Róża bez kolców/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zofia Urbanowska
Tytuł Róża bez kolców
Podtytuł Opowiadanie, osnute na tle przyrody tatrzańskiej
Wydawca Księgarnia K. Grendyszyńskiego
Data wyd. 1903
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
DOŻA WENECKI.

Orzeł wisi na szafirze,
Jak na tarczy rznięty znak,
Prąd potoku brnie po żwirze,
Jakby twardy życia szlak.
Deotyma. Piosnka w Karpatach.

Droga od krzyża wiedzie cienistym lasem do polany, gdzie też wydaje się zawsze podróżnikowi, że doszedł do końca doliny Kościeliskiej, zamkniętej dokoła górami. Ale tu niespodzianie odsłaniają się dalsze przestrzenie w rozległy okrąg rozwinięte. Droga na Bystrą, przez Pyszną dość łatwa, a w połowie mniej więcej góry napotyka się halę prześliczną, zwaną Ornakiem. Płynące przez nią z gór trzy strumienie, łączą się tu w jeden i pędzą w dolinę; jest to właśnie początek Czarnego Dunajca.
Jakób i Witold rozmawiali, a Henryk rozmyślał, że idzie oto brzegiem potoku, którego wody niegdyś niosły złotodajny piasek. Kto wie, czy i dziś jeszcze, poszukawszy, nie znalazłoby się w nim złota! Może nagromadziły się nawet całe pokłady... bo od czasu gdy poszukiwania przerwano, upłynęło już parę wieków. A gdyby też jemu danem było odkryć te pokłady... coby to była za radość! Wszyscy w Miratyczach odetchnęliby swobodniej! Zapłaciłoby się długi, i ustałyby procenta pochłaniające plony z pól. Dziadek przestałby chodzić w łatanym szlafroku; sprawiłby mu zaraz nowy, z miękkiej ciepłej flaneli. Kazałby mu pokryć świeżą skórą fotel, który babunia Kasia od wielu już lat pracowicie łatała ceratą. O, ta babunia, która im obojgu zastępowała matkę, te jak ona ubogo chodziła!...
Westchnął.
Tutaj podróżni nasi chwilę odpoczęli, stojąc; uderzył ich widok mnóstwa drzew złamanych do połowy. Był to ślad jakiejś starej katastrofy: istne pobojowisko! Jedne już zupełnie uschłe, służyły za podstawę dla całych pokoleń mchów i paproci; inne zieleniły się u spodu od świeżych, bujnych pędów.
— Oto robota lawiny, o której mi opowiadano w Zakopanem — odezwał się Jakób. — Lawina ta, staczając się gwałtownie w dolinę, zabiła kilku ludzi, a las rosnący na pochyłości Ornaku tak zwaliła, jakby kto kosą drzewa popodcinał. Wiele drzew ztąd uprzątnięto, inne rozsypują się w proch, pod działaniem powietrza i roślin pasożytnych.
— Jest to widocznie robota z poprawkami — dodał Witold — bo są też złamania świeżej daty. W Alpach takie klęski zdarzają się często, ale w Tatrach podobno bardzo rzadko.
— Powiedz pan, że rzadko w postaci katastrofy; bo gdzie są góry tak wysokie, tam powstawać muszą i lawiny. Byłem raz zimą w Zakopanem i sam widziałem lawinę staczającą się z Gewontu, z odgłosem podobnym do grzmotu i słyszałem huk przy spadaniu, jakby kilka piorunów uderzyło naraz.
— Wspaniała to rzecz być musi, ale i zarazem straszna — odezwał się Henryk. — Ciekawy jestem, jak taka lawina powstaje?
— Nie odrazu powstaje ona — rzekł Jakób. — W zimie śniegu nie brakuje, zwłaszcza na szczytach gór, gdzie leżąc, twardnieje. Otóż gdy na pochyłej powierzchni starego śniegu, nagromadzi się w dużej ilości śnieg świeży a wilgotny, wtedy najmniejsze wstrząśnienie powietrza, a nawet krzyk lub odgłos wystrzału, odrywa te nagromadzone masy od ich podstawy. Sypią się one jedne na drugie, zlepiają, wirują, pędzą z hukiem ku dołowi coraz szybciej, i rosną, rosną, a w tym szalonym pędzie unosi się tuman śnieżnego pyłu i otacza lawinę obłokiem; powietrze porwane jej pędem, wytwarza silny wicher i przygina drzewa. Lawina niszczy wszystko, co spotka na drodze.
— Straszną więc śmiercią zginęli ci ludzie na Ornaku — rzekł Henryk — ale przynajmniej zginęli w jednej chwili, bo siła tak potężna, zabija chyba odrazu.
— Słyszałem o takich, którzy w Alpach porwani zostali przez lawinę, a jednak nie zginęli — mówił dalej doktór. — Podobno w czasie pędu, mogli swobodnie poruszać członkami i doznawali takiego wrażenia, jakby płynęli; ale gdy się lawina zatrzymała, uczuli, że są przygwożdżeni do zlodowaciałego śniegu. Dopiero po pewnym czasie, gdy ciepło ich własnego ciała stopiło nieco otaczającego ich śniegu, uwięzieni mogli się poruszać, oswobodzić rękę lub nogę, lub wreszcie część ubrania, za które zostali schwytani.
— Czy owa lawina na Ornaku była taka sama, jak tamta w Alpach?
— Nie wiem. Może to była wiosenna lawina i spadła w czasie odwilży, podobnie jak śnieg zsuwający się z dachów. Pokład takiego śniegu zsuwa się z gór w całej swej grubości aż do gruntu, szorując tak mocno, że aż zostawia po sobie ciemne płaty. Zsuwanie się takiej lawiny zamienia się czasem na staczanie: rośnie ona ciągle od napotykanego po drodze śniegu, ale nie wytwarza dokoła siebie tumanu. Za to odbija się o sterczące występy skalne, czasami nawet czyni olbrzymie skoki. Przesadza naprzykład drzewa, nie zrządzając im szkody.
— Straszne są siły niszczące natury — odezwał się malarz. — Ludzie wprawdzie bronią się przeciwko nim jak mogą i umieją, ale nie zawsze im się to udaje. Do takich środków należy stawianie domów z dachami tak pochyłemi, żeby lawinę oszukać mogły, uchodząc za dalszy stok góry. Wtedy lawina przelatuje po dachu dalej. Muszę kiedy namalować obraz, przedstawiający ludzi zaskoczonych przez lawinę; ale żeby dzieło moje miało wszelkie cechy prawdy, chciałbym wprzód sam tego doświadczyć.
— A jeżeli pan zostaniesz zasypany — zapytał, śmiejąc się Jakób.
— Ha, to obrazu nie będzie — odrzekł z rezygnacyą. — Lepiej zginąć, niż zostawić potomności dzieło słabe, niezgodne z prawdą. Ale co to jest? — dodał, zatrzymując się — jakieś doły i kupy gruzów!
— To są szczątki kopalni, z której dobywano rudę żelazną.
— Idźmy więc ostrożnie, bo kto wie, czy pod nami niema jakich zapadających się sztolni — mówił malarz, badając ostrożnie grunt laską. — Ale widzę szałas po nad lasem: podobno tu najlepsze na całe Tatry, sery wyrabiają. Czy pójdziemy tam mleka się napić?
Henryk na wzmiankę o mleku poczuł głód i pragnienie.
— Ten szałas wśród szmaragdowej zieleni, to hala Pyszna; pewnie tam znajdziemy Anglików odpoczywających.
— Niema nikogo — odrzekł malarz, dobrym obdarzonym wzrokiem. — Przed szałasem siedzi juhas i pali fajkę.
Wkrótce byli przy szałasie. Wyniesiono im mleka, a gdy się napili i spoczęli trochę, Henryk zaczął wypytywać o turystów, którzy tędy iść mieli. Juhas[1] odpowiedział że byli, ale poszli na Bystrą.
— Jakże, czy idziecie ze mną? — zapytał Witold, zwracając się do towarzyszy.
— Naturalnie, że idziemy!
— A więc chodźcie, bo czas! Musimy wejść na górę, póki słońce jeszcze wysoko, i naturalnie odpocząć z godzinę na szczycie.
Ścieżką dobrze było iść ku górze, choć nieco stromo, między rosnącą po bokach kosodrzewiną. Trawa po której stąpali, była śliska, a przedzieranie się przez głazy pokrywające górę, dość trudne. Ale po niedługim stosunkowo mozole, ścieżka ta wywiodła podróżnych naszych na pienny grzbiet góry, na której stoku z drugiej, węgierskiej strony, widzieli leżący śnieg. Grzbietem postępując coraz wyżej, doszli aż na sam wierzch, gdzie widniał słup graniczny oddzielający Galicyę od Węgier: znajdowali się na wysokości 2,249 metrów.
Na najwyższym punkcie szczytu, wśród głazów olbrzymich, stał ten, o którym mówiono przy krzyżu —milczący, dumny, majestatyczny i zagadkowy.
— Mam go! — szepnął malarz — postać jak stworzona do purpury i gronostajów.
I wyjąwszy teczkę i ołówek, ukryty za głazem, jął szkicować cudzoziemca w całej postaci.
Towarzysze baroneta, jedni na pół leżąc, inni w siedzącej postawie, napawali się wspaniałym widokiem z tego szczytu i orzeźwiającem powietrzem wirchów. Najwyższy to punkt w zachodnich Tatrach i dlatego widnokrąg dokoła tak jest rozległy na węgierską stronę, na wioski, miasteczka, doliny, na pólka małe, pokryte zielonością różnych odcieni, wreszcie na Tatry. Boki szczytów z tej strony są więcej spadziste, pokryte płatami śniegu podczas lata, co im nadaje większą dzikość, a zwierciadłom ich jezior większą uroczystość. I roślinność uboższą północny polski stok posiada. Po stronie południowej krajobrazy weselne, barwy żywsze i stoki słodkim pokryte winogradem.
Sir Edward stał i patrzył... w lewej ręce trzymał kapelusz, a prawą wspierał się na ciupadze. Oczy jego ogarniały widnokrąg z wyrazem nieopisanej tęsknoty, a czoło kąpało się w blasku przechylającego się już ku zachodowi słońca — czoło genialne, ze znacznemi wypukłościami nad oczami i przecinającą je pionowo głęboką fałdą. Na ustach napół przysłoniętych wąsem, błąkał się jakiś gorzki wyraz.
Malarz rysował i podziwiał niespożytą siłę tego człowieka, wchodzącego bez widocznych śladów utrudzenia, na wysokie szczyty i uganiającego się za różą z młodzieńczym zapałem.
— Gdybym był powieściopisarzem — myślał — wziąłbym go za bohatera.
Górale baroneta nie pytając o rozkazy, zajęli się przysposobieniem herbaty. Na szczycie wprawdzie nie było ani wody, ani paliwa, ale od czego spryt przewodników? Kosodrzewiny nazbierano w pęki po drodze, a wody zaczerpnięto u zlewiska trzech potoków na Ornaku. Trzask łamanych gałęzi wyrwał Anglika z zadumy. Odwrócił się i spostrzegł przybyłych.
— A, witam panów — przemówił po niemiecku, wyciągając uprzejmie rękę do doktora i malarza; — rad jestem, żeśmy się tu spotkali! Zapraszam was na „five o clock“; będzie nam weselej.
Pan Jakób przedstawił Henryka jako swego przyjaciela, a sir Edward lekko skinął głową, zaledwie spojrzawszy na chłopca. Mimo to, jak gentleman prawdziwy, zapoznał go z Dawidem, któremu szepnął, żeby starał się być uprzejmym dla gościa.
Obaj chłopcy spoglądali na siebie ciekawie: Henryk obserwował elegancki ubiór wycieczkowy małego Anglika: jego zamszowe spodnie, piękne buty podkute żelazem, kurtkę z błyszczącemi guzikami i zielonym kołnierzem, ładną torbę z jasnej skóry przewieszoną przez ramię i wysoki kapelusz tyrolski z piórem. Twarz, wyglądająca z pod tego kapelusza, duża i nalana, nie była ani pociągająca, ani odstręczająca: zmęczenie zabarwiło ją lekkiemi kolorami, nadając pozory życia, którego zazwyczaj nie miała. Najwięcej zaś dziwił się Henryk długim fryzowanym włosom. Duży alpejski kij dopełniał tego stroju, zrobionego podług najświeższej mody sportu górskiego.
Młody hrabia ze swej strony przypatrywał się z pewnem lekceważeniem skromnemu ubraniu rówieśnika, sporządzonemu z taniego materyału. Lekkie i wygodne, uwydatniało smagłą budowę chłopca, nie krępując jego ruchów, a w serdaku naszywanym barwną skórą, było mu bardzo do twarzy.
Posłuszny wezwaniu dziadka, Dawid podał Henrykowi rękę i powitał niemieckiem: „dobry wieczór“. Ale Henryk mało rozumiał ten język, więc odpowiedział po francuzku i na tem się skończyło.
— Czy nie spotkaliście panowie po drodze profesora Stranda? — zapytał sir Warburton. — Zginął nam w lesie, jeszcze przed Ornakiem. Czekaliśmy na niego, wołaliśmy, ale się nie pokazał.
— Może mu się odechciało iść dalej i odpoczywa sobie w jakiem miejscu cienistem — odrzekł malarz. — Znajdziemy go, wracając.
— Obawiam się raczej, że zbłądził... On taki roztargniony! Ale mam nadzieję, że znajdziemy go przy pomocy naszych przewodników, którym jak widzę, szkoccy górale nie potrafią dorównać.
I wskazując na najbliższe szczyty, mówił dalej:
— Myślałem właśnie, że możnaby ztąd na sąsiednią górę przejść grzebieniem, a ztamtąd na dalsze, zwłaszcza na tę wysoką, szaroskalistą, pokrytą tu i owdzie płatami śniegu. Taka przechadzka po szczytach, bez schodzenia w doliny, może być bardzo przyjemną!
Witold i Jakób wymienili spojrzenia. Sir Edward mówił o tem, jakby o zwykłym spacerze po londyńskim parku. