Róża bez kolców/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zofia Urbanowska
Tytuł Róża bez kolców
Podtytuł Opowiadanie, osnute na tle przyrody tatrzańskiej
Wydawca Księgarnia K. Grendyszyńskiego
Data wyd. 1903
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
PRZY BLASKU SŁOŃCA..

Jak potopu świata fale
Powstrzymane w swoim biegu,
Stoją nagie Tatry w śniegu
By graniczny słup, zuchwale!
Pol. Tatry.

Wszyscy wyszli na ganek i patrzyli na amfiteatr gór wznoszących się piętrami, i na ich kontury odrzynające się ostro na jasnym błękicie. Strumień błyszczał jak roztopione srebro — i pieniąc się, spadał coraz niżej małemi kaskadami, a szum jego miał jakieś metaliczne dźwięki, niby granie surm nastrojonych na ton radosny. Łąka błyszczała wszystkiemi odcieniami zieloności i bogactwem kwiecia. Był to wzorzysty kobierzec, utkany z Bratków, Rumianków, Dzwoneczków i Jaskrów, a pomiędzy niemi gdzie niegdzie, jak złote gwiazdy, błyszczały jasne, połyskujące liście Tłustoszów. Nad temi gwiazdami, na cienkiej, zaledwie widzialnej łodyżce, unosiły się drobne, ciemno-błękitne kwiateczki, niby muszki bujające swobodnie. Cała dolina nagle zaroiła się ludźmi i zawrzała życiem. Ptactwo zabrzmiało hymnem radosnym wzbijając się pod obłoki. Pasterze wyprowadzili krowy na pastwisko, a dźwięki dzwonków, uwiązanych na ich szyjach i nawoływania, napełniły powietrze.
— O tak! — zawołał z zapałem pan Jakób — cudowny kraj! kraj nieustającej wiosny, bo przykrości lata, dające nam się na równinach uczuwać, tutaj prawie nie istnieją. Drzewa jego i łąki są wiecznie zielone; słońce w zimie grzeje jakby w maju, a latem jędrne, chłodne poranki, krzepią zwątlałe siły chorych i starców rzeźwiącem tchnieniem. cudowny kraj, gdzie ludzie przemoknąwszy nie dostają katarów, a mgła i wilgoć, gdzieindziej roznoszące nasiona chorób, tutaj niosą płucom życiodawczy zasiłek, bo powietrze tak jest przesycone obfitością ozonu, jak mało gdzie w Europie!
— Przepraszam pana, że przerywam — odezwał się Henryk — ale... co to jest ozon?
— A czy wiesz, co jest tlen?
— Wiem. Tlen jest częścią składową powietrza.
— A więc ozon jest odmianą tlenu, posiadającą wszystkie jego własności chemiczne, w wyższym znacznie stopniu. Jest to bezbarwny gaz, charakterystycznego fosforowego zapachu, który zawsze znajduje się w powietrzu wilgotnem po burzy z piorunami, ponieważ powstaje przy wyładowywaniu się elektryczności. Najwięcej go jest w lasach sosnowych, gdzie tworzy się pod wpływem żywicy i olejku terpentynowego.
— Czy ten gaz jest taki zdrowy, że, jak pan mówi: „niesie płucom życiodawczy zasiłek?“
— Nietylko zdrowy, ale prawdziwie dobroczynny; wszelkie cząsteczki organiczne zawieszone w wodzie lub powietrzu, w zetknięciu z ozonem, ulegają spaleniu, czyli utlenieniu. On poprostu pożera bakterye, więc jako środek dezynfekcyjny i leczniczy, ma niezmiernie ważne znaczenie. W Zakopanem znajduje się go bardzo wiele, a powietrze tu jest czystości nadzwyczajnej. Badał je profesor Bujwid i nie znalazł w niem wiele bakteryi chorobotwórczych. Dlatego, gdy w innych krajach ludzie chronią się do domu przed wilgocią, z obawy zaziębienia, tutaj swobodnie używają spaceru. Jest to cudowny kraj, gdzie lud w pięknym, malowniczym stroju, chodzi lekko i wdzięcznie, gdzie ściany chat pachną wanilią, a kamienie fijołkami!
— Kubuś się, doprawdy, w Tatrach rozkochał! — zrobiła uwagę babunia Kasia.
