Róża bez kolców/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zofia Urbanowska
Tytuł Róża bez kolców
Podtytuł Opowiadanie, osnute na tle przyrody tatrzańskiej
Wydawca Księgarnia K. Grendyszyńskiego
Data wyd. 1903
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
SKARBY TATRZAŃSKIE.

„Nietylko mędrzec zaziera w głąb naszą,
Zajrzał i górnik o lampie znikomej.“
Deotyma. Góry.

Turyści znużeni długą drogą, usiedli — a sir Edward, interesujący się coraz więcej otaczającą go przyrodą, wydobył cygarnicę i poczęstowawszy towarzyszy, zadał doktorowi pytanie, czy Tatry bogate są w kruszce i minerały.
— Nie — odrzekł tenże po pewnym namyśle. — Górale mieli niegdyś bardzo przesadne wyobrażenie o bogactwach swych gór, ale były to fantastyczne rojenia na niczem nie oparte. W rzeczywistości zasoby te są bardzo skromne: jest żelazo, miedź, ale w ilościach nie opłacających kosztów wydobywania. Najobfitsze kopalnie rudy żelaznej były pod kopą Magory, pod Tomanową polską i pod Świstową w dolinie Jaworowej. Obecnie wszystkie są zarzucone.
— Fantastyczne rojenia górali datują się od czasu, gdy tu była kopalnia złota — przerwał Witold.
— Co? złoto nawet jest — zapytał baronet ze zdziwieniem.
— Jest, ale także nie opłaci się go dobywać.
— I gdzież to?
— W kilku miejscach, a mianowicie tutaj, w dolinie Kościeliskiej.
— Czy być może? Nie domyślałem się nawet że jestem w złotodajnej krainie!
— Dobywano je na Ornaku i pod Bystrą jeszcze w XVI wieku, a także pod Łomnicą i Krywaniem. Kopalnie te nie opłacały się już wtedy, a tembardziej nie mogą opłacić się teraz, wobec nowo odkrytych złotodajnych krajów zamorskich. Jest tu i srebro, rzadsze jeszcze od złota. Za Władysława IV go dobywano je w Kościeliskach i w Starej Robocie, ot tam — dodał, wskazując ręką górę, której szczyt z poza turni dalszej wystawał. — Nazwa pokazuje, że i dawniej szukano tam cennego kruszcu.
— Marmurów nie macie?
— Są pokłady w pasmie Tatr Bielskich, w okolicy Kardolina. Z niego to została zrobiona tablica poświęcona pamięci Kraszewskiego.
— Widziałem ją: piękny, czerwony marmur. Cóż więcej?
— U stóp Kesmarskiego szczytu jest żyła lazurowa, Lapis lazuli.
— A, ten piękny minerał ciemno-niebieskiej barwy, którego ojczyzną Syberya i Chiny, tu się znajduje? Widywałem go w bezkształtnych bryłach i pięknie obrobiony.
— Ten człowiek był w Chinach — szepnął do siebie malarz — no, no! Ależ to jakiś „Żyd wieczny tułacz“... I za jaką też pokutuje winę?
— W okolicy Kesmarku także — mówił dalej doktór — w wiosce Zdżar znajdują się granitowe skały, z których wydobywają ziarna bismutowe wielkości migdałów. Mamy i dyamenty.
— Dyamenty! — zawołali ze zdumieniem wszyscy procz profesora, lekceważącego sobie skarby tego rodzaju, a baronet strzepując popiół z cygara, powiedział zwolna:
— O, to zaczyna być ciekawe!
— W okolicy Żdżaru, na roli, zjawiają się lśniące kryształy; gwałtowne deszcze znoszą je tam z gór i opłukują z gliniastego łupku jasno szarej barwy. Mineralogowie nazywają je kwarcem, czyli kryształem górnym, bo zupełnie podobne są do tak zwanych „dyamentów marmaroskich.“
— Gdzież jest owo Marmarosz? — zapytał baronet.
— Na węgierskiej stronie, tak samo jak Kesmark.
— Myślałem, że pan mówi o dyamentach prawdziwych — odezwał się Henryk z rozczarowaniem — a to tylko kryształy górne!
— Ale kryształy te, szlifowane, mogą zastąpić dyamenty prawdziwe, bo pięknie łamią światło.
— A prawdziwych drogich kamieni, czy niema w Tatrach? — pytał Henryk.
— Doktór Chałubiński znajdował kryształy i granaty na Gerlachu. W dolinie Wielickiej, czyli Felce, znajdują się też granaty w drobnych kryształkach, lecz mało przezroczyste i kruche, a tak są na wierzchu, że można je ciupagami ze skały wydobywać. Są także turmaliny występujące zawsze obok granatów.
— Turmaliny? co to jest takiego? Pierwszy raz słyszę o kamieniach takiej nazwy.
— Jest to kamień zielonej, modrej, albo ciemno-czerwonej barwy — odrzekł doktor. — Najcenniejszemi są odmiany przezroczyste, albo wpół przezroczyste, pięknie łamiące światło.
