem poszanowania, dała jéj nieco poznać czem jest świat poza obrębem Ohrowa. A jak lata pierwsze płynęły spokojnie, tak przyszłość zwiastowała się burzliwa i straszna. Krewni na których majętności dożywotnio ją trzymając mieszkała staruszka, zlecieli się odebrawszy o śmierci jéj wiadomość.
Niema straszniejszéj próby nad tę na którą ludzi wystawia interes osobisty, rzadko kto potrafi z niéj wyjść czysty i cały. Tu spadkobiercy prawie nieprawdopodobną chciwość okazali Adeli, i dziecię ulękło się świata, który oni jéj pierwsi przedstawili sobą. Sądząc po nich, zdawało się jéj że wszystko pozostałe do tych chciwych i niewstydnych ludzi jest podobne, szczęściem gdy najmniéj liczyła na resztę, przybyła Podkomorzanka wywiodła ją z błędu. Dwie te dusze poczciwe zrozumiały się, pokochały, a Adeli uśmiechnęła się przyszłość znowu.
Towarzystwo miasteczka w które wchodziła po tych wypadkach zarówno ciekawością i strachem ją przejmowało, żywy jéj umysł i niedoświadczenie podzieliły już świat na dwie granicą nieprzebytą rozgrodzone części — poczwar i aniołów. Nie pojmowała że jednych i drugich niełatwo spotkać na świecie, że oboje rzadkie a najpospolitsze, to coś pośrednie ni złe ni dobre, chwilami przecudne, czasami ohydne, co niema siły ni podnieść się do ideału, ni upaść na szczebel ostatni. W miasteczku właśnie zastała towarzystwo z najpospolitszych złożone istot, wśród których instynkt jéj wskazał kilka wybrańszych, pana Joachima i starego Żelizę.
Pierwszy swą rozmową wieczorną uczynił na niéj wrażenie silne i długo potem obraz jego smutnéj twarzy błąkał się na oczach Adeli; razem z młodzieńczem obliczem Oktawa i siwą głową paralityka. Reszta tych ludzi ze swemi śmiesznostkami i maluczkością, służyli za tło głównym figurom. Nowy świat ten raczéj przykrym niż miłym był dla sieroty która w nim jeszcze nie czuła się tak swobodną jak na wsi, tak pewną i śmiałą jak przy babce. I życie téż tu nie było tak łatwe, tysiąc nań oczów niechętnych lub zaostrzonych ciekawością patrzyło, każdy krok kazano obliczać, obawiać się tłumaczeń, oglądać na każde słowo. Adela czuła że jéj to odjąć musi samoistność, ruch, odwagę potrzebne na każdym kroku. Wprawdzie Podkomorzanka sama nie bardzo była zwykła dbać o ludzi i mierzyć swe słowa, ale troskliwość o dziecię kazała się jéj nawet wyrzec téj zasady którą przyjęła dla siebie. Dla dziecka naiwnego co z myśli się każdéj przyzwyczaiło spowiadać odważnie, przestrogi ciotki ciężkie były do spełnienia, widzieliśmy to po wybuchu owym na ruinach klasztoru, — ale potrzeba było walczyć z sobą i pracować nad charakterem, a to dla dziewczęcia niepospolite stanowiło zadanie.
Następnego dnia Podkomorzanka któréj się chciało dziecię rozerwać, dumała długo nad tem w jaki sposób pomnożyć swe kółko zwykłe, i nie znalazła nikogo prócz pana Joachima.
— Człowiek nie młody, poważny, wytrawny, wszyscy mu oddają sprawiedliwość, umysł wykształcony, charakter piękny — Adeli się podobał, ja go lubię, będziemy więc go zapraszać...
Nie pomyślała nawet obrachowując wszystko Podkomorzanka, że biednemu Wielicy mogło jakieś zagrażać niebezpieczeństwo, nie posądzała żeby w nim niedogasłe uczucia szczątki mogły pozostać, nie zastanowiła się nad tem co świat powie i czystą będąc posądzeń się nie lękała. Skutkiem tego postanowienia posłano zapraszając na obiad pana Joachima, ale bilecik go nie zastał, gdyż od rana ze psem wyszedł w lasy i nie miał powrócić aż nocą.
