Róża i Blanka/Część trzecia/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Róża i Blanka
Podtytuł Powieść
Data wyd. 1896
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La mendiante de Saint-Sulpice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.

Po kilku sekundach milczenia, Grancey odezwał się.
— A teraz pozostaje nam czekać cierpliwie... Daj mi pan czas do działania... I sam bądź ostrożny, aby nikt nie domyślił się twych projektów.
— Nie lękaj się pan o to. A teraz posłuchaj mnie. Zapowiedziałem pańską wizytę i przedstawiłem cię bardzo pochlebnie. Otóż postaraj się, aby żona moja i Blanka przyznały mi słuszność. Mówiłem o twojej rodzinie i dodałem, że poznałeś się ze mną w celu zasięgnięcia rad moich w sprawie urządzenia stajni wyścigowej.
— Bardzo dobrze.
— Rzuć niby niechcący kilka słów o tem 1 w ogółu staraj się zyskać opinię dzentelmana.
— Bądź pan o to spokojnym. Nie powstydzisz się przyszłego zięcia swego.
— Cicho, ktoś idzie...
I rzeczywiście, za parę sekund lokaj otworzył drzwi gabinetu i oświadczył, że pani i panna czekają w salonie.
Gilbert i jego gość udali się do nich bezzwłocznie.
— Kochana, Henryko, kochana Blanko — rzekł — przedstawiam wam pana vice-hrabiego de Grancey.
Były dependent ukłonił się, zachwycony pięknością młodej dziewczyny.
Blanka ubrana w białą suknię z delikatnej materyi, uwydatniającą jej kształty dziewicze, była idealnie piękną.
Biała cera jej twarzy i wspaniałe włosy ciemne cudownie harmonizowały z żywym blaskiem jej wielkich łagodnych oczu szafirowych i z długiem! ciemnemi rzęsami.
Henryka ubrana czarno, była jeszcze piękną, pomimo przedwcześnie zbielałych włosów.
Przedstawiony przez Gilberta gość posiadał wszelkie pozory człowieka światowego.
Po kilku minutach lokaj oświadczył, iż podano do stołu.
Wtedy Grancey podał ramię pani Rollin, Gilbert Blance i wszystkie cztery osoby weszły do pokoju stołowego, gdzie gość zajął przy stole miejsce pomiędzy matką i córką.
Henryka miała wszelką racyę z niedowierzaniem spoglądać na każdego, kogo Gilbert nazywał swym przyjacielem.
Mimo to, musiała wyznać przed sobą, że Grancey był człowiekiem wielce przyjemnym. Był wesołym w miarę i umiał opowiadać zajmująco. Parę razy wywołał uśmiech na bladą jej twarz, co zaś do Blanki to ta śmiała się z całego serca i była gościem zachwycona.
Gdy po śniadaniu wice-hrabia prosił o pozwolenie ułożenia od czasu do czasu swego szacunku, Henryka odrzekła, iż będzie zawsze przyjętym z przyjemnością.
Jednem słowem, opuszczając salon, mógł pochlebiać sobie, iż wywarł jaknajlepsze wrażenie.
Gdy Gilbert znalazł się sam na sam z Granceyem zapytał:
— No, cóż, jesteś pan zadowolony?
— Jestem zachwycony! Panna Blanka jest cudowną! Co zaś do pani Rollin, to zdaje mi się, że nie umiesz jej ocenić. Sądzę, że wziąwszy się zręcznie, można uzyskać od niej zgodę, która uwolniłaby od użycia środków gwałtownych.
— To nie znasz pan mojej żony... Zresztą, gotów jestem spróbować... lecz z góry jestem pewny, że się nie uda...
— Kto nie rezykuje, nic nie ma!