— Na tem już pewnie i koniec skarbów tatrzańskich — zrobił uwagę sir Edward.
— Jeszcze nie: są w okolicy Żelaznych Wrót białe i błękitne agaty średniej wielkości. Jednem słowem, są różne rzadsze i cenniejsze minerały, lecz cenniejszemi niż złoto i srebro, bo praktyczną korzyść mogącemi przynieść dla Podhala, są w ostatnich czasach odkryte w okolicy Czarnego Dunajca pokłady brunatnego węgla, oraz pokłady wybornego wapna w okolicach Żdżaru.
— Tatry nie zostały jeszcze zupełnie zbadane — odezwał się malarz — przyszłość jest przed niemi. Kto wie, czy to co dziś wydaje nam się marnem, nie jest wskazówką odkryć późniejszych! Najdawniejsze zapiski o tych górach, wymieniają „wszelkie kruszce i drogie kamienie“, jakoby tutaj napotykane. O nich też mówią stare rękopisy czarodziejskie, przechowywane przez górali i przekazywane dziedzictwem, z pokolenia w pokolenie, rękopisy z któremi szukają zaklętych skarbów. Jeżeli to ma być bajka, trzeba pamiętać o przysłowiu: „W każdej bajce jest pół prawdy.“
— Bądź co bądź, okolica to bardzo ciekawa pod względem mineralogicznym — zauważył baronet. — Ale co to jest? Widzę wracającego posłańca mej synowej... Czego chcesz? — zapytał, gdy sługa stanął przed nim.
— Milady prosi, aby Jego Miłość pozwolił wrócić hrabiemu Davy, bo ma katar i milady obawia się, aby się nie zaziębił.
Sir Edward Warburton przygryzł wargi.
— Niech wraca — rzekł, spojrzawszy niechętnie na chłopca — ale ty Walterze — dodał, zwracając się do guwernera — zostaniesz ze mną.
Davemu żal trochę było wyrzec się dalszej wycieczki, zaczynającej go interesować i zapowiadającej niejednę jeszcze przyjemność ale z drugiej strony, wolał przepędzić noc na wygodnem łóżku, niż pod gołem niebem. Skłonił się więc w milczeniu i oddalił ze służącym. Popsuło to humor baronetowi. Siedział milczący, zadumany, wreszcie rzucił niedopalone cygaro i odezwał się:
— W górach szkockich krążą różne legendy, o ukrytych w pieczarach zaklętych skarbach, które znaleźć jest bardzo łatwo, ale do których nikt trafić nie może, bo zawsze przeszkadza mu jakaś siła nieczysta. Zapewne i Tatry mają takie podania?
Henryk spojrzał uważnie na cudzoziemca: podejrzenie, że róża bez kolców jest tylko pozorem do szukania czego innego, mianowicie skarbów, nie po raz pierwszy przyszło mu do głowy.
— Legend nie brakuje — odrzekł doktór. — Jedną z nich opisuje rodak pański, Szkot, Robert Townson, który zwiedził Tatry w wieku XVIII. Był on jednym z pierwszych, co tu czynili spostrzeżenia barometryczne, i opisał Florę i faunę tatrzańską. Otóż gdy się wybrał ku Zielonemu stawowi w blizkości Wrót skalnych, opowiadali mu tam przewodnicy, że na szczycie turni Jastrzębiej czyli Karbunkułowej, był drogi kamień niezmiernej wielkości „karbunkułem“ zwany, podobny do gwiazdy z nieba. Wielu usiłowało dostać się na szczyt tej turni, ale usiłowania te długo były daremne z powodu jej niedostępności. Wreszcie strącono go ztamtąd, ale co dalej się z nim stało, niewiadomo. W innem zaś miejscu leży skarb, lecz do tego stopnia zaczarowany, że nikt nie może do niego przystąpić; a jeszcze gdzieindziej jest roślina, zamieniająca miedź w złoto, ale nikt nie wie gdzie!
— Szkoda — rzekł śmiejąc się baronet — mogłaby bowiem zastąpić ów kamień filozoficzny, nad którego wynalezieniem mozolili się napróżno średniowieczni alchemicy. Możebyśmy wybrali się, panowie, na poszukiwanie jej? Ale doktór nie powiedział nam, w jakiej mniej więcej stronie Tatr szukać jej trzeba.
— Wszystkie te cuda znajdują się w turniach naokoło Zielonego stawu, na węgierskiej stronie — powiedział Jakób. — Sir Warburton wolałby może znaleźć tę cudowną roślinę, której podobnej niema na całym świecie, niż różę bez kolców?
Warburton uśmiechnął się.
