Róża i Blanka/Część druga/LIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Róża i Blanka
Podtytuł Powieść
Data wyd. 1896
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La mendiante de Saint-Sulpice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LIII.

Doktór przecząco potrząsnął głową.
— Poniosę wszelkie koszta jej kuracyi — dodał wikary.
— Niech ksiądz nie nalega — odrzekł lekarz — gdyż byłoby to ze szkodą chorej. Nie ufam prywatnym domom zdrowia i mam do tego powody ważne. Janina Bivat może wyzdrowieć, ale tylko w zakładzie rządowym, pod nadzorem rady dobroczynności publicznej i kierunkiem najznakomitszych specyalistów.
— Dobrze — rzekł wikary — pragnąłbym tylko wiedzieć nazwę przytułku, w którym będzie pomieszczoną.
— Zawiadomię księdza o tem.
Wikary opuścił szpital, pozostawiwszy dyrektorowi pięćset franków dla rekonwalescentów, wychodzących z zakładu bez środków do życia.
W kilka dni po tej wizycie ksiądz d’Areynes otrzymał od dyrektora szpitala list z zawiadomieniem, że Janina Rivat pomieszczoną została w zakładzie dla obłąkanych w Blois.
Rozstaniemy się teraz z księdzem d’Areynes i powrócimy do wypadków nieco dawniejszych.
Tego dnia, w którym agenci Duclot i Boulard ujęli Serwacego Duplata, Palmira, jak wiemy, udała się rano do roboty.
W południe wyszła z zakładu do domu, po drodze zaopatrzyła się w żywność dla swego gościa i gdy podeszła do drzwi, wyjęła z kieszeni klucz by je otworzyć.
Ale nie mogła tego uczynić, gdyż w dziurce zamku znajdował się klucz którym Duplat otwierał drzwi agentom.
— Pewnie ulicznicy włożyli kamyk — mruknęła ze złością. — Ach gdybym złapała którego, wydarłabym za uszy...
Wzywać Serwacego głosem wydało się się jej nieostrożnością, jednak, nie mając innego sposobu, musiała zdecydować się na to.
Miała już zawołać, gdy w tem, położywszy rękę na klamce i nacisnąwszy ją nieco, spostrzegła, że drzwi otwierają się same.
Zbladła, zobaczywszy w zamku klucz pozostawiany Serwacemu i pośpiesznie podbiegła do mieszkania.
Drzwi domu otworzone były na rozcierz.
— Serwacy! — Serwacy! — gdzie ty jesteś? — wołała przestraszona.
W domku panowała cisza.
— Ach, łotr! Oszukał mnie i uciekł sam!...
Ale podejrzenie to trwało tyłku krótką chwilę, gdyż natychmiast pomyślała:
— Może go ujęli...
Powróciła do furtki w palisadzie i przyjrzawszy się ziemi, spostrzegła odciski kilku nóg różnej wielkości i ślady walki.
— Tak jest... ujęli go! Musieli go przywołać, zmyślili jaką bajkę a on głupiec otworzył im furtkę i wpuścił do ogrodu.
Palmira, jak widzimy, odgadła prawdę.
Ze ściśniętem sercem i nie bez obawy za udzielenie schronienia komuniście weszła do mieszkania, ledwie dotknęła posiłku i o zwykłej porze powróciła do roboty.
Przez cały tydzień była w śmiertelnej trwodze o bezpieczeństwo własne, mimo to, znajdując się w obecności towarzyszek, udawała zwykłą wesołość.
Gdy i w ciągu drugiego tygodnia nie zaszło nic szczególnego, uspokoiła się i rzekła sobie:
— Tem gorzej dla niego! Uczyniłam wszystko co mogłam! Nie moja będzie wina, jeśli go wyślij lub rozstrzelają! Po co przystawał do tej bandy łotrów i podpalaczów?
Jakiś czas miała nadzieję otrzymania listu, ale Duplat nie pisał.
Zanadto zajęty był ocaleniem swej szanownej osoby, by zaprzątać sobie głowę Palmirą.
Dopiero gdy znalazł się na parostatku, unoszącym go do Nowej-Kaledonii, uczuł niejaki wyrzut sumienia, ale niewielki.
— Cóż ja jej napiszę? — myślał. — Ażeby nie zapomniała o mnie? Romanse!... Gdy powrócę, będzie już starą i zużytą jak miotła stróża ulicznego. Niema co o niej myśleć... skończona historya...
I rzeczywiście, obraz Palmiry powoli zatarł się w jego pamięci.
Uwożąca Duplata fregata Danae opuściła Belle-Isle d. 1-go lipca i przybyła do Numeś d. 27-go października, więc po stu dwudziestu dziewięciu dniach żeglugi. W drodze zatrzymywała się tylko dwa razy: u Las-Palmas, jednej z wysp Kanaryjskich, przez pół dnia i drugi raz u wyspy św. Katarzyny w pobliżu wybrzeża Brazylii, w celu zabrania bydła na pokarm dla więźniów.
