Resztki życia/Tom I/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Resztki życia
Wydawca Księgarnia Michała Glücksberga
Data wyd. 1860
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst tomu I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.
W


Wiesz, — odezwał się Szambelan do pana Joachima śmiejąc się po cichu, — że jeśli przechadzka nasza tak daléj pójdzie na żółwiu, nie zajdziemy do końca ulicy przed północą; co krok dworek, ciągle nas coś wstrzymuje; możebyśmy zwrócili się tu wprawo ku Kollegium?
— Jak pan chcesz, — odpowiedział towarzysz — mnie wszystko jedno, gotów jestem służyć gdzie się podoba.
— W miasteczku kurzawa i ciągle nas znajomi łapać będą.
— Ja was tu pożegnam, — przerwał xiądz Herderski, — idę do Podkomorzanki, spodziewa się ona dziś, albo może i doczekała ubogiéj kuzynki którą bierze pod swoją opiekę, prosiła mnie ażebym wieczorem przyszedł.
— A nam nic nie mówiła o tem! — zawołał Szambelan.
— I słusznie! — rozśmiał się xiądz figlarnie, — Szambelanowi o młodych mówić panienkach, wielką by było nieopatrznością.
Rozśmieli się wszyscy — w tem dosyć pośpiesznie ze wschodków schodzący potknąwszy się parę razy, zbiegł ku nim Malutkiewicz już przybrany do przechadzki, co rzadko mu się trafiało. Strój ten w innéj porze dnia byłby niepotrzebnie zwrócił na siebie oczy i śmiechy pobudził. — Frak jego professorski z tych jeszcze czasów, kiedy guziki z tyłu mieściły się między łopatkami, miał poły niezmiernéj długości spiczasto zakończone, a z przodu krótki nie zapinał się wcale i guziki jasne w dwa pół cyrkuły gęsto uszykowane po bokach, formowały jakby dwie jakieś ozdoby; kołnierz sięgał mu do pół głowy łyséj wysoko otaczając szyję nakształt chomąta. Z pod tego uniformu wyglądała biała kamizelka z innéj już epoki nierównie dłuższa, któréj guzików niedostawało wielu, a nisko wisiały smutnie na jednéj niteczce; niżéj jeszcze starożytnego kroju ubranie piaskowe bez strzemion, dozwalało przypatrzéć się butom których cholewy tylko do kostek były poczernione, reszta zaś przyjemną barwą świeżéj skóry harmonijnie zlewała się z tem co po niéj następowało. Na szyi wysoko podpięta chustka a jeszcze wyżéj powyciągane kołnierze z których lewy nieustannie do ust się zapraszał, dopełniały stroju jak na wieczór do zbytku paradnego. Na głowie miał kapelusz czarny, wysoki, zwężony u dołu a karykaturalnie rozszerzony w górze. Poczciwy professor pewien był że strój ten wiele mu dodawał wdzięku i znacznie go odmładzał.
Ogromna chustka bawełniana w kraty, kij z rzemykiem i dewizki potężne stanowiły akcessorja.
Za wspólną zgodą, choć ścieżka wiodąca ku murom pojezuickim nieco była piaszczysta i kamieniami zarzucona, że jednak wyprowadziła wkrótce za miasteczko i dozwoliła użyć świeżego powietrza, — nasi panowie nią się udali napawając wonią wieczora.
Była to uliczka wązka pomiędzy dwoma parkanami ogrodów, nad którą ściśnięte krzewy i drzewa wychylały swe gałęzie, zdobiąc ją jakby zielonemi wieńcami różnéj barwy i kształtów. Daléj podnosiła się nieco na pagórek, u którego wierzchołka widać było z poza gałęzi gruzy majestatyczne kościoła i Kollegium Jezuitów.
Miejsce wybrane na ten wspaniały niegdyś klasztór panowało okolicy, i dwie odarte z dachów wieżyce jeszcze dziś wznosiły się wyżéj pijarskich, tak że je o mil trzy wyjechawszy z lasów postrzegał podróżny. Ale dziś spalone mury bez dachów, kościół opustoszały, cmentarz zarosły i rozgrodzony, domostwa niezamieszkałe stanowiły tylko niezmiernie malowniczą ruinę... do któréj razem z mchami i zielem przyrastały już legendy dziwne i cudowne podania. Chłopcy z miasta bawili się we dnie na wielkich pustych dziedzińcach klasztornych, wykręcali wróble w gipsaturach ołtarzów wylęgłe, a nieznani pielgrzymi mnóstwem głupich napisów okrywali ściany poważnego gmachu. Męczennikowi nie brakło i urągowiska.
