Róża bez kolców/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zofia Urbanowska
Tytuł Róża bez kolców
Podtytuł Opowiadanie, osnute na tle przyrody tatrzańskiej
Wydawca Księgarnia K. Grendyszyńskiego
Data wyd. 1903
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.
TĘCZA NA ZIEMI.

„Gemza śmiga przez otchłanie,
Za nią strzelec, iskra gór.
Owce zwisły na polanie,
Jakby biały pereł sznur.“
Deotyma. Piosnka w Karpatach.

Po śniadaniu spakowano bagaże i ruszono w drogę do Krakowa. Idzie się tam po ściółce z granitowych kamieni, zasypującej niewielki trójkąt. Górny jego koniec prowadzi do szczeliny różnie szerokiej. Bywa tak wązka, że tylko jeden człowiek nią wejdzie — wówczas na bokach są jakieś pieczary w skale, nad głowami sklepienie popękane, poprzerywane, i drzewa rosnące po ścianach, więc tkwiące korzeniami w drobnych rozpadlinach. Bywa i tak, że kilkunastu ludzi mogłoby iść szeregiem, gdyby natura gruntu na to zezwoliła. Turyści nasi postępowali coraz wyżej, po złomach pokrytych mchem i porostami obślizgłemi od wilgoci, przez kłody drzew dawno zwalonych, napół spróchniałych, po ogromnych stosach kamieni, a cała ta droga dzika, pełna była niespodzianek. Miejscami było prawie mroczno, z powodu wybiegających ponad głowami skał. Woda sączy się tam cieniutkiemi nitkami z gór i spływa pod głazy, przepadając między niemi, a szmer ten cichy, brzmi jak nieśmiałe szepty, lub skarga duchów górskich. Ze szczelin wychylają się wspaniałe wachlarze paproci, a po bokach wieszają bogate festony roślin. Z głazu na głaz przeskakując, spinając się po wysokich progach, szli ciągle w górę, a malarz zwracał uwagę cudzoziemców na fantastyczne kształty skał, w których upatrywano podobieństwo do gmachów Krakowa i nazywał je po kolei: Sukiennice, Kościół Panny Maryi, Ratusz, Rynek, Zamek... Profesor trzymał się ręką skały, Henryk dwa razy się poślizgnął, ale był w doskonałym humorze, bo u wejścia do Krakowa znalazł żółte fijołki, które przecudnie pachniały.
— Gdzież jest owa Smocza jama, o której słyszałem? — zapytał baronet. — Gdyby mi się udało znaleść w niej smoka, pokonać go i zabrać do mego muzeum w Rochdale, zazdrościłaby mi tego cala Anglia!
— A jeżeli w Smoczej jamie siedzi niedźwiedzica z młodemi, i rzuci się na nas? — wtrącił żartobliwie doktór.
— Mamy z sobą noże — odrzekł malarz.
— I rewolwer — dodał sir Edward.
— I skole[1] — dokończył Sabała.
— A zresztą mamy z sobą młodego bohatera, który nas obroni — dodał Walter, spoglądając życzliwie na Henryka.
W Smoczej jamie nie było nietylko smoka, ale nawet niedźwiedzia. Wprawdzie posłyszano jakiś szelest, ale nie dzikie zwierzęta go sprawiały, tylko dwie małe góralki siedzące u wylotu z pękami szarotek i lodowych goździków, obskoczyły one turystów, ofiarując kwiaty. Baronet kupił dwa bukieciki: jeden dla lady Chester, drugi dla Fanny.
Miejsce, na którem się znajdowali, było wysoko położoną hala, gdzie się bydło pasie i zkąd owce rozchodzą się na okoliczne skały. Widać je było zdala na turniach, nakształt ruchomych paciorków, czarnych i białych, a odgłos dzwonków, jakie mają przyczepione do szyi, aż dotąd dochodził.
Panowie siadłszy u wylotu, zapalili cygara i złożono naradę co do kierunku drogi powrotnej. Sabała tutaj rozstał się z niemi, bo dogodnie mu było tędy zejść do wsi Kościelisk, gdzie miał stałe mieszkanie. Można było pójść jego śladem, bo to skracało drogę do Zakopanego, ale baronetowi przyszła ochota iść na Czerwone Wierchy. Po krótkim więc odpoczynku wrócili do Krakowa i pięli się w górę szczeliną ku wierchom, przez dzikie, ślizkie bezdroże, a tak niebezpieczne miejscami, że tylko dzięki przytomności przewodników, umiejących w danej chwili podać rękę, pociągnąć lub podeprzeć, wyszli z tej wyprawy bez szwanku. Ubranie darło się, zaczepiane ustawicznie o ostre kanty, a na rękach były krwawe ślady. Baronet kilkakrotnie obejrzał się na Henryka, ale chłopiec szedł bardzo dobrze, a profesor więcej posuwał się na czworakach, niż szedł, czyniąc przytem spostrzeżenia nad uwarstwowaniem skał — przyczem o mało znowu nie zgubił okularów. Góral unosił go prawie. Gdyby nie jego nieustanna pomoc, uczony wpadłby niezawodnie w przepaść.