— Nie opłaci się, sir Edwardzie, upędzać za rośliną wytwarzającą złoto — odezwał się Strand. — Przy dzisiejszych postępach chemii, gdy Moissan wynalazł sposób otrzymywania sztucznych dyamentów, niczem nie różniących się od prawdziwych; gdy produkuje granaty, szafiry i inne drogie kamienie, jest nadzieja, że lada dzień odkryje także tajemnicę tworzenia złota. Doczekamy się jeszcze, że stanie się ono materyałem codziennego użytku, jak stal lub inne metale; a wtedy kobiety, ubiegające się za kosztownościami, będą w kłopocie w co oprawiać swoje klejnoty, z jakiego metalu nosić ozdoby.
— Ten wiecznie przypina latki kobietom — szepnął doktor do malarza.
— Dyament był dotąd królem drogich kamieni i celem pożądań — mówił Strand dalej. — Niejeden dla zdobycia go nie cofnął się nawet przed zbrodnią; a ile trudu, ile pracy kosztuje wydobycie go z kopalni! Moissan obywa się bez tego zachodu: bierze czysty węgiel, wykrystalizowywa go w roztopionem żelazie lub srebrze, oziębia następnie tę mięszaninę i oto jest dyament równie prawdziwy i równie szlachetny, jak ten co się urodził w kopalni!
— Ależ to są dopiero drobniutkie kryształki, będące zaledwie śladami dyamentów — zrobił uwagę Warburton.
— Wielkość ich jest tylko kwestyą czasu — odrzekł profesor.
— Prócz Moissana — rzekł Jakób, — Amerykanin, Emmens, usiłuje wyrabiać złoto ze srebra i podobno mu się nieźle udaje.
— Zdaje się jednak, że sposób owego Emmensa jest zakosztowny — wtrącił Walter, — i że taniej byłoby dobywać złoto z wody morskiej.
— Z wody morskiej? — zapytał Witold ze zdziwieniem — gdzie to analiza chemiczna nie dotrze!
— Ach, o tem wiedziano już oddawna. Słyszałem że utworzyła się nawet kompania, wydobywająca złoto z morskiej wody, zapomocą prądu elektrycznego, i że użyte są do tego dynamo-maszyny. Pomyślcie tylko: gdy eksploatacya oceanów na dobre się rozpocznie, ile miliardów dobywać się będzie corocznie z tych kopalni bezdennych, nigdy niewyczerpanych, nie mówiąc już o ujściach, gdzie rzeki zlewają do mórz piaski złotonośne, grzebiąc je w toni. Będziemy zasypani złotem!
— Bywały już takie czasy, że w niektórych miejscach było ono tańszem od żelaza — wtrącił Strand — choć czasy to bardzo dawne! Herodot pisze, że pewien król Etyopii zakuwał niewolników swoich w złote kajdany, żelazo bowiem rzadszym było wtedy kruszcem od złota i droższym.
— Powiedziałeś pan, że dla zdobycia złota, niejeden nie cofnął się nawet przed zbrodnią — odezwał się Witold — i masz słuszność. Tępiono nawet z tego powodu całe narody, jak mamy w dziejach okropny przykład na pierwotnych mieszkańcach Meksyku, wytępionych przez chciwych ich złota Hiszpanów! W Tatrach też złoto bywało przyczyną rozlewu krwi, Piotr Wydżga, starosta czorsztyński, dobywał je w górach Sądeckich, w Roztoce, w Słotninie pod Krościenkiem, i między Jaworkami a Szczawnicą. Chciwy i zazdrosny, zmuszał ludzi do ciężkiej pracy górniczej, a potem zabijał, aby nie wydali tajemnicy.
— A, co! Gdy przyjdzie czas, że złoto stanieje, nic podobnego miejsca mieć nie będzie. Przestaną mu się ludzie kłaniać, jak bożyszczu.
— Wynajdą sobie co innego!
— Piękny to istotnie metal i szlachetny — powiedział Warburton — więc ubiegają się za nim wszyscy, zarówno ludy pierwotne, jak i cywilizowane. Jeden ze znanych mi przyrodników, Józef Şioma, w taki sposób tłomaczy kult złota u dzikich: Zauważyli oni, że wszystko co ich otacza, ulega zmianom: wiekowe drzewa próchnieją i walą się; głazy się kruszą; rzeki zmieniają bieg lub wysychają; ludzie i zwierzęta z wiekiem niedołężnieją i umierają... tylko kula słoneczna na sklepieniu niebios i złoty, pięknie błyszczący kruszec na ziemi, nie podlegają zmianie. Te dwie rzeczy jedynie posiadają wszystkie cechy wieczności... Dlatego u wszystkich ludów dzikich spotykamy kult słońca i złote ozdoby.
Witold trącił Jakóba i szepnął:
— Oto człowiek, który ukochał złoto po nad wszystko!
— A potem niem pogardził — rzekł równie cicho doktór i zamyślił się.
— Kto wie, czy nie wzgardzi z czasem i różami, wśród których płynęło mu dotąd życie. Zbyt wielka ilość kwiatów, zatruwa organizm, a on czyni na mnie wrażenie człowieka, któremu chwilami tchu brakuje.
Jakób nic nie odpowiedział — a widząc na siebie zwrócone oczy Warburtona, rzekł:
— Nie skończyłem jeszcze wyliczać wszystkich osobliwości tych gór. Jest podobno w okolicy Zielonego stawu podziwienia godna jama: górale utrzymują, że po wrzuceniu do niej kamienia, wydobywają się ztamtąd dymy i mgły, a potem następuje burza tak straszna, że od niej drżą wszystkie turnie.
— Ze słów pańskich wygląda to na jakiś przybytek czarów, ale naturalnie nikt nigdy owych dymów nie widział?
— Ja widziałem, sir — odezwał się malarz, słuchający dotąd w milczeniu.
— Pan! — zawołali wszyscy jednogłośnie, spoglądając na niego ze zdziwieniem.
— Tak, tylko zachodzi różnica co do miejscowości. Ja widziałem ów dziw przyrody w zachodnio-południowej stronie Kesmarku, przy wiosce Żdżar.
— Ten Żdżar, to istotnie jakaś zaczarowana miejscowość — powiedział Warburton — skoro dokoła niej znajdują się skarby i dzieją się rzeczy nadzwyczajne.
— Żdżar po węgiersku znaczy jutrzenka — objaśnił Witold. — Jest tam góra zwana Magorą; w Tatrach nazwa ta często się powtarza: otóż u stóp tej góry znajduje się w skale wielka i głęboka jama, z której wnętrza wybucha czasem słup gazów, do mgły podobnych. Wiedzie do niej głęboki loch. Jest to prostopadła komnata, piętnaście sążni wysoka, zawsze prawie mglistą parą napełniona, w której o kilkanaście kroków od wstępu, znajdują się niezgłębione przepaście. Nikt jeszcze nie odważył się przeniknąć w owe tajemnic pełne podziemia: grunt gliniasty, wilgotny, śliski, wstrzymuje kroki. Ołowianki zapuścić nie można z powodu wystających odłamów. Gdym wystrzelił z rewolweru, echo przez kilka minut z głuchym rozlegało się hukiem; dowód to, że jaskinia ciągnie się w głąb góry i że przejścia w różnych kierunkach się rozchodzą. Przy blasku pochodni rozpoznać można wiszące u sklepienia, długie, poczerniałe, ciemne sople, najdziwaczniejszych kształtów; niekiedy daje się czuć ciąg powietrza. Wydobywające się z tej jaskini mgły, są dla okolicznych mieszkańców najpewniejszą zapowiedzią zbliżającej się burzy, która prawie zawsze tego samego jeszcze dnia, po kilku godzinach następuje, jak to sam naocznie się przekonałem. Jest to dla tamtejszych mieszkańców barometr równie nieomylny, jak dla Podhala czepiec Babiej góry.
— Dziwne zjawisko — przerwał baronet.
— Zjawisko takie sam o daje się widzieć na górze Jos, o pięćset kroków oddalonej od małej Łomnicy. Góra ta składa się z mniejszych i większych pieczar, podobnie jak Magura. Czasami w najgorętszy dzień w lecie, przy najczystszem powietrzu, powstają z jej łona kolumny mgły piętrzące się, jak dymy wielkiego pożaru. Zapowiadają one zwykle burzę z gradem i piorunami.
— Jakaż przyczyna tego zjawiska?
— Przyczyna jest bardzo prosta — odezwał się Strand. — Zmniejszenie ciśnienia powietrza przed burzą, sprowadza silniejsze wydobywanie się z jaskiń prądów nasyconego wilgocią powietrza. Wilgoć ta skrapla się przy zetknięciu z powietrzem chłodnem, tworząc słupy mgły i chmurki pod nad otworami pieczar.
— Powiadasz więc, doktorze, że rodak mój, Townson, pierwszy zwiedził Tatry — odezwał się baronet.
— Nie mówiłem, że pierwszy je zwiedził, ale że jeden z pierwszych czynił tu spostrzeżenia barometryczne. Pierwszy je zwiedził Fröhlich, Niemiec ze Spiża i opisał swoją wycieczkę na któryś szczyt tatrzański. Było to w wieku XVII.
— To późno!