Nowa-Kaledonia, położona na Oceanie Spokojnym na wschód od lądu australskiego, ma długości sto sześćdziesiąt i szerokości pięćdziesiąt kilometrów.
Po zarzuceniu kotwicy w porcie natychmiast w sadzono więźniów na ląd, lecz przy odczytywaniu nazwisk z listy okazało się, iż wielu z nich zmarło podczas podróży.
Gubernator wygłosił przemowę, której treść da się zawrzeć w słowach następujących:
— Od waszego zachowania się zależeć będzie postępowanie rządu. Wszelkie usiłowanie buntu lub ucieczki karane będzie surowo.
Przybyłych do Numei dwustu ośmdziesięciu więźniów rozdzielono na dwie partye, z których jedną wysiano na półwysep Ducos, drugą zatrzymano na miejscu, w celu wyprawienia jej później na wyspę Sosnową.
Do partyi pierwszej, złożonej z członków komuny i komitetu centralnego, oraz oficerów sztabu i osób wpływowych, zaliczony został i Serwacy Duplat.
Partya druga składała się z awanturników podrzędnych.
Pierwsze chwile wygnania były dla Duplata bardzo ciężkie.
Nie posiadając żadnego fachu, nie mógł, jak inni towarzysze jego, znaleźć zajęcia korzystnego.
Przez dwa miesiące służył u pewnego dystylatora, gdzie powierzono mu płukanie butelek, następnie przyjął służbę u kupca, u którego oprócz mieszkania i życia pobierał trzydzieści franków na miesiąc.
Miał nadzieję, iż tak przebieduje jakoś aż do amnestyi, która w przekonaniu wygnańców miała być niedługo ogłoszoną.
Ale ucieczka kilku głośniejszych komunistów pogorszyła sytuacyę pozostałych.
Gubernator otrzymał dymisyę, a jego następca zaczął stosować przepisy z największą surowością.
Przebywający w Numei wygnańcy wysłani zostali na miejsce przeznaczenia, jedni a wraz z nimi i Duplat na półwysep Ducos, drudzy na wyspę Sosnową.
Byłemu kapitanowi komuny udało się po kilku miesiącach znalezć zajęcie w składzie win.
Tak upłynęło siedm lat w tęsknocie i wyczekiwaniu amnestyi.
Jednostajność tę przerwało dopiero powstanie krajowców w 1887 r.
Gubernator, nie posiadając dostatecznych sił zbrojnych do utrzymania ich w posłuszeństwie, zmuszony był uciec się do pomocy wygnańców, którzy w nadziei uzyskania przebaczenia i pozwolenia powrotu do Francyi, ofiarowali rządowi swe usługi.
Rzecz prosta, że Serwacy Duplat był pierwszym na liście ochotników.
Walczył więc z powstańcami, on, sam powstaniec i o wiele winniejszy, gdyż rozlewał krew własnych braci!
Po uśmierzeniu powstania spotkał wygnańców zawód, gdyż amnestya, na którą liczyli, nie była im udzieloną, zaś Serwacy Duplat zarobił na niem dziesięć lat ciężkich robót i z wygnańca politycznego stał się najzwyczajniejszym więźniem kryminalnym.
Oto w kilku słowach powód tej degradacyi.
Powstanie z największą furyą objawiło się w północnej części wyspy, gdzie ciągły zabór ziemi i napływ kolonistów poszukujących niklu i pokładów złotonośnych, skłonił krajowców do oporu zbrojnego.
Dla zabezpieczenia zagrożonych kolonij wysłano oddział piechoty i wygnańców uzbrojonych.
Nastąpił szereg walk drobnych, ale dzikich i strasznych.
Zaraz na początku powstania kilku żołnierzy z podlecem na cele, wysłanych do plemienia Oebeas dla najęcia przewodników, zostało zamordowanych i zjedzonych, a w tydzień później dwudziestu ludzi pod dowództwem podporucznika, otoczonych przez kilkuset kanaków, zginęło w płomieniach podpalonej osady.
Powodem zemsty krajowców miało być podobno postępowanie przedsiębiorcy, niejakiego Piotra Delphis; który ciesząc się protekcyą gubernatora wojennego i dyrektora kolonii poprawczej, zabierał krajowcom ziemie, obfitujące w cenne minerały.
Dzięki niestrudzonej pracowitości, dorobił się on w krótkim czasie wielkiego majątku i wraz z żoną i dwiema zrodzonemi na wyspie córkami od 1860 roku mieszkał w kolonii Outbache.
Obszerny i fundamentalnie zbudowany dom jego otoczony mocnemi palisadami, położony był obok płukalni złota.
Liczba robotników kopalni, składająca się z ludzi najętych i wygnańców, była znaczną, wszelako niedostateczną do skutecznego stawienia oporu zrewoltowanym krajowcom.
Wyprawiony na żądanie Delphisa oddział wojska w którym znajdował się i Serwacy Duplat, pobity po za Outbachem, zmuszony był cofnąć się do kolonii i wyczekiwać posiłków, by wznowić walkę z powstańcami.