Gdy wydobyli się na szczyt Małołączniaka, dotykającego Czerwonych Wierchów, padli jak bez duszy na ziemię; płuca z trudnością chwytały powietrze, a pot kroplisty spływał im z czoła.
Nagle Henryk z radością zawołał:
— Sarny! sarny! — i wskazał ręką w stronę przeciwległego lasu.
Rzeczywiście trzy sarny spłoszone w las uciekały; w pierwszej chwili jednak, znajdowały się nie dalej jak o dwadzieścia kroków od naszych podróżników. Przyglądano się mimo zmęczenia, pięknym, zwinnym zwierzątkom.
Jeden z przewodników tymczasem nie czekając rozkazów, wydobył butelkę z winem i nalewał wszystkim w kolej. Wino pokrzepiło wkrótce strudzonych: mogli nietylko oddychać swobodnie, ale rozmawiać i cieszyć się widokiem osiągniętym z takim trudem.
— Jesteśmy na wysokości przeszło 2101 metrów nad poziomem morza — oświadczył Strand — i możemy ztąd zajrzeć w głąb świata zaczarowanego.
Cyfra ta zaimponowała wszystkim:
— No — zawołał Henryk — ten Gewont taki wspaniały i dumny, gdy się nań patrzy z Zakopanego, tutaj wydaje się prawie małym, a Czerwony Wierch o wiele go przerasta. Rozumiem teraz owe lawiny zsuwające się z niego w zimie, bo śniegi nagromadzone na Czerwonych Wierchach, własnym ciężarem się obsuwają na jego zbocza.
— Niezła uwaga — rzekł profesor — szczyt Czerwonego Wierchu jest kopulasty.
— Bardzo dogodny do obozowania — dodał baronet. — Gdybym miał z sobą namiot, chętniebym tu zanocował, bo przepyszna ztąd rozciąga się panorama. Ale bez namiotu nocować niepodobna, bo zabardzo bylibyśmy wystawieni na wiatr.
— A gdyby przyszedł wicher halny, toby nas zmiótł jak lawinę po zboczach Gewontu, bo przychodzi zawsze z Południa.
— Słyszałem o tym wichrze — powiedział sir Edward: — czy istotnie taki straszny?
— Kto go nie spotkał, nie może mieć o nim wyobrażenia — dodał Witold.
— Dla czego Wierchy te nazywają się Czerwone?
— Przyczyną tej nazwy są trawy porastające szczyty, i czerwieniące się w miarę postępowania lata.
Gdy baronet mówił o noclegu, przyjaciele porozumieli się oczyma, które mówiły: A to niespożyty starzec! Przeszedł Kraków, co w jego wieku równa się przejściu Alp przez Napoleona i nie tęskni do wygodnego łóżka!
Z miejsca na którem obozowali, najpierw od wschodu wpada w oczy imponujący szczyt owego złotodajnego Krywania, który rozpoczyna szereg dziko potarganych grzbietów Wysokich Tatr. Przewodnik nazywał po kolei wszystkie szczyty i pokazawszy długą i śnieżystą smugę obok Mięguszowieckiego Wierchu, rzekł:
— Tam są Rysy, a pod niemi Morskie Oko.
— A nad niemi piętrzy się Gałruch, król Tatr — dodał doktór — zkąd widzieć można czterdzieści stawów i powtórzyć wiersz Deotymy:

„Gra w pozłocie zielonawej
Roztoczony wachlarz gór;
Błękitnieją na nim stawy,
Niby oczy pawich piór.“

— A oto Murań i Hawrań z Kobylim Wierchem, w którym są groty Bialskie — dodał profesor.
— Te, o których pan Jakób mówił, że w nich są takie cuda — rzekł Henryk. — Ale skąd pan to wie, skoro pan tu jest pierwszy raz?
— Rozpatrzyłem się na mapie, żeby się módz oryentować, w razie gdybym się zbłąkał.
— Jacy ci uczeni są przewidujący! — żartował Witold.
— A tu Świnica — mówił dalej przewodnik z wyciagniętem ramieniem ku górom — i potargane grzbiety Granatów; z poza nich wyziera Lodowy szczyt.
— A co to za przełęcz od południa, poza którą widać odrębne pasmo gór?
— To są Niżne Tatry.
— A tu na zachód za Czerwonemi Wirchami, co to za góra, co nam zasłania dalszy widnokrąg?