— I państwo się prędko rozkochacie, bo codzień nowe będziecie odkrywali w nich piękności. Choćby się szanowna pani wcale nie ruszała z domu, zawsze będzie pani miała na co patrzeć, gdyż Tatry co chwila, co godzina; w innem ukazują się oświetleniu. W dzień słońce przechadza się po nich ze swą bogatą paletą i na różne kolory je maluje, a w nocy księżyc zachodzi z lampą z coraz innej strony, a i lampa jego także rozmaicie się pali. Tatry niejednego już natchnęły poetę, ale nie będę słów ich przytaczał, bo to nasi poeci, którzy kochają wszystko co nasze; muszę jednak powtórzyć pani słowa Prusaka, Stephana, dyrektora poczt państwa niemieckiego, który tu w tych czasach przyjeżdżał. Wiersz jego w przekładzie polskim tak brzmi:

„Sterczą Karpaty jak niebios kolumny:
Lodowy potok łamie skał granity,
I w kraj Sarmatów czarowny a tłumny
Zsyła urodzaj bujny a obfity.
Z ołtarzy skalnych lśni słońce rumiane,
Harmonią świateł śpiące szczyty bieli,
Królowa niebios wita Zakopane,
Tę Tatr dziecinę, na lasów pościeli.“

— Prusak tak mówi o nas? — odezwała się, kiwając głową ze zdziwienia — to proszę Kubusia, chyba już świat się kończy!
— Tatry są taką osobliwością — mówił dalej — że znawcy nie wiedzą, z jakiemi je górami porównać na ziemi. Słynny podróżnik i autor, Jerzy Brandes, zwiedziwszy wprzód Alpy szwajcarskie, tyrolskie i austryackie, Pireneye, Sierra Newada, Sierra Morena i Guadarama, Apeniny, góry szkockie, skandynawskie i greckie, powiedział, gdy przed Tatrami stanął po raz pierwszy, że „takich gór nigdy nie widział, i że podobnych nietylko niema w Europie, ale chyba na całej ziemi.“ Wprawiły go one w zdumienie i podziw.
— Hm, hm — kiwała głową babunia Kasia. — Nie dziwię się wcale, mój kochany Kubusiu, tylko widzisz, dotąd tak zawsze bywało, że od nas wyjeżdżano za granicę i zachwycano się tam wszystkiem, co tylko napotkano, a o naszym kraju było cicho, jakby makiem zasiał, jakby już u nas nic nie było godnego widzenia. A tutaj i cudzoziemcy zlatują się... No proszę! Chwała Bogu.
— Tatry, jak oni sami powiadają, są piękniejsze i bardziej malownicze od Alp, bo gdy tam przeważnie są skały pokryte śniegiem, lub stoki roślinnością okryte, nasze Tatry nie tak wysokie, ale dziksze, przeważnie lasami porosłe, które tak w lecie, jak w zimie, piękną im nadają zieloność. Dla tego też nazwałem je krajem wiecznej wiosny, bo zieloności tak cudownej, tak świeżej, w tak bogatych jak tutaj odcieniach, nie widziałem nigdzie!
— Ale gdy pan mówił, że ściany tutaj pachną wanilią, to pan żartował — spytała figlarnie Marysia — prawda?
— Żartowałem? Ależ bynajmniej! Czyż nie czujecie delikatnej woni, wydzielającej się z drzewa pod wpływem słońca. Proszę tylko powąchać.
Dziewczynka z niedowierzaniem przyłożyła nosek do parapetu ganku i uderzywszy w dłonie, radośnie zawołała:
— Prawda, wanilia! bardzo nawet przypomina babki wielkanocne. Dla czego to, panie Jakóbie?
— Pochodzi to ztąd, że drzewo świerkowe zawiera w sobie materye, mającą zapach zbliżony do zapachu wanilii. Jest to tak zwana koniferyna.
Panna Katarzyna, której bardzo zaimponowało to co Jakób mówił o cudzoziemcach, odezwała się:
— Dzieci słyszały coś o Anglikach od naszej gaździny. Podobno jakiś baronet przyjechał z całym dworem: ale ja zaraz powiedziałam, że to pewno bajka.
— Na ten raz bajka jest prawdziwą.
— A widzi babcia! — zawołała z tryumfem Marysia.