Rozstawiono straże wokoło domu, w którym oprócz mieszkania właściciela mieściły się składy niklu i złota, przygotowanego do wysłania do Nancy, gdzie znajdowały się magazyny centralne kruszców, nadsyłanych ze wszystkich okolic Nowej-Kaledonii.
Przed i za palisadą rozstawiono łańcuch straży czuwających bezustannie.
Duplat miał wyznaczone sobie stanowisko podczas nocy u drzwi pawilonu, w którym przechowywane było złoto już przepłukane.
Wiedział on, nad jakiemi skarbami polecono mu czuwać, gdyż rozstawiając straż w dzień, był świadkiem, jak robotnicy w obecności właściciela kopalni, wnosząc baryłki ze złotem, upuścili jedną.
Jedna klepka baryłki pękła i przez otworzoną szparę trochę drogocennego proszku wysypało się na ziemię.
Zebrano go starannie, pękniętą zaś baryłkę postawiono na uboczu, w celu naprawienia w czasie swobodniejszym.
— Gdybym miał kilka garści tego proszku — pomyślał — nie wegetowałbym tak marnie w Nowej-Kaledonii! W Numei albo i na półwyspie łatwobym wymienił go na luidory.
Były kapitan komuny nigdy nie krępował się skrupułami i nie umiał opierać się pokusie.
Zamknięto drzwi, ale Duplat miał czas przyjrzeć się budowli. Jedno tylko okno i do tego bez kraty przepuszczało światło do wnętrza magazynu.
Następnego dnia o godzinie dziesiątej wieczorem wyznaczono Duplatowi to samo stanowisko.
Ogarnęła go pokusa jeszcze gwałtowniejsza.
Dość nacierpiał się biedy przez czas pobytu w kolonii, nieraz cierpiał głód i żałował tych szczęśliwych czasów, gdy będąc kapitanem komuny, dość mu było podpisać bon rekwizycyjny, by mieć wszystkiego wbród bez sięgania do kieszeni.
Duplat, jako człowiek przezorny, zasięgnął naprzód wiadomości o oddziale, mającym w nocy strzedz pawilonu i dowiedział się, że składał się on z żołnierzy utrudzonych, osłabionych wysoką temperaturą, do której nie byli przyzwyczajeni i zazwyczaj drzemiących w pozycyi stojącej, oparłszy się na karabinie.
Nadto byli to zaciągnięci do szeregów kryminaliści, nie dbający o służbę i deportowani, zabijający czas gawędką o ostatnich walkach komuny.
Wogóle był to żywioł jak najgorszy, nie dający: najmniejszej gwarancyi bezpieczeństwa kolonii.
Noc była gorąca i ciemna, na czarnem jak atrament niebie ani jedna chmurka nie pokazała się od samego wieczora.
Zdała tylko błyskawice przerzynały horyzont, słychać było ryk fal morskich rozbijających się o rafy koralowe i świst gwałtownego wiatru.
Był to sezon burz i deszczów ulewnych.
Grube krople wody zaczynały padać na ziemię, zmuszając szyldwachów do szukania kryjówki przed nadchodzącą nawałnicą.
Jeden tylko Duplat czuwał sumiennie, to jest wytężał słuch na każdy szelest i wyczekiwał chwili odpowiedniej do spełnienia obmyślanego planu.
Wreszcie podszedł do okna pawilonu.
Wiemy, iż było ono niezakratowane, ale należało stłuc szybę.
Duplat przeczekał chwilę, poczem korzystając z największego huku burzy, rozbił szkło, włożył rękę i w otwór, odsunął zasuwkę, następnie po karabinie opartym o ścianę wdarł się przez okno do magazynu.
Dostawszy się do wnętrza, omackiem wzdłuż ściany doszedł do miejsca, w którem robotnicy złożyli pękniętą baryłkę.
Uchylił złamaną klepkę i czerpiąc garściami złoto, wypełnił niem kieszenie.
Uradowany tak łatwem powodzeniem, zabierał się już do odwrotu, gdy wtem tuż za nim rozległ się donośny krzyk:
— Złodziej!
Schwytany na gorącym uczynku, pochwycił przygotowany naprzód nóż i rzucił się do okna.
Ale zarowno ucieczka jak i obrona była już niemożliwą, odwróciwszy się bowiem spostrzegł żołnierza z latarnią i podoficera z wymierzonym ku sobie rewolwerem.
— Mógłbym cię zabić — zawołał podoficer — i miałbym prawo, lecz niech sąd rozprawi się z tobą. Wychodź łotrze tą samą drogą, jaką wszedłeś.
Duplat przekroczył okno i ciężko osunął się na ziemię.
— Ty, przestępca polityczny! — mówił podoficer z pogardą. — Ty! wygnaniec, coś urągał pospolitym zbrodniarzom, a jesteś podlejszym od nich, bo kradniesz to, co obowiązany byłeś pilnować! Ruszaj do posterunku.
Sierżant zamknął okno, postawił przy nim nowego szyldwacha i z rewolwerem, wymierzonym w głowę Duplata, odprowadził go do dowódzcy oddziału.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.