— To jest Krzesanica, najwyższy z Czerwonych Wirchów, których jest trzy. Kto zechce puścić się na niego, co najwyżej 25 minut zajmie, temu odchyla się widok na zachodnie krańce Tatr, na ciągnący się u stóp łańcuch gór nieprzerwany, którym przejść można wzdłuż, aż po Osobitą — objaśniał Jakób.
Baronet wyjął z futerału lunetę, zawieszoną na pasku rzemiennym, i nastawiwszy ją, rozglądał się dokoła. Gdy zwrócił się na północ twarzą do Gewontu, gdzie rozwijał się jak na dłoni widok na całe Podhale, a za niem na Beskidy, malarz zwrócił mu uwagę na pewien drobny punkt i powiedział, że to jest Kraków, już nie ten fantastyczny z kamienia, ale prawdziwy — i że przy dniu pogodnym i czystem powietrzu, dojrzeć go można.
Anglik długo patrzył i potwierdził, że widzi grupę punktów, ale nic więcej; potem gdy zwrócił lunetę na południe, Witold dodał, wskazując na obszary Liptowa.
— Górale nasi w swych zagonach po obszarze Tatr, spotykali się od zachodu z Orawcami, od południa z Liptakami, a od schodu ze Spiżakami. Siedząc na pograniczu, wyrobili sobie wcześnie pojęcie swej odrębności narodowej, zacieśnionej do obrazu Podhala, siebie tylko uważając za Polaków. Lud polski w dolinach, to już nie Polacy: to Lachy! Były to zatem, jakby oddzielne narodki walczące z sobą, a że takie sąsiedztwo rzadko prowadzi do zgody, więc też na granicach wirchów granicznych wrzała plemienna nienawiść. Z Liptakami mieli oni krwawe rachunki, to o zwierzynę, to o wzajemne napady na szałasy pasterskie i zwali ich „Źli ptacy.“ Doktor Chałubiński w jakiejś książce o Węgrach, wyczytał następującą legendę:
„Onego czasu Liptacy oddawali się zbójectwu, kradzieżom i wszelkim najgorszym zbrodniom. Stali się oni najnieznośniejszymi dla swych sąsiadów, którzy nazywali ich „Źli ptacy.“ Liptacy rozgniewani i znudzeni tem przezwiskiem, postanowili prosić króla Atyllę, aby ich od niego uwolnił, nadając inne miano. Wyprawili tedy dwóch posłów do niego, dołączając wielki kosz jaj, bo Atylla bardzo jajecznicę lubił. Jeden z posłów miał powitać króla, mówiąc: „Wielki królu Atyllo“, a drugi miał dodać: „Niech cię Bóg błogosławi.“ Po tem powitaniu miało nastąpić ofiarowanie jaj, oraz przedstawienie samej prośby o zamianę nazwiska. Kosz był ciężki i posłowie naprzemian nieśli go na głowie. Nareszcie przybyli oni do rezydencyi króla, który siedział w dolnej izbie, a próg tej izby był bardzo wysoki. Posłaniec będący bez ciężaru, wszedł pierwszy, skłonił się królowi i rzekł: „Wielki królu Atyllo!“ lecz drugi, dźwigający na głowie kosz z jajami, progu nie spostrzegł, potknął się i jaja rozsypał, a widząc je potłuczone, wykrzyknął z gniewem: „Niech cię dyabli porwą!“ Król Atylla, biorąc ten wykrzyk do siebie, wpadł w gniew, nie chciał prośby wysłuchać i rozkazał, żeby nazwa „Źli ptacy“ na wszystkie wieki pozostała.“
Opowiadanie to rozweseliło wszystkich: śmieli się z niefortunnej przygody posłów, zapomniawszy o trudach przejścia przez szczelinę Krakowa. Widok gromadki turystów zwabił młodego juhasa, pasącego owce w pobliżu. Biegł w podskokach, hukając i przysiadłszy się do górali, wdał się z nimi w rozmowę.
Za opaską kapelusza zatkniętą miał gałązkę różanego kwiecia, przy którem były ciemne połyskujące liście. Doktór jak tylko spostrzegł gałązkę, zawołał do siebie chłopaka, a wziąwszy od niego kapelusz, wyjął ją, przypatrzył się z nieukrywanem zdziwieniem i jął dopytywać chłopca, gdzie ją zerwał. Odpowiedział, że rośnie tego jeden krzak na Gewoncie. Wszyscy zaciekawieni zachowaniem się doktora, chcieli gałązkę obejrzeć, a baronet rzuciwszy na nią okiem, rzeki:
— Rhododendron.