— Więc to, proszę Kubusia, naprawdę Anglicy?
— I nie pierwsi, łaskawa pani: miewaliśmy już tu Anglików, chociaż nie tak wspaniałych. Anglicy lubią oryginalność, uganiają się za nowemi, nieznanemi wrażeniami, a Szwajcarya i Włochy, których każdy zakątek jest znany aż do znudzenia, już im się uprzykrzyły. Tu ich nęci urok nowości, a Tatry są dla nich ziemią jakby świeżo odkrytą. Nic o nich nie wiedzieli, bo i geografia naszego kraju jest tam przedmiotem prawie wcale nieznanym. Tymczasem teraz gazety angielskie zaczynają rozpisywać się o tej nowej Ameryce, i dają piękne nawet ilustracye, przedstawiające widoki z Tatr. Jest nadzieja, że będziemy tu mieli więcej wyspiarzy.
— Więc ci Anglicy przyjechali tu tylko zobaczyć Tatry, czy też dla kuracyi?
— Mają jeszcze inny cel przytem.
— Jaki? — zawołali wszyscy razem, wpatrując się w Jakóba z ciekawością.
— Baronet szuka róży bez kolców.
— Róży bez kolców! — powtórzyła zdumiona dziewczynka — to taka róża jest na świecie?
— Profesor Strand, znakomity naturalista, utrzymuje że istnieje; powiedział nam wczoraj nawet jej nazwisko i dał wskazówki, gdzie jej szukać: zowie się Rosa alpina.
— A więc Kubuś widział tych Anglików i rozmawiał z niemi? — pytała panna Katarzyna.
— Odpoczywaliśmy właśnie we trzech po wycieczce, w chacie Parzonki na Starej Polanie, gdy oni tam przybyli, szukając schronienia przed burzą. Zepsuło im się koło u karety i nie mogli dalej jechać. Tam nawet z konieczności zanocować musieli z całym dworem.
— Proszę pana — spytał Henryk — jeżeli ona nazywa się alpina, to dowód, że ojczyzną jej są Alpy. Czemuż jej ten baronet w Alpach nie szuka?
Jakób wzruszył ramionami.
— Pańska fantazya! — odpowiedział. — Wreszcie baronet chce się przekonać, jak daleko sięga rozprzestrzenienie tego kwiatka.
— W jakim wieku ten pański baronet? — spytała babunia Kasia.
— Może mieć lat siedmdziesiąt, ale trzyma się doskonale.
— Osobliwy człowiek... W tym wieku gonić za różą!
— Posiada on podobno słynny na całą Anglię zbiór róż przy swym zamku, bo jest wielkim tych kwiatów miłośnikiem; tylko mu róży bez kolców brakuje. Chce mieć zbiór zupełny.
— Czy to bogaci ludzie? — pytała dalej.
— Tak się zdaje, z objętości kufrów i wykwintnych przyborów podróżnych, wreszcie z licznej służby, jaką z sobą przywieźli. Profesor Strand zna ich i utrzymuje, że tam jest kolosalna fortuna, tylko baronet nie ma jej komu przekazać.
— A czyż nie ma dziedzica w prostej linii?
— Nie.
— Biedny — szepnęła — szczerze go żałuję. Umierać bezdzietnie, to bardzo smutno.
— A może ten baronet szuka skarbów ukrytych w górach, a róża bez kolców jest tylko pozorem dla osłonięcia prawdziwych jego zamiarów, dla odwrócenia od nich uwagi? — wtrącił Henryk. — Czy pan nie przypuszcza tego?
— Skarbów zbójeckich może? — powtórzył, śmiejąc się Jakób. — O, nie, możesz być tego pewny! Gdyby szukał skarbów, to w takim razie mielibyśmy tu już jakieś Towarzystwo angielskie, rozporządzające kapitałem zebranym przez akcye, i spółka ta sprowadziłaby tutaj cały sztab inżynierów i górników. Nie, baronet nie szuka skarbów, jest on dość bogaty; a czy co innego chce tu jeszcze znaleźć oprócz róży, tego nikt nie wie. Zresztą, ludzie mają rozmaite o skarbach pojęcia. Jest tu jeden uczony przyrodnik, dla którego skarbem najcenniejszym jest pewne, bardzo małe zwierzątko, znajdujące się podobno w jednem z tutejszych jezior, bo dla niego tu przyjechał, i zaręczam że nie oddałby go za trzos złota.