— W tym samym wieku Bucholz z Kesmarku a w wieku następnym dwaj jego synowie, wreszcie Bel, Madziar, także zwiedzali i opisywali Tatry. Na początku bieżącego wieku Wahlenberg, słynny botanik szwedzki, przybył tutaj i owoce swej podróży zamknął w znakomitem dziele o florze karpackiej. Z Polaków, nie będę wymieniał tych co pobieżnie o Tatrach pisali: badań poważnych dokopał pierwszy Staszyc w r. 1804. Wdzierał się on na najwyższe szczyty i czynił pomiary naukowe, czego owocem było piękne dzieio „O ziemiorodztwie Karpat.“ Później Zeiszner studya swe geologiczne nad temi górami ogłaszał, a Janota i Nowicki wielkie w poznaniu Tatr położyli zasługi: pierwszy mierzył wzniesienia, drugi badał faunę tatrzańską i zwrócił uwagę na język Podhalan. Opisywali Tatry cudzoziemcy i Polacy, ale szerszy ogół długo nic o nich nie wiedział. Naprawdę odkrył je dopiero doktór Chałubiński, człowiek wielkiej nauki, który tak się w tych górach rozkochał, że niema prawie szczytu, któregoby stopą swoją nie dotknął. On urządzał ciekawe po górach wyprawy, zachęcał młodych przyrodników do ich badania, on zebrał i opisał mchy tatrzańskie; on nietylko sam przyjeżdżał tu corocznie, ale przysyłał swoich pacyentów i podniósł Zakopane do znaczenia stacyi klimatycznej. Wyprawy Chałubińskiego powtarzały się przez lata całe i stały się czemś niemal legendowem. Z gromadą górali, z zaproszonymi gośćmi, z namiotami i muzyką, szedł niby wódz na zdobycie nowych, nieznanych krajów i brał po kolei szturmem wszystkie niedostępne szczyty. Niema jednego wirchu, z któregoby nie brzmiały na jego rozkaz pieśni, drobne i rozwodne[1]; niema takiej turni, gdzieby — nie tańczono zapamiętale „zbójeckiego“ dokoła ogniska.
— Zdaje mi się, że słyszę niezwykłą i bardzo zajmującą balladę — powiedział z uśmiechem Warburton. — Pięknie i romantycznie wygląda ten orszak błędnych rycerzy, szukających przygód i podbijających niedostępne krainy!
— Nie samych on przygód szukał, ale piękna, którego nie znajdował na równinach tyle, ile pragnęła jego dusza poetyczna, a gorąca. Ukochał przyrodę tatrzańską i lud góralski, troszczył się o jego byt; leczył nietylko ciało, ale i duszę, jak jego przyjaciel, ksiądz Stolarczyk, i zbierał nietylko mchy, ale i melodye wraz z Kleczyńskim, Paderewskim i Janothówną. On rozumiał najlepiej pieśni „drobne i rozwodne“, jak najlepiej odczuwał ducha górskiej przyrody i duszę ludu. Był też prawdziwym królem Tatr, i jak króla witała go coroku konna banderya górali, gdy przyjeżdżał do swego państwa. Tutaj umarł i na tutejszym cmentarzu spoczął przy kościele.
— Znalazł się nawet głos jeden w dziennikarstwie, proponujący grób dla tego niezwykłego człowieka na Gewoncie; ale sądzę, że lepiej mu tam gdzie jest, bliżej tych których ukochał.
— Pomysł był dziwaczny — odrzekł Warburton — bo choć postać króla Tatr, nakreślona przez was, wystrzela po nad tłum wysoko, zmalałaby jednak przy widmie śpiącego rycerza, panującem nad całym amfiteatrem gór. Widziałem to widmo przy księżycu i zrobiło na mnie potężne wrażenie! Wygląda jak skamieniały fragment pieśni... Któż więcej jeszcze badał te piękne góry?
Jakób zamyślił się, jakby szukając w pamięci.
— Zapominasz pan o Walerym Eliaszu, autorze „Przewodnika“, pracującym już lat czterdzieści na niwie tatrzańskiej — ujął się malarz za bratem w sztuce.
— Nie zapomniałem: w książce Eliasza można znaleźć streszczenie wszystkich wiadomości o Tatrach. On uczy podróżnika, jak się ma na wycieczce zachować, co oglądać i jak patrzeć.
— W ostatnich latach badanie tych gór bardzo postąpiło — rzekł Witold. — Zmierzono głębokość i powierzchnie jezior, zbadano skały, poczyniono spostrzeżenia klimatyczne, opisano zwierzęta i rośliny.
Warburton spojrzał na wierzchołki turni, po za któremi słońce oddawna się już skryło i rzekł:
— Dobrze nam tu jest, ale wracajmy, bo zaczynam uczuwać głód.
— I ja także — powiedział Strand.
W kwadrans potem doszli do schroniska, gdzie stół już zastano nakryty, a na nim pasztet na zimno, chleb, bryndzę, ser owczy, koniak i wino. Kucharz był przy ognisku, bo nie odjechał z lady Chester, jak rozporządził baronet dla wygody synowej, ale pilnował przygotowanego obiadu i podał na stół półmisek z gorącym roast-beefem, nad którym długo biadał dostojny kucharz, że mięso chude i twarde. Marudząc przecież, tak umiał go przyprawić, że wszystkim wydał się kruchy i wyborny. Może część zasługi przypadła tatrzańskiemu powietrzu i trudom wycieczki raczej, niż sekretom mistrza gastronomii.
Zapach ten miłym był dla zgłodniałych turystów: zabrali się energicznie do jedzenia, i przez czas jakiś słychać było tylko brzęk noży i widelcy. Gdy pierwszy głód zaspokojono, sir Edward odezwał się:
— Mam tu wino kupione na Węgrzech, a pochodzące z winnic rosnących na południowych stokach Tatr. Jerry, nalewaj!