— Tak, Rhododendron hirsutum, czyli Różanecznik szorstki, drobny krzew z rodziny wrzosowatych — potwierdził doktór — w którego istnienie w Tatrach dotąd nikt nie wierzył. Gdy przed kilkunastu laty profesor berliński Acherson znalazł na Gewoncie jeden okaz, wszyscy to uważali za bajkę. Uderzającą nawet było rzeczą, że tutaj w krainie kosodrzewu, brakuje różaneczników, skoro w Siedmiogrodzie, na Czarnej horze i we wschodnich galicyjskich Karpatach, rosną w obfitości.
— I rosły w czasach gdy baśń opowiedziana przez pana Jakóba, była prawdziwą — wtrącił Strand. — Różaneczniki są roślinami żyjącemi gromadnie, jeżeli zaś pojedyńcze krzaki tu się znajdują, dowód to, że różaneczniki żyły tu kiedyś w obfitości, lecz wyginęły, lub są blizkie wyginięcia wskutek zmian klimatycznych. Węgierskie Towarzystwo Tatrzańskie, które bardzo się stara o przyozdobienie Tatr po swojej stronie, sprowadziło okazy różanecznika z Alp, ale te posadzone w kilku miejscach, z wyjątkiem jednego, wyginęły. Najlepszy to dowód, że klimat nie służy tej roślinie.
Gałązka Rhododendronu pozostała przy doktorze, a centy przeszły z kieszeni jego do ręki chłopaka. Malarz zaczął go rozpytywać, czy nie widział gdzie róży bez kolców i opisał krzak jak mógł najdokładniej, i juhas z wielkiem wszystkich zdumieniem odpowiedział, że widział róże na niejednem miejscu w Dolinie Kościeliskiej, ale nie pamiętał, czy miały kolce lub nie. Powtórzono tę relacyę baronetowi, który dziwił się bardzo; rozglądał się bowiem uważnie po dolinie, szukał wszędzie, gdzie tylko oczyma mógł dosięgnąć i żadnych róż nie dojrzał, a wzrok miał dobry.
— Wracać się nie będę — powiedział — może znajdę jeszcze gdziendziej moją różę; niepodobna żeby te rośliny w tem jednem tylko miejscu miały się osiedlić.
— A najpewniej on nie wie, czego szukamy, tak jak górale, którzy waszej Miłości przynieśli pęki kwiatów, mających być niby ową różą, a wcale do niej nie podobnych.
— A jeżeli on jednak widział różę bez kolców — rzekł Warburton — powiedzcie mu panowie, gdzie mieszkam, niech ją tam przyniesie, a otrzyma nagrodę sowitą.
Juhas pobiegł do swoich owiec, a doktor trzymał w ręku gałązkę zamyślony, wreszcie odezwał się do reszty towarzystwa:
— Czy panowie nie weźmiecie mi za złe, że urządzę ztąd małą wycieczkę na własną rękę, i zaczekacie na mój powrót?
— Jak długo ta wycieczka potrwa? — zapytał baronet:
— Z godzinę: to dosyć dla mnie, a dla was pewnie nie zawiele po utrudzającej podróży przez Kraków. Chcę iść na Gewont.
— Czy wolno zapytać co pana tam pociąga? Jeżeli Czerwony Wierch jest znacznie wyższy od Gewontu, to szerszego widoku nie możesz się pan spodziewać. Musi być przeto inna przyczyna.
— Widok nie będzie szerszy, ani piękniejszy, ale inny. Zgadłeś pan, że jest przyczyna. Chcę odszukać krzak Różanecznika.
— A to zapalony z pana miłośnik kwiatów.... Przyjedź pan do Rochdale, pokażę ci jeden tylko kwiat, ale w tysiącznych odmianach.
— Słyszałem o pańskiem Rosarium, opowiadał mi profesor.
— Ja pójdę z panem — zawołał Henryk, a gdy mu wszyscy odradzać zaczęli, mówiąc że to zbyt wielki trud na jego siły, po przejściu Krakowa, odrzekł z zapałem:
— Trud, cóż to znaczył ale jest wielka za trud nagroda, gdy się go pokona i dokaże tego, czego się chciało. Pragnę się oprzeć o szczerbę Gewontu, na który patrzę codzień z Zakopanego. Nic na ziemi niezdobywa się bez trudu, a ja lubię bardzo pokonywać trudności.
— Więc chodź — rzekł doktór.
— Moi panowie! — wołał za niemi profesor — przynieście mi, jeżeli łaska, trochę muszli: takich płaskich, okrągłych skorupek, podobnych do pieniążków.
— Muszli? — powtórzył ze zdziwieniem Warburton, sądząc że się przesłyszał.
— Ależ tak! Czyż zapomniałeś, sir, że chodzimy po dnie przedhistorycznego morza? Tam pod Gewontem, obok Sarniej skały, dochowały się dotąd rafy koralowe: w ciemnym, wapiennym ile, znajdują się miliony muszli, znajdują się Rogowce, przepełnione igłami Gąbek i skorupkami Radyolaryi. Dobrze poszukawszy, znaleśćby nawet można, żyjące niegdyś na koralach, Terebratule.
