Róża i Blanka/Część trzecia/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Róża i Blanka
Podtytuł Powieść
Data wyd. 1896
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La mendiante de Saint-Sulpice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Po kilkunastu sekundach namysłu Gilbert zapytał:
— Wszak znasz pan moją córkę Blankę?
— Miałem zaszczyt już parę razy widzieć pannę Rollin podczas mych wizyt u pana.
— Czy podobała się panu?
— Jest cudownie piękną! Winszuję panu takiej córki. Powinieneś pan być z niej dumnym!
— Wcale nie jestem nim!
— Co pan mówisz?
— Prawdę. Uczucie ojcowskie bardzo mało rozwinięte we mnie i nie lubię życia rodzinnego.
— Więc pocóż żeniłeś się pan?
— Byłem zrujnowany i zadłużony. Żona wniosła mi posag i świetne nadzieje na przyszłość.
— To argument ważny — śmiejąc się odrzekł vice-hrabia.
— Więc Marya Blanka podoba się panu?
— Powtarzam, że jest zachwycającą. Nie mam wyrazu na określenie jej piękności.
— Co za zachwyt!
— Jest najszczerszym!
— Tem lepiej... Ośmiela mnie to do uczynienia panu pewnej propozycyi.
— Jakiej?
— Byś został moim zięciem.
Grancey osłupiał.
Niechciał wierzyć swym uszom i sądził, że źle usłyszał.
— Coś pan powiedział?
— Że pańska osoba i nazwisko podobają mi się 1 że jestem gotów oddać panu swą córkę.
— Ja miałbym zostać mężem panny Rollin! — zawołał były kryminalista... — Ja!
— Namyślasz się pan?
— Namyślać się nigdy w życiu!... ale nie chce mi się wierzyć, że mówisz pan na seryo.
— Dlaczegóż by nie? Czyż vice-hrabia jest złą partyą?
— Pod względni pozycyi społecznej — bardzo dobrą... Ale może panu nie wiadomo, iż nie posiadam majątku.
— Nie dbam o to, gdyż córka moja będzie bogatą.
— W jakim wieku jest, panna Blanka?
— Skończyła siedmnaście lat, urodziła się podczas komuny.
— W piwnicy... dodał Grancey z naciskiem.
Gilbert namarszczył brwi i groźnie spojrzał na swego przyjaciela.
— Kochany vice-hrabio — rzekł ostro — nieraz słyszałem od ciebie te wyrazy: w piwnicy, które powtarzasz w jakimś zamiarze złośliwym. Skończmy z tem raz na zawsze. Jakiekolwiek znaczenie przywiązujesz do urodzenia mej córki w piwnicy, co jest rzeczą naturalną, gdyż w owych czasach było to jedyne miejsce bezpieczne, to mogę zapewnić cię, że jest ono mylne. Nie wiem jakie podejrzenia wysnułeś z niejasnych zwierzeń Duplata, ani jakie plany zbudowałeś na powodach, które zmusiły mnie do wystawienia temu łotrowi obligu na sto pięćdziesiąt tysięcy franków, ale i pod tym względem omyliłeś się grubo: Przyznaję, że spostrzegłszy pana niespodziewanie jako pełnomocnika byłego kapitana komuny, przestraszyłem się na chwilę; sądziłem bowiem, że Duplat był tak głupim, iż odkrył ci pewien ciemny punkt z mej przeszłości. I omyliłem się, a raczej pan wprowadziłeś mnie w błąd. Przybyłeś pan z zamiarem wyzyskania mnie drogą szantażu i zastawiłeś pułapkę w którą dałem się złapać jak ostatni głupiec.
Otóż, była rzeczywiście między nami pewna tajemnica, ale nie ma ona żadnego związku z pańskiem podejrzeniami, napróżno będziesz pan błąkał się w domysłach! Nie odkryjesz jej nigdy, a gdybyś nawet jakim dziwnym wypadkiem posiadł ją, sam staniesz się jej ofiarą.
Gilbert mówił to z taką mocą, że Grancey, mimo poczucia swej wyższości, uczuł dreszcz przebiegający po ciele.