Drzewa ogromne które znać od samych budowli były starsze, zarastające dziedziniec, cmentarz i place dokoła, szczątki ogrodu, czyniły to miejsce miłą i piękną przechadzką. — Wiły się téż tu ścieżynki, nie jak je niegdyś zarysowała ręka ogrodnika, ale fantazją przechodniów wydeptane. Lubił to wzgórze pan Joachim, przenosili nad inne okolice mieszkańcy, i w niedzielę niemal cała ludność zbierała się pod Jezuitami, jak ich tam nazywano.
Wkrótce wyszedłszy z wązkiéj uliczki nasi trzéj panowie, ujrzeli przed sobą w całéj okazałości mury te zalegające przestrzeń ogromną, nieme, zczerniałe, smutne a uderzające wyrazem siły jakiejś i niezłamanéj jeszcze potęgi.
Ostatnie zachodzącego jaskrawo słońca blaski, oświecając załomy ruin, dziwnie pięknie rysowały je na ciemnym szafirze nieba i zieleni drzew, a długie cienie malowniczo rozpościerały się przy każdéj ze ścian i zagięć staréj budowy.
Pan Joachim spojrzał i na chwilę się zatrzymał.
— Patrzcie, — rzekł, — co to za obraz! jak wspaniały!
Szambelan podniósł głowę i uśmiechnął się.
— A w istocie, — rzekł, — wcale piękny landszaft!
Professor zaciął usta i wyrzekł po chwili:
Quicquid Fortuna exornat, cito contemnitur.....
Taka koléj rzeczy ludzkich, jak uczy Seneka.....
— Dobrze tak panom jezuitom! — dodał Szambelan zacierając ręce.
Quod nescias damnare, summa est temeritas! — przerwał professor z westchnieniem, przynajmniéj oni dobrze po łacinie uczyli choć z Alwara. Niech mi daruje xiądz Herderski, ale pijarowie choć wielce zacni, nie mają u nas tylu zasług co jezuici.
Gdy tak rozpoczynała się już rozmowa któréj przeznaczeniem dnia tego było nie potrwać długo ni razu, z pagórka z piosnką na ustach schodzący pokazał się młody chłopaczek.
Widać było że wychodził z ruin, i tu pieśnią wśród samotności serca sobie dodawał, bo go widok ich ucisnąć musiał, a choć śpiewał głowę miał spuszczoną, ręce na piersiach skrzyżowane, i w ziemię wlepione oczy.
Jak gdyby na przekorę gruzom i cmentarzysku, na pierwszym planie właśnie los postawił tę postać pełną życia i nadziei, piękną, młodą, uśmiechniętą i rozmarzoną. — Młode chłopię mogło mieć zaledwie rok dwudziesty, i widać było że stał na rozkosznym stopniu który rozdziela ławę szkolną od uniwersyteckiéj; miał już bowiem na sobie ubior studenta akademji, a w ruchu i minie tę swobodę jaką daje wyjście zpod feruły professorskiéj, na swobodnego ucznia matki wszechnicy.
Miło nań było spojrzéć, takie to świeże jeszcze, wiosenne i niewinne było oblicze, tak czyste wejrzenie i dziewiczy rumieniec. — Z czarnemi oczyma, z malinowemi usty, ledwie puszkiem pokrytą twarzą, długiemi blond włosami, — chłopak był choć go malować, a budowa znamionowała że wyrośnie na silnego i mężnego chłopa, co się walki życia nie zlęknie.
Poczynał raźno zbiegać z góry, gdy cień trzech panów co szli przeciwko niemu zatrzymał go, nieco przestraszył i zdziwił, bo nadejścia ich nic mu nie oznajmiało. Podniósł głowę, uśmiechnął się i skłoniwszy jak nieznajomym, byłby szedł daléj swą drogą, gdyby professor który skutkiem dawnego powołania zawsze miał żyłkę do młodzieży, nie powstrzymał go wykrzyknikiem:
— Mości panie Oktawjanie, a cóż to tak uciekasz od starszych? Stój! dokądże?