Sir Edward słuchał z pozornem zajęciem, a myślał widoczne o czem innem, bo patrząc za oddalającymi się, szepnął.
— Dzielny chłopiec, ten dojdzie do celu jaki sobie zamierzy.
Pozostał także Walter, bo czuł się bardzo zmęczonym; więc baronet dał mu swoją lunetę, a młodzieniec jął się przyglądać szczegółom rozległej panoramy. Profesor, któremu przy jego uczoności, przychodziły czasem refleksye że jest człowiekiem światowym, obowiązanym do jakiejś uprzejmości towarzyskiej, znalazłszy się teraz prawie sam na sam z Anglikiem, bo malarz zajął się rysowaniem, rozpoczął rozmowę o jego stosunkach domowych, mianowicie o lady Chester i jej zbyt wielkiej o syna troskliwości, przeszkadzającej mu się cieszyć przyjemnościami takiej jak ta, wycieczki. A spostrzegłszy że baronet zsunął nieco brwi, i zgadując, że go dręczy troska o przyszły charakter chłopca pod rozmiękczającym wpływem matki — mówił dalej, że dzieci w tym wieku, a zwłaszcza chłopcy, nie zdradzają jeszcze tego czem będą w przyszłości; że natury zrazu uśpione i apatyczne, budzą się potem z podwójną energią, gdy dostaną się między ruchliwych kolegów, co nastąpi, skoro baronet ma zamiar oddać Dawida do Eton, jednej z najlepszych szkól Anglii. Należy się spodziewać, że chłopiec się tam wyrobi i wyrośnie na człowieka rozumnego i pożytecznego, jakim być powinien dziedzic tak wielkiego mienia. Warburton milczał i gdyby profesor lepszym był psychologiem, odgadłby że jest to przedmiot niemiły słuchającemu — a gdy Strand umilkł, pewien że sprawił najlepsze wrażenie, odpowiedział zimno:
— Źle pan jesteś poinformowany, panie Strand, nie powiedziałem nigdy, że Dawid będzie po mnie dziedziczył.
Profesorowi aż okulary spadły, w takie zdumienie wprawiły go te wyrazy. Cóż więc ten dziwny, zagadkowy człowiek zamierza zrobić ze swoją olbrzymią fortuna? Jakie zamiary, jakie cele leżą w jego planach? Spojrzał na Waltera, ale nie zauważył żadnego zdziwienia na twarzy młodzieńca. Zsuwał i rozsuwał spokojnie szkła lunety, chociaż przybladł nieco.
— Ten musi się czegoś domyślać — powiedział sobie — ale co mi tam! Widzę że lepiej było nie poruszać tego przedmiotu. Popełniłem niezręczność. Nie jestem człowiekiem światowym!
I przerzucił się na inne pole, po którem stąpał pewniejszym krokiem. Zaczął mówić o epoce powstania Tatr.
Warburton nie słuchał tych uczonych wywodów, myślał on o tym, którego wszyscy mieli za domyślnego następcę majoratu i wielkiego mienia. Ale w co się obróci owa olbrzymia fortuna, zbierana długie lata, w co założone przez niego instytucye, zakłady przemysłowe i dobroczynne, w niedołężnych rękach? Chłopiec nie był zły z gruntu, lecz apatyczny. Profesor widząc poważny wyraz twarzy baroneta, przekonany był, że jest słuchany z natężeniem.
— Z czego się składa oś rdzenna tych gór? — zapytał Walter, odejmując na chwilę od oczu lunetę, żeby spojrzeć na profesora.
— Główny ich grzbiet składa się z granitu, gnejsu i łupków krystalicznych.
— Widzę że je pan znasz, jakby swój własny dom — rzekł z uśmiechem młodzieniec.
— Lepiej, mój przyjacielu — odrzekł smętnie uczony — do poznania tych gór pomogła mi znakomita Monografia wiedeńskiego profesora Uhliga. Dam ją panu, jeżeli chcesz. Otóż Tatry wschodnie czyli Wysokie, składają się przeważnie z granitu, zachodnie z gnejsu, łupków krystalicznych i niewielkiej ilości granitu, z dodatkiem w obu tych częściach górskich, skał osadowych.
— Nasi przyjaciele idą na czworakach — odezwał się Walter, patrzący ciągle przez lunetę — wejście musi być bardzo trudne.