— A pan, panie Jakóbie, czy także szukasz czego?
— Zbieram rośliny lecznicze, z których zielnik sobie układam. Gdybym — dodał, spoglądając z wyraźną intencyą na Henryka, do tych poszukiwań znalazł towarzysza, któryby mi w układaniu i suszeniu pomagał, zabrałbym go chętnie z sobą na wycieczkę. Może przypadkiem znajdziemy i różę bez kolców...
— Niech pan mnie weźmie! — zawołał gorąco Henryk — będę panu gorliwie pomagał. Ja umiem zbierać i suszyć rośliny. Robiłem to nieraz.
— Niech pan i mnie zabierze! — prosiła, składając ręce dziewczynka — ja będę panu wynajdywała najśliczniejsze kwiaty.
— Moje dziecko — odrzekł pan Jakób — botanika nie zna kwiatów pięknych, ani brzydkich. Dla niej wszystkie są godne podziwu, bo wszystkie są cudownym tworem Bożej ręki.
— A mnie starą chcecie samą tu zostawić! — odezwała się babunia Kasia z pewnym żalem. — Weźcie i mnie. Pójdę z wami tak daleko, jak tylko będę mogła. Ale ja bardzo niewiele mogę, mój dobry Kubusiu, najwyżej jakiś mały spacer... Na wycieczki się nie wybieram. To nie na mój wiek, ani na moje siły; nogi mi nie dopisują. Henryś niech podziwia te cuda! Odprowadzimy was obie z Marysią kawałek drogi i wrócimy, bo i to moje dziewczątko nie może się męczyć — dodała, gładząc z miłością ciemną główkę. — Doktór zabronił.
Dziewczynka zaczęła płakać.
— Nie płacz, dziecko — mówiła, tuląc ją panna Katarzyna; — i jabym też chciała z wysokiego szczytu zobaczyć kawał świata i oglądać te wszystkie cudowności, o których się nasłuchałam, ale trudno: jak nie można to nie można! Jeżeli tutaj u podnóża gór jest tak pięknie, jakże tam dopiero być musi! Słyszałam, że ci, co chodzą bardzo wysoko, widzą obłoki czołgające się u stóp swoich. Czy to prawda Kubusiu?
— Więcej jeszcze, szanowna pani: widzą nieraz nad sobą czyste niebo, podczas gdy poniżej ich stóp szaleje burza i biją pioruny.
— Ach, panie, to musi być wspaniałe! — zawołał Henryk. — Boję się piorunów, ale chciałbym to widzieć!
— O tak — odrzekł Jakób — kto nie był choć na jednym szczycie i nie zajrzał w łono gór, ten o ich piękności nie może mieć żadnego wyobrażenia. Ja także jestem doktorem i zdaje mi się, że ruch umiarkowany na świeżem powietrzu, może tylko na dobre wyjść panience. Zresztą, są sposoby ułatwiające odbywanie wycieczek osobom słabym: wózki góralskie dość daleko podwożą w górę, a koniki przyuczone do chodzenia pod wierzch, są tak mądre, że probują każdy kamień, zanim nogę na nim postawią.
— To wszystko bardzo kosztowne są rzeczy — powiedziała głosem nieco przyciszonym panna Katarzyna — a my z małemi przybyliśmy tu środkami, i musimy się liczyć... Przyjechaliśmy dla kuracyi, nie dla przyjemności. Jeżeli się da jedno z drugiem połączyć, to i owszem, byle nie kosztem pieniędzy przeznaczonych na leczenie. Panu bratu jest bardzo ciężko na tych trzydziestu włókach, bo Miratycze były obdłużone, więc ciągle spłaca i spłaca. Jak się przytem opędzi wydatki gospodarstwa i zapłaci podatki, to ledwie się koniec z końcem zwiąże. Do tej podróży nigdyby nie przyszło, gdyby doktór nie powiedział że to jest dla Marychny koniecznie potrzebne. Więc tedy Marcin wyjął ze skrzyni pieniądze, które zachował na czarną godzinę; ja też miałam trochę grosza, schowanego na wypadek choroby, i tak jedno do drugiego, zebrała się sumka. O mój Kubusiu, gospodarować na wsi teraz bardzo ciężko!
