Róża i Blanka/Część druga/XXXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Róża i Blanka
Podtytuł Powieść
Data wyd. 1896
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La mendiante de Saint-Sulpice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXIV.

Niewesołe te uwagi zasępiły czoło nikczemnika.
Umrzeć, być rozstrzelanym, — a cóż się stanie z pieniędzmi leżącemi w kieszeni, co z majątkiem, jaki miał otrzymać od Gilberta Rollina?
I wszystko to zagrzebanoby w ziemi wraz z jego kośćmi i to w chwili, w której życie zapowiadało się tak pięknie?
Co czynić?
Jeżeli opuści dom w celu odniesienia do merostwa jednej z córek Janiny Rivat, to nim zrobi dwadzieścia kroków, zostanie zadenuycyowanym...
Nagle wejście męża Henryki powiększyło jego przestrach.
— Jak stoi sprawa? — zapytał głosem zdławionym.
— Wszystko skończone — odrzekł Gilbert. — Komuna nie żyje, wersalczycy są panami Paryża, ogłoszono stan oblężenia i administracyę miejską oddano w ręce merów... Trzeba uciekać...
— Dlaczego?
— Gdyż we wszystkich domach odbywają rewizye, zabierają broń i uprowadzają skompromitowanych. Z pewnością przyjdą i do mnie.
Przeniosę żonę. Rozumiesz pan, iż nie możesz bawić tu dłużej.
Duplat zbladł jak płótno.
— Na ulicy mogą mnie poznać, zaaresztować, rozstrzelać?
— Lękasz się pan?
— Ludzie lękają się nawet mniejszych rzeczy.
— A jednak pozostając tutaj, oddasz się sam w ich ręce. Czem wytłumaczysz pan swoją obecność? I sam nie ocalisz się i mnie skompromitujesz... Powinieneś pan pomyśleć, o spełnieniu zaciągniętych względem mnie zobowiązań.
— Pańskie sto pięćdziesiąt tysięcy franków nie warte mojej głowy — gwałtownie odrzekł Duplat.
Teraz Gilbert przestraszył się.
Co będzie, jeżeli wspólnik ten nie zechce dokończyć tak pięknie rozpoczętego dzieła, od którego zależy przyszłość jego?
— Dziwię się, iż nie rozumiesz! pan — odrzekł — pozostając tutaj, narażasz się sto razy więcej, niż gdzeindziej! Jeżeli zastaną pana z drugą córką Janiny Rivat, to czem wytłumaczysz się? Jakież ja mogę dać objaśnienie? Cała sprawa wyda się!... Prędko dowiedzą się kim jesteś, gdyż znają cię w całym domu, a i ja będę oskarżony o ukrywanie komunistów. Wtedy wszystkie nasze projekty wezmą w łeb! Jeżeli gdzie grozi panu niebezpieczeństwo, to właśnie tutaj. Tymczasem na ulicy prędzej uda ci się przemknąć niepostrzeżenie. Tak przyzwyczajono się do twego munduru, że nikt cię nie pozna w ubraniu cywilnem. Zresztą powód skłaniający pana do udania się do merostwa, czyż nie przemawia za twoją uczciwością? Ocalenie dziecka i odniesienie go do kancelaryi Towarzystwa dobroczynności jest czynem tak chwalebnym, iż nikomu na myśl nie przyjdzie, iż przed kilkoma godzinami walczyłeś w szeregach komunistów. Zdecydowałeś się pan dobrowolnie, przyjąłeś względem mnie zobowiązania, mam więc prawo wymagać, byś dotrzymał słowa.
— Masz pan słuszność — odrzekł Duplat, odzyskawszy zimną krew podczas długiej przemowy Gilberta. — Kto nie ryzykuje, nic nie ma! Przyrzekłem i dotrzymam, ale biada tobie, jeżeli wyjdę cały, a ty w terminie wypłaty wyprzesz się podpisu! Do stu piorunów! nie chciałbym wówczas być w twojej skórze.
— Bądź pan spokojnym — odrzekł mąż Henryki — zapłacę.
— I ja mam nadzieję.
Duplat, nie namyślając się już dłużej, wziął na ręce dziewczynkę owiniętą w kołdrę, opuścił mieszkanie Rollina i udał się do merostwa.
— Ach, żeby go zabili wraz z dzieckiem! — myślał Gilbert, spoglądając za odchodzącym.
Nie bez śmiertelnego strachu były kapitan komuny postawił nogę na ulicy po wyjściu z domu przy ulicy Servan.
Nie posiadał on odwagi, ale był szalenie zuchwałym, nadto obdarzony umysłem bogatym w pomysły, rachował, że potrafi wybrnąć z grożącego mu niebezpieczeństwa.