— Już podczas pierwszego widzenia się pytałem pana, czy gotów byłbyś bronić mnie w razie niebezpieczeństwa, i odpowiedziałeś mi twierdząco. Moje postępowanie z tobą powinno było przekonać cię, że wysoko cenię twoją inteligencyę, że umiem czytać pańskie myśli i przenikać do głębi duszy.
Twoja dusza? Dość będzie, gdy powiem, że podobna do mojej. Warciśmy jeden drugiego. Nie ciekawym wiedzieć kim byłeś i kim jesteś, więc i ty nie grzebaj w mej przeszłości. Nie oszukujmy się wzajemnie, gdyż nie doprowadzi to do niczego! Wiem panie vice-hrabio, że jesteś dobrym hultajem, ale nie zmuszaj mnie do prześcignięcia ciebie. Zrozumiałeś mnie pan?
— Doskonale! — odrzekł łotr zachwycony i ujęty tem cynicznem wyznaniem wiary. — Uważałem się za dzielnego, lecz widzę, że jesteś pan dzielniejszym. Przerastasz mnie o głowę.
— Opinia ta wielce mi pochlebia, gdyż pochodzi z ust takiego jak pan znawcy. A teraz powróćmy do przedmiotu, o którym mówiliśmy.
— Słucham.
— Otóż pragnę byś został moim zięciem.
— Musisz pan mieć w tem jakiś interes.
— Naturalnie!
— Domyślam się, ale radbym dowiedzieć się z ust pańskich.
— Pragnę otrzymać połowę dochodów jakie posiądzie córka moja z chwilą śmierci swej matki, lub z chwilą dojścia do pełnoletności, albo w dzień swego małżeństwa.
— Zdaniem mojem, tylko małżeństwo może przyśpieszyć objęcie majątku.
— Więc zgadzasz się pan na ten interes?
— Najchętniej, ale zmuszony jestem uczynić pewną uwagę...
— Jaką?
— Łatwo jest powiedzie: — „chcę wydać za mąż mą córkę“, ale czy córka przystanie na ten projekt?
— Blanka uczyni wszystko, czego od niej zażądam.
— Przypuszczam, lecz pozostaje matka...
— Ona nie zgodzi się.
— Więc cóż wtedy? Wiadomo panu, iż zezwolenie matki jest konieczne.
— Wiem, lecz poradzę sobie z nią.
— Przypuśćmy, że zmusisz pan panią Rollin do zastosowania się do twej woli, lecz co zrobisz z córką jeżeli się oprze?
— Dlaczego ma się oprzeć? Zdaje mi się, że powinieneś pan podobać się jej.
— Dziękuję za komplement, ale może kochać innego...
— Moja córka nie kocha innego.
— Zkąd pan możesz wiedzieć? Zresztą pani Rollin mogła już za zgodą córki ułożyć jakiś projekt.
— To nie dość, wola ojca znaczy więcej.
— Znaczyłaby więcej, gdyby matka nie żyła, ale skoro żyje, to powaga jej znaczy tyle co i pańska.
— Dam sobie z tem rady.
— Usuniesz pan przeszkodę?
— Tak.
— Jakiemi środkami?
— To już moja rzecz. Chodzi o to, by projekt się udał i uda się. Nie marszcz pan brwi i nie podejrzewaj mnie o jakieś plany zbrodnicze. Czyż wyglądam na zabójcę, czy myślisz pan, że chciałbym narazić się na gilotynę? Życie pani Rollin nie będzie ani na chwilę zagrożone! Wracam do rzeczy: Skoro tylko Marya Blanka zostanie pańską żoną, obejmie natychmiast w użytkowanie majątek po hr. d’Areynes, z obowiązkiem wypłacania nam dwunastu tysięcy franków rocznie. Majątek ten wynosi cztery miliony pięćset tysięcy i daje dochodu około dwustu tysięcy franków. Zostawszy mężem mej córki, łatwo będziesz mógł z moją pomocą uzyskać od niej plenipotencję do odbioru dochodów i swobodnego rozporządzania niemi.
— Więc kontrakt ślubny zawarty będzie na zasadzie podziału majątków?
— Tak.
— Dla czego?
— Jest to jeden z warunków testamentu.
Grancey zamyślił się.
— O czem pan myślisz? — zapytał Gilbert.
— Mówiłem już panu, że studyowałem prawo i znam kodeks na palcach.
— Słyszałem.
— Niema takiego artykułu, któregobym nie znał i o każdym z nich mogę rozprawiać jak notaryusz lub adwokat.
— A więc?
— To, co mówiłeś pan o testamencie hr. d’Areynes wydaje mi się niejasnem i niebezpiecznem. Radbym go zobaczyć... Czy masz go pan?
— Mam tylko kopię.
— Będzie dostateczną. Czy możesz pan powierzyć mi ją?
— W tej chwili?
— Tak.
— Nie mam jej teraz pod ręką. — Musiałbym długo szukać, ale wynajdę ją dzisiaj. Przyjdź pan jutro rano, a rozpatrzymy się w niej. Nadto zostaniesz pan u mnie na śniadaniu, gdyż chciałbym przedstawić cię mej żonie i przyszłej twej narzeczonej.
— Czy to nie będzie za pośpiesznie?
— Nie.
— Więc dobrze. Przyjdę jutro o tej samej porze.
— Teraz muszę pożegnać pana, gdyż mam pewną schadzkę na drugim końcu Paryża.
— Do widzenia.
Były dependent wyszedł z pałacu i myślał:
— Przyjaciel mój jest dzielniejszym niż przypuszczałem!... Zdolny do wszystkiego, literalnie do wszystkiego! Jestem pewny, że myśli o jakiejś zbrodni, nie podpadającej pod artykuły kodeksu... Ciekawym dokąd on mnie zaprowadzi? Mniejsza o to, pójdę za nim. Jeżeli w błoto, to jestem zbyt zręcznym, bym dał się obryzgać niem.
Gdy mniemany vice-hrabia odszedł, Gilbert z swej strony rzekł do siebie:
— Chytry hultaj... ale jam chytrzejszy i dowiodę mu tego!
Poczem wziął kapelusz i wyszedł na śniadanie do swej kochanki Oktawii.
Gdy przechodził około loży odźwiernego, ktoś zadzwonił u bramy.
Wstrzymał się, by zobaczyć kto przybywa.
Była to kobieta skromnie, lecz czysto ubrana, w białym czepku na głowie.
— Idę do pani Rollin — rzekła do odźwiernego.
— Dobrze... wiem o tem... pani czeka na panią.
Kobieta udała się na dziedziniec.
— Co to za jedna? — zapytał Gilbert odźwiernego.
— To jakaś uboga, której pani pozwoliła przychodzić w piątki. Ma być dobra i nieszczęśliwa kobieta... Mąż jej służył w gwardzi narodowej i zabity został podczas oblężenia Paryża w 1870 r.
Gilbert drgnął.
— Czy nie wiesz jak się nazywa?
— Janina Rivat.
Krople zimnego potu wystąpiły na skronie Gilberta.
Zbladł tak mocno, że służący zapytał:
— Czy panu źle zrobiło się? Może zawołać lokaja?
— Nie, nie potrzeba — odrzekł odzyskując zimną krew. — Mam migrenę, ale to przejdzie.
Wyszedł na ulicę, lecz był tak wzruszony, że chwiały się pod nim nogi.
Udał się do ogrodu Luksemburskiego, odszukał miejsce ustronne i siadł na ławce.
— Janina Rivat! — myślał, ocierając pot z czoła — więc żyje! A Duplat zapewniał mnie, że pogrzebana pod gruzami spalonego domu! Oszukał mnie łotr, albo może omylił się... Janina Rival... wdowa po gwardziście, zabitym podczas oblężenia... nie ulega wątpliwości, że to ta sama!... Ona u Henryki i Blanki, swej córki!... kto mógł to urządzić? Jestem zgubiony, jeżeli ona dowie się, że Blanka jest jedną z jej córek, porwanych przed siedmnastu laty, a Henryka, że oszukałem ją, podstawiając dziecko obce na miejsce jej zmarłego... Nie przebaczy mi tego! Zdolna będzie zaskarżyć mnie do sądu, sprowadzić policję do piwnicy domu przy ulicy Servan, gdzie zakopałem zwłoki jej córki: Jestem zgubiony!...
Pochylił głowę na piersi i drżał nerwowo.
Powoli jednak zaczął się uspokajać i chłodniej zastanawiać nad swem położeniem.
Po kilku minutach zerwał się z ławki i przechadzając się pod drzewami, myślał:
— Czy ja zwaryowałem? Czego ja się przestraszam za najmniejszem zdarzeniem? Co się stało z moją zimną krwią? Janina Rivat nie wie, nie może wiedzieć, kto porwał jej dzieci. Jest przekonaną, że poniosły śmierć w ogniu. Jakim sposobem może domyśleć się, że Blanka jest jej córką? Zląkłem się jak dzieciak i wstyd mi tego. Wprost żona moja jakimś wypadkiem spotkała się z Janiną Rival, którą znała dawniej, Henryka pozwala jej przychodzić każdego piątku i udziela jałmużnę jako ubogiej. Nie mam się czemu dziwić, gdyż Henryka zwaryowawszy na punkcie miłosierdzia, zamieniła pałac w filię przytułku Towarzystwa dobroczynności. Wizyty Janiny Rivat nie mają w sobie nic niebezpiecznego. Trzeba być pozbawionym zdrowego sensu, by przeczuwać groźbę. Należy jednak dowiedzieć się co się stało, że Janina Rivat żyje i czy Henryka zna historyę jej dzieci.
Przez całą godzinę Gilbert przechadzał się pod drzewami układając plan, z zamiarem wykonania go bez zwłoki.
Postanowił na śniadanie powrócić do domu.
Wszedł do stołowego pokoju w chwil gdy Henryka i Blanka siadały do stołu.
Jakkolwiek Gilbert często przez wiele dni z rzędu nie pokazywał się w pałacu, jednak nakrycie dla niego zawsze było przygotowane.
— Będę jadł dzisiaj śniadanie z wami — rzekł siadając.
Bywał on zwykle w takich Wypadkach milczącym i zaledwie kilka słów zamieniał z rodziną, ale na ten raz stał się mówniejszym.
— Moja droga Henryko — rzekł — jeden z moich przyjaciół vice-hrabia de Grancey, świeżo przybyły z prowincyi z zamiarem osiedlenia się w Paryżu, złoży mi wizytę jutro. Pozwól więc, że ci go przedstawię i zatrzymam na śniadaniu. Mam nadzieję, że przyjmiesz go uprzejmie.
— Dla czegóż nie? — odrzekła pani Rollin, — jeżeli pan Grancey należy do ludzi, których można przyjmować.
— Jest człowiekiem bardzo dystyngowanym i ostatnim potomkiem rodu wielce starożytnego.
— Gdzieżeś go poznał?
— Przedstawiono mi go na wyścigach. Jest bogaty i posiada własną stajnię, a ponieważ słyszał o mnie, jako o znawcy w kwestyach wyścigowych, więc chce zasięgnąć mojej rady.
— Możesz go przedstawić. O której godzinie ma być śniadanie?
— O zwykłej porze, w południe.
Rozmowa urwała się.
— Ale, ale — odezwał się Gilbert po kilku chwilach. Zdaje mi się, miałaś dziś rano wizytę?
— Wizytę? powtórzyła Henryka.
— Jakiejś kobiety, którą spotkałem wychodząc z domu. Odźwierny nawet mówił mi jej nazwisko.
— Zapewne Janina Rivat?
— Tak. Nazwisko to wywołało w mej pamięci dawne wspomnienia. Czy ona nie jest czasem wdową po niejakim Pawle Rivat gwardziście z kompanii, której kapitanem byłem w r. 1870?
— Ta sama.
— Wydała mi się ubogą...
— I jest nią rzeczywiście... Nieszczęśliwa kobieta zasługuje na litość, gdyż wiele wycierpiała, nie zasłużywszy na to. Smutna jest jej historya.
— Zdawało mi się, że zmarła podczas pożaru domu.
— Została ocaloną cudownie.
— Tak!...
— Będąc ciężko ranioną w głowę odłamkiem pocisku, poddała się operacyi, po której dostała obłąkania.
— Obłąkania!
— Tak, i w stanie tym przebyła siedmnaście lat w szpitalu waryatów, z którego, zupełnie już wyleczona, wyszła dopiero przed kilkoma tygodniami.
— Biedna kobieta!
— Bardzo nieszczęśliwa!
— Z czegóż ona żyje?
— Dzięki wstawieniu się pewnego dobrego człowieka, pozwolono jej w portyku jednego z kościołów urządzić sprzedaż przedmiotów służących do nabożeństwa; a ponieważ osoby kupujące często ofiarują jej naddatki, z tego powodu nazywają ją powszechnie żebraczką od św. Sulpicyusza, choć ona sama nigdy nie prosi o nic. Właśnie tam ją poznałam, idąc do kościoła.
— Zresztą to bardzo dobra, zacna istota — dorzuciła Blanka. Od czasu poznania jej mieliśmy sposobność ocenić ją. Od pierwszej chwili czułam ku niej jakiś pociąg, a teraz prawie kocham ją.
— Bo zasługuje na to. Była i jest bardzo nieszczęśliwą! Kochaj ją, nie będę o nią zazdrosna!
— Zdaje mi się — rzekł Gilbert — w owym czasie, w którym omal nie zginęła w płomieniach, miała zostać matką?
— Rzeczywiście, miała dwie córeczki...
— Dwie córeczki! — zawołał z udanem zdziwieniem.
— Tak, bliźnięta.
— Cóż z niemi stało się? Czy mieszkają przy matce?
— Niestety! skradziono je.
— Skradziono? kiedy? gdzie?
— Wtedy gdy leżała bez życia w płonącym domu.
— Dziwna historya, prawie nieprawdopodobna!
— A jednak prawdziwa.
— I naturalnie, niewiadomo, kto dopuścił się tego czynu niegodziwego?
— Owszem, wiadomo, gdyż widziano go. Janina znała go.
— I ty go znałeś — dodała Henryka, patrząc mężowi w oczy.
— Ja znałem tego złodzieja dzieci? Ja!
— Nawet bardzo dobrze.
— Któż to taki? nie domyślam się.
— Były furyer podczas wojny, ten sam, który podczas komuny przychodził do nas z pogróżkami.
— Serwacy Duplat!
— On.
— Był to łotr zdolny do wszystkiego! — rzekł Gilbert z udanym wstrętem. — Ale czy to rzecz pewna?
— Mówiłam ci, że widziano go.
— Kto go widział?
— Świadek, którego słowom można wierzyć.
Henryka przyrzekła sobie nigdy w obecności męża nie wymieniać nazwiska księdza d’Areynes, nieraz bowiem z tego powodu miała sceny w domu.
— Janina Rivat nie powiedziała mi jego nazwiska.
— To nieprawda, w tem wszystkiem niema odrobiny sensu. Jeżeli Duplat dopuścił się tego, to musiałby mieć jakiś w tem interes. A jakiż interes mógł mieć w porywaniu dzieci? Żadnego...
— Janina Rivat przypuszcza, że uczynił to przez nienawiść i zemstę, gdyż nienawidził jej męża i ją.
— I to nie jest jeszcze powód. Nienawiść do rodziców, nie mogła być pobudką do bezcelowej zbrodni. Dla czego raczej nie przypuścić, że człowiek ten jakkolwiek niegodziwy, tknięty widokiem niewinnych istot, uratował je przez litość.
— I ja mówiłam to Janinie Rivat.
— I cóż ona na to?
— Odpowiedziała, że nie wierzy, aby Duplat miał w sobie choć iskierkę jakiego uczucia ludzkiego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.