Pan Joachim z żywem uczuciem wpatrzył się w młodzieńca który cały zarumieniony stanął jak wryty; — może przypomniał w nim sobie młodsze lata nadziei, dumań i pieśni, jak je przypominają ci co nie zestarzeli sercem choć złamani na ciele, co nie zużyli serc i straciwszy młodość płaczą po niéj w duszy siwemi okryci włosami.
— A! panie professorze! obawiałem się być natrętnym.
— Nie jesteś nim i być nie możesz, — odparł Malutkiewicz, — chodź z nami, my idziemy zkąd ty powracasz, a w innym względzie, — dodał, — my wracamy ztąd zkąd ty ze swą młodością idziesz, — możemy być sobie użyteczni wzajemnie. Cóż tedy? kończą się wakacje? rozpoczynają studja? cieszysz się czy smucisz?
— Cieszę się bardzo panie professorze, a choć kocham mój rodzinny kątek, ale uniwersytet także, koledzy, nasze życie akademickie!
— A nauka? a łacina?
— Nie mniéj mi droga! professorze....
— Tylko że was tam teraz słyszę słabo uczą łaciny.
Oktaw się uśmiechnął.
— Na cóż się mospanie kierujesz? — zapytał professor.
— Jak dziś wszyscy ubodzy, na medyka.
— Świat djable zesłabł i rozchorował się, wkrótce więcéj będzie lekarzy niż słabych — no, a dalejże co? powiedz mi, nie korci cię poświęcić się literaturze?
— Choćbym i miał ochotę, — rzekł akademik — byłaby to fantazja i zbytek którego sobie pozwolić nie mogę, rodzice czekają odemnie pomocy, a ta biedna literatura sama uboga grosza nie da.
Malutkiewicz westchnął.
— Prawda! gdybyś był sam, mógłbyś się jéj poświęcić... co innego:
Non vincitur sed vincit qui cedit suis, — powiada Seneka, — a do smakuż ci ta trupia medycyna?
— A! niebardzo!
— Zapewne, wolałbyś Virgilego i Ovidjusza... ale necessitas... ananke! hę? niema rady.
Chłopiec smutno się jakoś uśmiechał idąc obok starszych, którzy w téj chwili zbliżyli się do rozbitéj bramy klasztoru. Stała w niéj ława drewniana świeżo widać wzniesiona tu przez kogoś co widok ztąd polubił, i korzystając z niéj, wszyscy przysiedli odpocząć.
Rozmowa znowu została przerwana długiem a tęsknem milczeniem; a chłopak widać przypisywać to musiał swemu natręctwu, bo po chwili odpowiedziawszy na parę pytań urywanych, skłonił się i żywo spuścił ku miasteczku.
Trzéj starzy zostali sami i milczący, szum tylko drzew cmentarnych i świergot wróbli w gałęziach, przerywały ciszę ponurą; Malutkiewicz nawet zadumał się, a Szambelanowi znać czułe wspomnienia przyszły na pamięć, bo kiwał głową dziwnie; — pan Joachim zasępił się ponuro.
Mehercle, — zawołał po chwili professor — dziwnie się téż bawimy, milczeniem i wzdychaniem, wcale nie jak na starych filozofów przystało. — Cóż u licha? gadajcież bo? zaczepcie mnie, ja się boję częstować was moim bigosem z Seneki, a nie wiem czem wam służyć.
— Czasem milczenie, kochany professorze, — rzekł pan Joachim, najlepszą jest zabawą, myśli własne najmilszemi towarzyszami.
— Ja to poniekąd rozumiem, — odpowiedział Malutkiewicz, — oba panowie jeszczeście się jak ja świata nie wyrzekli, jeszcze po nim płaczecie i żałujecie go, dla mnie niema nic jeno xięga, to jest treść jego i słowo, — świat jak wyciśnięty owoc leży pod nogami. Oba waćpanowie niegodni jesteście zamieszkiwać w tem miasteczku inwalidów, gdzie wolno tym żyć tylko co się pożegnali z czynnym żywotem i ludźmi, a przeszli na kontemplacją..... Co do mnie, — dodał, — z Seneką pod pachą, choć na tamten świat i po nikim nie zapłaczę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.