Pragnął żyć, ażeby użyć uciech, jakich doznać można za piętnaście tysięcy franków już posiadanych i sto pięćdziesiąt tysięcy franków, spoczywających w kieszeni w formie obligów.
Naprzeciw domu ulica była pustą, ale na przecięciu z ulicą Zieloną Duplat spostrzegł grupę żołnierzy, którą otaczało kilkanaście osób z ludu, przeważnie kobiet.
Duplat nie ufał szczególniej kobietom i bał się ich długiego języka.
Będąc znanym i znienawidzonym, zwłaszcza przez sklepikarzy, nie odważył się pójść w tym kierunku, byłoby to bowiem szaleństwem, zawrócił więc na ulicę Roquette, gdzie również słała gromadka żołnierzy, ale mniej towarzyskich.
Nasunął kapelusz na oczy, wcisnął głowę w ramiona i przytuliwszy dziecko do piersi, jak prawdziwy ojciec, przyśpieszał kroku drżąc ze strachu przed każdym spotkanym przechodniem.
Na placu Roquette jeden pułk piechoty zamykał wszystkie wyjścia i pilnował bram dwóch więzień, do których setkami spędzano pochwyconych komunistów.
Chciał minąć placówkę, lecz zatrzymano go.
W tych chwilach strasznych, zaledwie po ukończeniu walki zajadłej, żołnierze nie przebierali w wyrażeniach i traktowali przechodniów bardzo brutalnie.
— Z kąd idziesz, podpalaczu? — zapytał sierżant.
— Dokąd uciekasz? — zawtórował drugi.
— Śmierdzisz prochem...
— Pokaż ręce...
— Umyj pysk i odsłoń go...
— Co niesiesz?
— Czemu nie odpowiadasz?
— Nie odpowiadam, bo wszyscy naraz krzyczycie i nie dajecie czasu na odpowiedź — z zimną krwią odrzekł ex-kapitan. Widzicie, że niosę dziecko i idę do merostwa jedenastego okręgu zapisać je do akt stanu cywilnego. Ukrywaliśmy się w piwnicy z obawy pocisków.
I mówiąc to, pokazał dziewczynkę, która, odkryta nagle, zaczęła płakać.
— Dobrze... możesz iść!
Nieco dalej zatrzymano go powtórnie i znowu badano.
Dziecko Janiny Rivat było dla niego listem bezpieczeństwa.
Szedł dalej, co kilka kroków spotykając pikiety żandarmów prowadzących więźniów, lub nosze z rannymi i trupami zbieranemi z ulicy.
Na placu Woltera zatrzymano go po raz ostatni, zadowolono się odpowiedzią i przepuszczono.
Parter merostwa zajęty był przez dwie kompanie piechoty; wszędzie połyskiwały szable i bagnety.
Żołnierze, utrudzeni od tygodnia trwającą uporczywą walką, mieli twarze blade, wynędzniałe, okopcono dymem prochu, mundury podarte i zabłocone.
Niektórzy skrzyżowawszy ręce na lufie karabina, spali stojąc, inni uwijali się na chodnikach około kotłów.
W rynsztokach leżały kupy mundurów powstańczych, czapki, szable połamane, kolby karabinowe i lufy pokrzywione, a nieco dalej znowu trupy, lub ranni ociekający krwią.
Obok stały grupy kobiet płaczących, z dziećmi czepiającemi się ich spódnic, matek i wdów domagających się chleba, oddania mężów lub braci, zaginionych, może aresztowanych.
Duplat uczuł dreszcz przebiegający po calem ciele.
Przychodziła mu myśl, że dobro walnie wpadł w paszczę wilka, ale już nie czas było cofać się.
Szedł dalej, udając pewnego siebie i przebył bramę merostwa.
Dziedziniec przepełniony był żołnierzami, policyą i szpiegami.
— Dokąd idziesz? — zapytano go.
— Idę złożyć deklaracyę o urodzeniu tego dziecka.
— Możesz iść.
Wszedł na schody, następnie na korytarz i korzystając z chwili, w której nikt na niego nie patrzał, otarł pot z czoła.
Nagle drzwi, przed któremi zatrzymał się, otworzyły się i jakiś człowiek, spostrzegłszy go, wydał okrzyk zdziwienia.
Był to Merlin, tajny agent wersalski.
— Czyś ty zwaryował? — zapytał zdumiony. — Więc chyba sam chcesz by rozstrzelali cię? Pocoś przyszedł tutaj, gdzie tyle osób cię zna?
Duplat z zieleniał.
— Przyszedłem złożyć deklaracyę o znalezieniu tego dziecka — rzekł odkrywając je.
— Powiedz prawdę, gdzieś je ukradł?
— Nie ukradłem, lecz uratowałem — rzekł.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.