Uciekał od niebezpieczeństwa które za nim goniło — chcąc przez czas niejakiś usunąć się z miasteczka i stracić z oczów to co zbyt silne czyniło na nim wrażenie. Panna Podkomorzanka dowiedziała się wieczorem od Szambelana który kartkę na drodze gdzieś zwąchał i adres przeczytał (jeśli nie więcéj), że Wielica na tydzień czy więcéj na wieś się wybrał do przyjaciela. Zmartwiło to ciotkę, ale nie przypisywała to czemu innemu jak przypadkowi.
Tymczasem sąsiedzi z równą natarczywością oblegali dom jéj jak pan Joachim troskliwie go unikał. Referendarz w nowéj całkiem peruce któréj imie było numer trzeci, z orderami, potrzykroć niosąc gazety stawił się w przeciągu dni dwóch, Szambelan zdawał się straż odprawiać na ulicy, nawet Malutkiewicz zebrał się z Seneką na wieczór do Podkomorzanki pragnąc jéj czytać swoje tłumaczenie. Dom się znacznie ożywił, ale to towarzystwo mogłoż wystarczyć dziewczęciu którego młodość pragnęła życia i nadziei, a spotykała chłód i odczarowanie.
— Moja ciociu, — odezwała się w kilka dni potem Adela, — a gdybyśmy same z sobą żyły i nie tak bardzo myślały o sąsiadach, mnie się zdaje że obu nam lżejby i weseléj było. Ciocia ich przygarnia dla mnie, ja znoszę dla cioci, obie podobno robimy ofiarę, a oni tylko z niéj korzystają. Co do mnie, nie potrzebuję nikogo, tu xiążka, przechadzka, wystarcza mi zupełnie.
— Jakto i Szambelan przynoszący bukiety cię nie bawi?
— Nic a nic.
— Referendarz czytający gazety także?
— Ani trochę.
— Panna Petronella wzdychająca i zawracająca oczy gdy bliźniego na wolnym ogniu przypieka?
— Wcale nic.
— A professor Malutkiewicz z Seneką?
— Troszeczkę nudny.
— No, a pan Joachim Wielica...
— Tego to bym przyjęła na domownika, — odpowiedziała nareszcie Adela, — ale ten podobno nas nie chce, bo uciekł gdzieś i nie wraca.
— I ja go wolę od innych, ale bądź spokojna, on się nam nie wykręci, musimy go złapać sobie i przymusić żeby nam trochę posłużył; nic téż nie ma do roboty.
— On, xiądz Herderski i na cóż więcéj kochana ciociu? — dodała Adela — z reszty możemy wybornie skwitować.
— Damy im abszyt w jak najkrótszym czasie, ale ostrożnie żeby nie pogniewać, bo niemasz wyobrażenia co to jest w małem miasteczku zrobić sobie nieprzyjaciół i zadrażnić miłości własne. Nie mogłybyśmy przejść przez ulicę, a co bajek by na nasz rachunek upleciono...
— Cóżby nam to szkodziło? — spytała Adela.
— Kochane dziecię, — odparła Podkomorzanka, — nienawiść ludzka nawet gdy szkodzić nie może, jest ciężarem nieznośnym, otacza nas jakimś wyziewem duszącym, niepokoi, przybija; lepiéj jest życzliwość jakąś ofiarą okupić, niż rozpoczynać walkę z tymi którzy silniejsi do niéj są od nas... bo my ich bronią władać nie potrafimy. A więc, pokój ze wszystkiemi.
— I zgoda i przymierze byle nas nie nudzili! — rozśmiała się Adela, — traktat ratyfikuję.
— A ja pieczęć przykładam, — całując ją w czoło dodała ciotka.


KONIEC TOMU Igo.








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.