— Słyszałem, że baron L. chciał to kupić.
— Tak, chciał nawet grubo zapłacić, ale mój Kubusiu, nie godzi się tam świętej ziemi sprzedawać, choćby przyszło ręce pourabiać po łokcie i żyć suchym tylko chlebem, trzeba wytrwać.
— To prawda.
— Głodu nie mamy. Chodzimy cało i dzieci kształcimy, ale musimy każdy grosz obejrzeć dwa razy, zanim go się wyda. Sprzedawszy, możnaby żyć nawet dostatnio, bo baron ostrzy na to zęby i nawet by się nie targował. Potrzebny mu ten kawał ziemi dla zaokrąglenia majoratu; ale czyż takie przeklęte pieniądze przyniosłyby szczęście! Brat prosi Boga, żeby pozwolił wytrwać chociaż do czasu, gdy Henryś urośnie i młodemi siłami i młodą głową podniesie gospodarstwo. Ale nim do tego przyjdzie, brat starga siły do reszty...
— Sądzę, że potrafimy wszystko pogodzić — odrzekł doktór. — Na początek pojedziemy wszyscy wózkiem do doliny Kościeliskiej, a potem będziemy chodzili w góry z Henrysiem, jeżeli szanowna pani pozwoli, aby mi towarzyszył. Później, gdy panie wzmocnią się tutejszem powietrzem, wybierzemy się znowu wszyscy razem. Czy zgoda?
— Zgoda, zgoda — zawołali wszyscy razem, a panna Katarzyna z wdzięcznością uścisnęła rękę Jakóba.
— Troszczyłam się o moje dzieci, mówiłam sobie: co za bieda, że nie mają z kim chodzić! A tu Opatrzność nam ciebie zesłała... Jakiż Kubuś dobry!
— A ja będę oglądała jeziora, wodospady i przepaście! — wołała dziewczynka, skacząc z radości. — Będę widziała jaskinie, w których kryli się rozbójnicy! A może my i skarby zbójeckie znajdziemy?
— Jest! i tej się już skarbów zachciewa — powiedziała, śmiejąc się, babunia Kasia.
Ganek, przy którym rozmawiający siedzieli, obsadzony był chmielem; w ogródku rosły cztery jesiony i dwie małe limby, a pod płotem był zagonek kartofli. Gaździna przyszła je okopać, a zobaczywszy swych gości na ganku, skinęła im głową uprzejmie, mówiąc:
— Dzień dobry: fałaz Panu Jezusowi, Matce Boskiej co nam dali piknom pogode. Jakoz wom się tu u nas spodobało?
— O, bardzo nam się podoba! — odpowiedziała Marysia.
— Fała Panu Jezusowi. Spało wom się dobrze?
Tu panna Katarzyna nie mogła wytrzymać i opowiedziała nocne przygody z łóżkiem.
Gaździna, kobieta już niemłoda, ale zdrowa, rumiana, z twarzą okrągłą i bystrym wyrazem niewielkich siwych oczu, słuchała uważnie; a gdy babunia Kasia skończyła, uśmiechnęła się sprytnie mrugnąwszy okiem i rzekła:
— Dobrzeście zrobili: fała Panu Jezusowi!
I wziąwszy motykę, pochyliła się nad zagonem kartofli.
Cała dolina kąpała się w słońcu: ptaki bujały wesoło w powietrzu, a liczna kapela muszek, grała dokoła ganku, to wzbijając się w górę, to siadając na liściach chmielowych. Z łączki dochodziło ostrzenie kosy. To Ślimak kosił swój kawałek, tuż przy ziemi — bo góral nie zmarnuje ani zdźbła cennego siana; on właściwie łąki nie kosi, ale goli ją. A miał u pasa zawieszoną, prześlicznie cyfrowaną kózkę, w której tkwiła kamienna osełka, czyli jak górale mówią, „oselnik“.
Pełno osób wyległo na spacer bo jak po piasku morskim suchą chodzi się nogą tam, gdzie przed chwilą lizały go fale, tak w Zakopanem, po największej ulewie iść można na spacer bez kaloszy, zwłaszcza pod górę, bo woda przepada gdzieś między kamieniami i żwirem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zofia Urbanowska.