Czas jakiś panowało zupełne milczenie. Wszyscy trzej patrzyli na Gewont, po którego stromej wyniosłości gołem okiem nawet dobrze odróżnić było można trzy ludzkie postacie, wspinające się coraz wyżej. Białe lekkie chmurki czołgające się niżej, przesłaniały je raz po raz. Wreszcie jedna wysunęła się naprzód, i stanąwszy na najwyższym garbie Gewontu, machać zaczęła kapeluszem w stronę pozostałych. Baronet wziął lunetę z rąk Waltera i długo patrzył, a lekki uśmiech spoczął na jego ustach.
— Mały dokazał swego — odezwał się — stanął na Gewoncie. Ma wytrwałość. Ale idzie ku nim duża chmura; nie będą nic widzieli. Spojrz Walterze!
Młodzieniec podniósł lunetę do oczu i rzekł po chwili:
— Chmury rozdarły się: widzę ich.
I podał lunetę profesorowi, ale tego więcej interesował sam Gewont, niż podróżnicy stojący na jego szczycie.
— Zwiedzają wielką osobliwość w tych stronach — odezwał się szczyt Tatr wapieniowy, całkiem odmienny od granitowych wierzchołków i samotnie stojący między niemi, niby wyspa na morzu. Pokrywa go żółty porost, w szczelinach czarny, jak zwykle na wapieniach. Stromość zadziwiająca!
— Schodzą — rzekł Walter. — Powrót pójdzie prędko.
— Ale jest trudniejszy niż wejście — powiedział baronet — po tak wygładzonym przez lawiny wapieniu. Żeby tylko obeszło się bez wypadku!
— Mają dobrego przewodnika. Wycieczka na Gewont należy do łatwiejszych.
W pół godziny potem wędrowcy byli z powrotem i mieli pęki kwiatów, ale nie było między niemi róży bez kolcow! Doktór opowiadał, że nie znalazł Różanecznika, który musi być gdzieś niżej między turniami Gewontu, a schodzić tam nie mógł, bo na to czasu nie było — ale widział zdaleka krzak podobny do krzaka tej rośliny. Za to znalazł rzadki gatunek Traganku, bardzo ładną roślinkę z błękitnemi motylkowatemi kwiatami, podobnemi do kwiatów Akacyi i drobniutkiemi listkami, na wspólnej osadzonemi łodydze.
Henryk dziwił się, że ten mały traganek i takie duże drzewo jak akacya, mają tak wiele wspólnego podobieństwa, iż botanicy do jednej zaliczają je rodziny, to jest rodziny Motylkowatych. Kwiaty ich istotnie wyglądają jak motylki. On sam znalazł prześliczną Ostróżkę o wielkich szafirowych kwiatach, zwaną Ostróżką wyniosłą: Widział tam duże krzaki, okryte temi wspaniałemi kwiatami. Przynieśli także z korzeniami Jaślinek zwyczajny, wdzięczny drobny lila kwiateczek, Dębik ośmiopłatkowy, Szczodrzycę ośmiopłatkowa, takie drobne białe kwiateczki, nizko przy ziemi rosnące — żółty Kuklik górski i piękny Mak alpejski, biały i żółty.
Baronet patrząc odezwał się, że wiele tych roślin widział w Kościeliskiej, co bylo słuszną uwaga, gdyż na wapieniach, tu czy gdzieindziej, jedne i te same spotykają się gatunki.
Obaj ze swej wycieczki bardzo byli zadowoleni. Na łączce między turniami Gewontu widzieli pasące się stadko kozic, a widok ze szczerby mieli wspaniały. U stóp, gdzieś w straszliwej głębinie, widzieli całą dolinę Strążyską, wraz ze spływającą z niższego Gewontu siklawą.
Po całodziennym wypoczynku, schodzono z Czerwonych Wierchów Ścieżką w zakosy przez Piekło — tak się zowie przełęcz, zasypana olbrzymiemi rumowiskami kamieni — aż napotkali obszerną polanę, otoczoną zewsząd trawiastemi górami. Była to hala Kondratowa z licznemi szałasami krowiemi i owczemi. Tam wypili po szklance mleka słodkiego i po krótkim spoczynku ruszyli do Kalatówek, gdzie przewodnicy chcieli im pokazać Wywierzyska Bystrej. Baronet prosił doktora, aby zapytał juhasów o różę bez kolców i ku zdumieniu swojemu dowiedział się, że rośnie pod Gewontem. Więc znów powiedział gdzie mieszka i obiecał nagrodę za dostarczony sobie krzak z korzeniem.
— Dziwna rzecz — mówił — jestem blizko tego, czego szukam i spotkać go nie mogę. Gdybym był przesądnym, powiedziałbym że to fatalizm!
— Co to są Wywierzyska, panie Jakóbie? — zapytał Henryk. — Pierwszy raz słyszę tę nazwę.