Był to przedni stary tokaj, od którego krew szybciej krążyć zaczęła w żyłach ucztujących. Łagodny a zdradliwy, barwę miał starego złota i przepyszny aromat. Butelka była zapleśniała. Malarz przyglądał mu się pod światło okiem znawcy, przybliżał i oddalał, badał ów aromat subtelny, wreszcie odezwał się:
— To wino przypomina mi coś, co słyszałem od pewnego Niemca, mającego własne na Węgrzech winnice. Znał on doktora Chałubińskiego i podziwiał jego umysł wszechstronny, a więcej jeszcze zaostrzony do najwyższego stopnia zmysł powonienia i wyborną pamięć. Częstował on go winem własnego wyrobu i zapytał jak mu smakuje: — Dobre jest — była odpowiedź — ale w aromacie jego odróżniam zapach pewnej Gentiany, która rośnie tam a tam. Niemiec zdumiony przyznał, że winnice jego istotnie znajdują się w miejscowości, gdzie te Gentiany rosną obficie.
— To mi wygląda nieprawdopodobnie — rzekł baronet; — winne jagody mgły się przejąć do pewnego stopnia zapachem owej Gentiany, jednakże w tak słabym stosunku, iż zdaje się niemal niepodobieństwem, aby węch człowieka mógł go odróżnić.
— A to dla czego? — zapytał Strand. — Jeżeli chemik metodą rozbioru widmowego potrafi odkryć w płomieniu jedną milion czterechsettysięczną część miligrama metalu Sodium[2], to dobry nos jest kilkaset razy czulszy od najczulszego spektroskopu, i jest w stanie wykryć w powietrzu ilość 250 razy mniejszą, jeżeli naprzykład ma do czynienia z piżmem sztucznem. Bóg żywe organizmy obdarzył tak delikatnemi narządami, jakich człowiek najuczeńszy nigdy zbudować nie zdoła. Ten delikatny narząd widocznie posiadał doktór Chałubinski, skoro w winie potrafił odróżnić zapach Gentiany.
— Miał on i słuch niezwyczajny — dodał Witold: — Jak Indyanin wychowany w preryach słyszy co się dzieje w dalekiej odległości, tak on chwytał uchem wszystkie najdelikatniejsze szmery i szelesty, i wsłuchiwał się z rozkoszą w wielki hymn natury. Grały mu turnie, trącane wiatrem i szumiące smereki, grały potężne siklawy, spadające z wysokości olbrzymich, inaczej niż nam wszystkim grają! Znał nietylko kierunek i siłę wód tatrzańskich, ale wiedział który strumień jaki ton bierze w wielkiej orkiestrze. Chodząc, nasłuchiwał i probował głosem wziąć ten sam ton — a znał wszystkie tak, że zdaje się, zamknąwszy oczy, poznałby każdy po dźwięku.
Aż raz doczekał się oryginalnego koncertu, jakiego chyba nikt z nas nie słyszał i pewnie nie posłyszy — odezwał się doktór. — W drodze na Zawrat, po nad Czarnym Stawem Gąsienicowym, znajduje się mały stawek, zwany Zmarzłym. Otóż zbliżając się doń, usłyszał z podziwieniem Chałubiński donośne, bardzo dziwne dźwięki, jakby olbrzymiej szklanej harmonijki. Tony były wysokie i nizkie, nie wiążące się w harmonię, ale rażące dzikim rozstrojem. Po zbadaniu przyczyny okazało się, że lód, który tu przez lata całe utrzymuje się mniejszemi i większemi wysepkami, stanowił jądro, a około tego jądra na znacznej przestrzeni potworzyły się nowe, duże, mniej więcej równolegle kryształy i sople. Silny wiatr wstrząsający powierzchnią wody sprawił, że te improwizowane klawisze uderzały o siebie. Jeszcze na kilkaset stóp wyżej, dochodziła Chałubińskiego ta jaskrawa, dzika, pełna rozdźwięków i chaosu muzyka.
— Gdy król Tatr spędzał tu ostatnią zimę, po której już miał do snu wiecznego się położyć, grały mu salwy marznącego śniegu i huki łamiących się turni, bo jak wiadomo, woda marznąca w szczelinach, rozsadza skały.
Wieczór powoli zapadał i mroki zapanowały w dolinie. Z załomów skał występowały liczne cienie i zaludniały ową świątynię, do której przyrównano ten uroczy zakątek. Z nad potoku unosiły się mgły i szły w górę niby dymy ofiarnych kadzideł, a księżyc płonął łagodnem, czystem światłem. Chłód lekki czuć się już dawał: baronet kazał powtórnie napełnić kieliszki i odezwał się:
— Słyszałem że jest tu jakiś wąwóz, w którym kształty skał naśladują w zmniejszeniu kształty murów starożytnego miasta. Prawdaż to?
— Prawda, sir. Wąwóz ten nazywa się Krakowem: przy odrobinie dobrej woli i fantazyi, znaleźć tu można kościół Maryacki, Rynek, Sukiennice, Zamek królewski, nawet Smoczą jamę. Jutro pokażemy panu ten wąwóz.
— Smocza jama! — powtórzył. — Czyżby apokaliptyczne smoki żyły w waszych Tatrach? W takim razie nie chcę czekać jutra. Weźmy pochodnie i idźmy na spotkanie smoka!
— Nie — odrzekł, śmiejąc się malarz — badacze fauny tatrzańskiej nie wpadli nigdzie na ślad smoka; ale jest grota długa na sto kilkadziesiąt metrów, którą można przejść na wskroś górę.
— A to ciekawe! Dla czego jednakże nazywają ją Smocza?
— Bo jest podobna do innej, znajdującej się pod górą Wawel w Krakowie, gdzie żył prawdziwy smok mający siedm głów.
Tu opowiedział znaną legendę o Krakusie, która bardzo się podobała cudzoziemcom. Doktor wspomniał, że istnieje też legenda o wojsku śpiącem pod Pisaną i sir Edward zapragnął ją usłyszeć — ale żaden z panów nie znał jej dobrze, a górale mówić nie chcieli, wymawiając się, że to potrafi najlepiej Sabała. A że baronet okazywał wielkie zainteresowanie, więc postanowiono przy pierwszej sposobności sprowadzić mu Sabałę.
— Któż to jest ów Sabała? — zapytał Warburton, któremu wszystko co się mówiło po polsku, tłomaczono na język angielski.
— Jest to stary góral, mający już około ośmdziesięciu lat, a chodzący po szczytach jakby miał dopiero dwadzieścia; poeta i zarazem filozof, postać bardzo oryginalna. Całym jego majątkiem są gęśliki, czyli skrzypki, które nosi zaszyte w rękawie swej cuchy.
— Zaciekawiacie mnie. Radbym poznać tego Sabałę!
— Osobistość to z dawnych pozostała czasów, gdy całą dolinę Zakopanego pokrywał jeden las, gdy nie było kościoła ani dróg jezdnych, a w chatach zrzadka gdzie niegdzie rozsypanych, żelazne kraty w oknach zabezpieczały od napadu zbójników, których sława rozbrzmiewała po górach, siejąc postrach.
Doktór zamilkł, a sir Edward zapytał:
— Jest to zatem artysta muzyk, czy improwizator?
— Jest to wyborny opowiadacz przedewszystkiem — wtrącił malarz. — Pasterstwo, myśliwstwo, zbójnictwo, są głównym przedmiotem jego opowiadań, jak były głównemi przejawami życia górali. Żyjący tu lud pasterski toczyć musiał walkę z wilkiem, orłem, niedźwiedziem i potężnemi siłami przyrody, a także z sąsiadami po drugiej stronie gór żyjącymi.
— Z Węgrami zatem — wtrącił baronet.
— Nie, z Liptakami, należącymi do szczepu słowackiego. Zmuszała ich do tego często konieczność. Ziemie górskie są bardzo ubogie; pod cienką warstwą wierzchnią jest lita skała. Ze zbóż rodzi się tylko owies; z jarzyn kartofle i kapustą, która jednak w głowy zwijać się tutaj nie chce. Ztąd nawet urodziła się piosenka:

Oj biedna biedna ta nasza kraina,
Gdzie chleb się kończy, a skała zaczyna.

Doktór Chałubiński dopiero nauczył górali siać koniczynę, co wielkiem jest dla nich dobrodziejstwem.
Góral mówi o sobie, że „żyje powietrzem, wodą i głodem“. Gdy brakowało owsianego chleba po tej, czy tamtej stronie gór, jedna strona zdobywała sobie, czego jej było trzeba, przemocą na drugiej, i ztąd urosła istniejąca do dziś jeszcze nienawiść plemienna. Sabała pamięta te czasy. Otóż z obrazów walk z ludźmi, zwierzętami i naturą, ze starych legend i bajek, składają się jego opowiadania.
— To musi być ciekawe! Mój kolega w sztuce, Stanisław Witkiewicz, mieszkający od lat kilku w Zakopanem, w książce swej: „Na przełęczy“, odmalował po mistrzowsku fizyczny i duchowy portret Sabały. Żałuję, że panowie nie znacie języka polskiego i nie możecie czytać tego dzieła, tchnącego gorącą miłością Tatr! Witkiewicz przyrównywa jego opowiadania do pieśni Homera — bo odrzuciwszy tylko formę wiersza, której Sabała nie używa, życie ludzkie, życie pasterzy, u jednego i drugiego tak są podobne, że jeżeli na miejsce bohaterów „Iliady“ lub „Odysei“, postawimy naszych Walczaków lub Gąsieniców, niewiele więcej dodać będziemy musieli. Materyały, z których zbudowane są obrazy, tu i tam są te same, a natura górska do tych samych prowadzi porównań. Witkiewicz czytał „Odyseę“ góralom, siedząc z niemi u ogniska w Roztoce, gospodzie na drodze do Morskiego Oka, i słuchali jej z takiem zajęciem, jak słuchają opowiadań Sabały; a sam Sabała cieszył się niewymownie z pomysłów Odyseusza.