∗             ∗

Pięć miesięcy upłynęło od dnia, w którym Janina Rivat osiadła ze swym sklepikiem w przedsionku kościoła św. Sulpicyusza.
Stęskniona do swej małej przyjaciółki, Róży, młodej infirmierki w Blois, napisała do niej list, lecz nie otrzymała odpowiedzi.
Nadszedł październik.
Pewnego dnia o godzinie pierwszej po południu, jakiś człowiek z siwą brodą, długiemi włosami, spadającemi na kołnierz surduta, którego barwa znikła pod działaniem czasu, w nasuniętym na oczy kapeluszu o szerokiem rondzie, pochylony, podpierając się kijem sękatym, ociężale postępował drogą, wiodącą z Paryża do Varenne.
Twarz wędrowca, tak podobnego z powierzchowności do żebraka, była zmęczoną, wyniszczoną i nie dawała możności domyślenia się jego wieku.
Przybywszy do Joinville, przebył most i udał się wzdłuż Maray, w kierunku Champigny.
Drogę musiał znać dobrze, gdyż szedł śmiało, bez namysłu.
Z wyjątkiem kilku rybaków siedzących na łodziach i obserwujących pływaki na wędkach, okolica była pusta.
Człowiek z brodą i kijem sękatym szedł ciągle krokiem wolnym i zmęczonym, zadumany, z głową opuszczoną na piersi.
Podszedłszy do pierwszych domów Champigny, powiódł dokoła wzrokiem i szepnął:
— Jakie zmiany! Ile tu nowych domów!
Gdy wszedł na ulicę Bretigny i spostrzegł wielka pustą przestrzeń przed sobą, zatrzymał się i zadrżał.
Krople zimnego potu wystąpiły mu na poorane zmarszczkami czoło.
Spostrzegł robotników i mularzy, pracujących w ogrodzie domu, oznaczonego numerem 9-ym.
— Wszystko przepadło!... — szepnął zdławionym głosem.
Podszedł jednak do zajętych prącą robotników.
Z zajmowanego niegdyś przez Palmirę domku pozostały już tylko fundamenta; palisada znikła, wycięto ciągnący się pod nią szpaler i na ich miejscu stawiano mur.
Wędrowiec rzucił wzrokiem na ogród i odetchnął.
— Drzewo orzechowe na miejscu — rzekł do siebie. — Nie kopali tam jeszcze, więc i moja butelka spoczywa pod ziemią.
Nagle przyszła mu pewna myśl.
Podszedł do dozorcy robotników i ukłonił się.
Ten spojrzał na niego podejrzliwie, gdyż ani twarz wędrowca, ani znoszone ubranie nie usposabiały na jego korzyść.
— Czego chcesz? — zapytał.
— Proszę pana o robotę. Spełni pan dobry uczynek, dając mi możność zarobienia na życie.
— Masz narzędzia?
— Nie mam. Przybywam zdaleka... Byłem chory i leżałem w szpitalu.
— Nie wiem, czy podołasz...
— Posiadam wolę i wytrwałość.
— Ile chcesz zarobić?
— Ile pan da... CokolwieK pan ofiaruje mi, będę zadowolony. Abym tylko zarobił na chleb...
— Półtrzecia franka, zgadzasz się? — Z wdzięcznością.
— Więc bierz się do roboty! Weź z magazynu taczkę, motykę i łopatę i wywoź gruz z pod rusztowania.
Nowy robotnik złożył na ziemię surdut, kij i kamizelkę, zawinął rękawy koszuli i wziął się do roboty.
Dozorca spoglądał na niego jakiś czas i widocznie był zadowolony, gdyż poszedł, dał mu dwa franki i rzekł:
— Widzę, że masz ochotę do pracy. Weź to na obiad i nocleg. Robota kończy się o szóstej wieczorem i zaczyna o pół do ósmej rano.
Robotnik podziękował i sumiennie pracował dalej, dopełniając energią słabnące siły.
Czytelnicy oddawna zapewne poznali w nim Serwacego Duplata byłego kapitana Komuny, zesłanego do Nowej Kaledonii.
Gdy Gaston Depréty — obecnie wice-hrabia Jerzy de Grancey — opuszczał Numeę, Duplatowi pozostawało jeszcze około dziesięciu miesięcy do ukończenia dziesięciu lat przymusowych robót, na które skazany był za usiłowanie kradzieży.
W cztery miesiące po wyjeździe dependenta Duplat uwolniony został od reszty kary, ze względu na rany otrzymane przy pracy.
Będąc schorowanym i wycieńczonym, nieraz zapytywał siebie, czy nie lepiej byłoby, po uzyskaniu uwolnienia, pozostać na resztę życia w Nowel Kaledonii, aniżeli powracać do Francyi.
Ale gdy niespodzianie odczytano mu rozkaz uwalniający go, przestał się wahać.
— Czy chcesz osiąść w Numei? — zapytano go w kancelaryi.
— Nie — odrzekł.
— Więc pragniesz powrócić do Francyi?
— Tak.
— Może nie wiesz, że oddany będziesz pod nadzór policyjny na dwadzieścia lat, rachując od dnia uwolnienia.
— Wiem o tem.
— Nie pozwolę ci mieszkać w Paryżu, miejscu twego urodzenia, chyba, że poręczy za tobą taka osoba wpływowa.
— Nie znam już nikogo w Paryżu.
— Krewni?
— Żaden już nie żyje. Niech pan sam wyznaczy mi miejsce zamieszkania... jakiekolwiek... potrafię zapracować na życie.
— Chcesz osiąść w Caen?
— Niech będzie Caen. I tam znajdę pracę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.