— Jest to gwałtowne wydobycie się wód podziemnych na wierzch. Wody deszczowe zwilżające tak obficie powierzchnię gór tutejszych, dostają się bezustannie do wnętrza ziemi. Przedarłszy się szybko pomiędzy mchy leśne i trawy zaściełające ziemię, torują sobie drogę przez pokłady żwirów i kamieni, a natrafiwszy prędzej lub później na litą skalę, ściekają po niej, jako tak zwana woda gruntowa, przebywając nieraz znaczne przestrzenie pod powierzchnią ziemi. Jeżeli uda im się potem przełamać zapory powstrzymujące je w biegu, wydobywają się nagle, niespodzianie, na powierzchnię ziemi. Taki jest początek źródła Lodowego w Kościeliskiej dolinie, taki Wywierzysk Bystrej na Kalatówkach, dokąd idziemy.
— A gdzie jest jego początek?
— Tu w Kondratowej, w Suchej dolinie.
— Ależ tutaj niema żadnych potoków!
— Widocznych niema, ale są ukryte. Górale przyłożywszy ucho do ziemi, słyszą łoskot podziemnych wód.
— A gdzież jest źródło Białego Dunajca? Słyszałem że ono właśnie jest na Kalatówkach.
— Nazywano tak rzeczywiście ów wodospad, ale nazwa była błędna. Dunajec, tak Biały jak Czarny, rosną z różnych drobnych strumyków rozmaicie się nazywających, i dopiero w większy strumień poniżej złączone, przybierają właściwą nazwę. Biały Dunajec powstaje dalej z połączenia tejże Bystrzycy z innemi potokami. Z Czarnym Dunajcem łączy się pod Nowym Targiem i ubiegłszy mil 34, pod miastem Opatowem wpada do Wisły, która go z sobą do morza zabiera.
— Piękną i malowniczą jest gwara podhalska — odezwał się Witold. — Wyrażenia takie naprzykład jak „Wywierzyska“, „Siklawa“, „Wodogrzmoty“, są tak charakterystyczne, tak wybornie malują rzecz, że niczem innem nie dadzą się zastąpić! W tych dniach zebrałem wiązkę bardzo trafnych wyrażeń: nieużytki rolne, to „pustacie“; konfesyał to „słuchanica“; skrzynia gospodarska z przegrodami, to „safarnia“; drzewo zbutwiałe, to „tlarka“ i słusznie, bo się zetliło. Wszystko, wyrazy piękne i czysto polskie.
— A co! Zaczynasz się pan przekonywać do góralskiej mowy, a niedawno jeszcze na Starej Polanie, śmiałeś się z mego zapału, gdym mówił, że naszemu językowi literackiemu wyszłoby na lepsze, gdyby czerpać zaczął ze źródeł górskich, a otrząsnął się z obcych naleciałości, psujących jego właściwy charakter. Doktór Matlakowski idzie dalej odemnie: mówi że „góral jest taki stylista, iż nie można go słuchać spokojnie, tyle uczucia, wyrazu lub grozy prostej kładzie w opowiadanie.“ Sabała z Chałubińskim do dnia raz na Koperszadach szlakowali niedźwiedzia: „Poźrem — mówił Sabała — coś się na piargu jarzębaci. Mój dziadek, jak nas uźrał, dalej uciekać. Wpadł w kosówkę która mu się z pół godziny kłaniała, tak ją rozruszał“. Czy to nie jest obrazowe?
— Prawda: widzi się tego niedźwiedzia! Kozice, choć góral widuje nieraz, nigdy tego wdzięcznego stworzenia napatrzeć się dość nie może: ćWyszła — mówi — stara i dwie młode cisawiutkie, takie pikne, co cud! A stajają, a nóżkami wyży oprą się na skole, a spozierają, a pasą się, zaś hukają, bodą się, młode kozicki!“ Czy to także nie obrazowe? Jaka plastyka, a jak prostemi osięgnięta środkami!
— O, bo też pan ze szczególną wpatrujesz się w to miłością — rzekł Witold, a Henryk odezwał się.
— Gdy byliśmy z panem Jakóbem na Gewoncie, przewodnik nasz powiedział: — „Gdy tak stoję na wirchu, a słońce świeci, to mi świat kwitnie!“
Na polanę zwaną Kalatówkami, szli przez las i bujne, barwnem kwieciem błyszczące trawy. Tu posłyszeli nadzwyczajny szum i łoskot, i szli w kierunku tego szumu, drożyną wiodącą nad przepaścią; wkrótce ujrzeli z góry olbrzymi strumień wody wybuchający z pomiędzy kamieni porosłych bujną zielonością, który rozbijając się o zawadzające mu głazy, szumi, huczy, wre i pieni się, zanim spłynie w potok i popędzi doliną. Aby się lepiej przypatrzeć temu ciekawemu zjawisku, zeszli na dół, zkąd Wywierzyska przedstawiały im się w całej okazałości. Wspaniale wyglądała ta biała jak śnieg piana, przy ciemnej zieloności świerków, zwieszających się z wysokości skał okolicznych. Szum był taki, że stojący u stóp wodospadu, nie slyszeli własnego głosu, a na twarzach czuli chłodny powiew od silnego prądu wody.
Malarz patrzył na wspaniale widowisko okiem artysty, profesor okiem geologa i uczonego; interesowała go zwłaszcza massa wielkich głazów, które zawalały znaczną przestrzeń, jakby olbrzymie rumowisko. Henryk był zachwycony, bo jeszcze nigdy w życiu nie widział wodospadu, a sir Warburton, który już wiele widział, podziwiał bogactwo wytryskującej wody. Na to odezwał się profesor, odprowadziwszy go trochę na bok, gdzie huk był mniejszy, że Tatry właściwe odznaczają się nadzwyczajnem bogactwem wód i że niema z pewnością nietylko w całym systemie Karpat, ale w ogóle między górami środkowej Europy drugiego pasma, któreby im pod tym względem dorównywało. Oprócz wartkich potoków, wijących się pośród zielonych łąk środkiem dolin, wydobywają się tu ze skalistych szczelin, lub z wałów kamiennych olbrzymie zasoby wody, tworząc źródła tak potężne, że każde z nich mogłoby dać początek wielkiej rzece.
Baronet usiadł na jednym z blizkich głazów i wyjąwszy z kieszeni składaną srebrną szklaneczkę, zaczerpnął wody, ale nie mógł jej pić samej: była zbyt zimna. Miała tylko trzy stopnie ciepłoty. Zawołał więc na Jerrego o wino, i dolał go do wody.
Słońce zachodzące barwiło szczyty na wszystkie odcienia fijoletu, bramując ich zarysy złotem, a w rozpylonej mgle wodospadu i jego kryształach, grało siedm kolorów. Każda kropla wydawała oddzielny blask łamiącego się światła, a wszystkie razem układały się w tęczę.
— Witaliśmy dzień pod trzema łukami tęcz, i żegnamy go tęczą kładącą się u stóp naszych — przemówił baronet; — spędziliśmy razem dwa piękne dni i dzięki panom dowiedziałem się niejednej rzeczy, której istnienia nie przeczuwałem, i zobaczyłem niejednę piękność, którejbym sam był nie dojrzał. Nie znalazłem wprawdzie róży bez kolców, ale mam nadzieję, że ją jeszcze spotkam na mej drodze. Dobrze nam było razem i spodziewam się, że się jeszcze spotkamy. A teraz wracajmy, bo czas na czas; chciałbym być w domu przed nocą.
Wozy czekały w Kuźnicach i tam nastąpiło rozstanie.
Powrót Henryka do Za kopanego był prawdziwym wjazdem tryumfalnym. Jechał wprawdzie skromnie na wózku wraz z malarzem i doktorem, ale wyprzedził go wóz przybrany jedliną, z niedźwiedziem, którego skórę juhasom przyszło na myśl wypchać sianem i zaszyć, aby udawał żywego. Niedźwiedziowi temu zlatywali się wszyscy przypatrywać, a sława młodego bohatera rozbrzmiewała w całem Zakopanem.
Z nic nie znaczącej osoby, urosł nagle na osobistość rozgłośną, a ślimak nawet puszczając poważnie dym z fajeczki, wyraził się o nim, że wart być zbójnikiem. Przygody Henryka w Dolinie Kościeliskiej przechodząc z ust do ust, urosły do tak potężnych rozmiarów, i tak przeobrażone do niego wracały, że sam ich nie poznawał. Babunia Kasia dumną była ze swego wnuka; siadła zaraz pisać list do ojca i nie pominęła szczegółu o przyjaźni z angielskim magnatem — a Marysia która bardzo kochała braciszka, zapomniała na całą godzinę o swoich królikach. Ściskała go, całowała i mówiła, że jest najmędrszym, najpiękniejszym rycerzem i że warto o nim książkę napisać. Henryk syt sławy zamiast spocząć na laurach, puścił się w taniec góralski po pokoju, jakby nie czuł strudzenia, i przebierając nogami na jednem miejscu, spoglądał figlarnie na siostrzyczkę i śpiewał piosenkę słyszaną od jednego z górali:

„Bodaj ty dziewczyno maliniaka zjadła,
Coś ty Janiczkowi do serduszka wpadła,
Chyba cię dziewczyno dyabli malowali,
Że do twoich liczek takiej krasy dali.
— Ej dyć mnie malował sam Pan Jezus z nieba.
Bo do moich liczek takiej krasy trzeba.“







  1. Kamienie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zofia Urbanowska.