— Hm — rzekł Warburton zamyślony — Tatry wasze, moi panowie, niepodobne są do żadnych gór, jakie widziałem, a zwiedziłem szeroki kawał świata... i ludzie tutaj inni są niż gdzieindziej, choć pozornie zdają się być tacy sami. Muszę koniecznie poznać tego tatrzańskiego Homera. Ale jeden z panów nazwał go filozofem: na czemże, proszę was, polega jego filozofia?
— Mówi, że nigdy smutnym nie był, że smutkiem żyć się nie opłaci; że Pan Bóg nawet, gdy widzi człowieka smutnym, „banuje“[3], że takiego stworzył. Ostatniej swej krowie, gdy mu ją zabierano za podatki, grał orawskiego marsza!... Spotkałem go raz na pogrzebie wspólnego naszego przyjaciela, którego strata bezwątpienia nie była mu obojętną. Szedł za trumną z troską na twarzy, ale gdy ja wyraziłem mu swój żal, rzekł: „Fała Bogu, fała Bogu, pikne som casy.“ Śmierć uważał on za fakt dokonany, którego próżny żal nie odwróci, wynalazł więc dobrą stronę tego faktu i cieszył się, że pogrzeb wypadł w pogodę. Umieć znaleźć w każdej rzeczy stronę dobrą, nie jest-że to filozofia?
— Nawet więcej niż filozofia, to jest mądrość; rzadko kto do tego dojść potrafi.
— Górale wielką wagę przywiązują do tego, żeby leżeć w poświęconej ziemi na cmentarzu — mówił dalej Witold — a Sabała mówi: „Wszystko jedno, czy pod Krzywaniem czy w Zakopanem, na cmentarzu leżeć, jedna rzec. Niechaj ciało leży, jako kce. Pan Bóg ta ma ocy, to mie pod Krzywaniem najdzie. kie mu bedem potrzebny“.
— To także filozofja — rzekł Warburton. — Słyszałem, że Sabała, nosi skrzypki przy sobie: jest-że więc grajkiem?
— Wygrywa starodawne melodye góralskie i improwizuje, a muzyka jego jest pełna charakteru: są w niej silne, oryginalne motywa, zagadkowe tęskne tony, które mało kto rozumie i o których on sam zdaje się nie wiedzieć, choć odtwarzają stan jego duszy. Był on nieodstępnym towarzyszem wypraw Chałubińskiego, który lubił jego filozofię i przepadał za jego muzyką.
Anglik patrzył w ogień tak zadumany, jakby nie słyszał tych wyrazów. Myślał on w tej chwili, że i w jego duszy odzywają się coraz silniej motywa, o których sam nie wiedział, lub mniemał, że wymarły — oraz że najtrudniej jest znać samego siebie.
Chłód go widocznie owiał, bo zażądał jeszcze wina i wbrew dotychczasowemu zwyczajowi, duszkiem wychylił. Cienie padające od skał i świerków, przybierały fantastyczne kształty, do ludzkich podobne postaci. Rozmowa prowadzona półgłosem przez towarzyszy baroneta przycichła. Słychać było tylko granie potoku i jakieś tajemnicze szmery zmieniające się chwilami w długie, przeciągłe westchnienia. Słuch siedzących przy ogniu pochwycił w tych szmerach dalekie jakieś tony, posępne, żałosne, podobne do jęku chodzącego po szczytach wichru lub do płaczu dziecka.
Wszyscy wytężyli uwagę, a najodważniejszych mimowolny przebiegł dreszcz... Henryk czuł jak mu włosy jeżyły się na głowie: patrzył na cienie padające od skał i zdawało mu się, że się one poruszają. Dźwięki przybliżały się i stawały coraz wyraźniejsze: można było nawet odróżnić skrzypki, których głos zdradzał konstrukcyę bardzo pierwotną. Ton szły od wirchu, a towarzyszył im śpiew.
Wszyscy wytężyli wzrok w stronę, zkąd śpiew pochodził. Z góry, skalistą granią zstępowała jakaś postać, a cień jej, rysujący się na skale, nadawał jej kształty olbrzymie. Był wielki niemal jak wieża i opuszczał się powoli coraz niżej. Można było rozróżnić góralski kapelusz wielkoluda, z piórem, cuchę, siekierkę i jakiś przedmiot, z którego dobywały się tony. Górale patrzący z pootwieranemi szeroko oczyma, zawołali jednogłośnie:
— Sabała!





  1. Wesołe i tęskne.
  2. Sodium, po polsku sod, jest to metal należący do grupy Alkali, bardzo pospolity, lecz tylko w związkach z których najbardziej znane są: sól kuchenna t. j. chlorek sodu i soda zwykła, jako węglan lub dwuwęglan.
  3. Żałuje.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zofia Urbanowska.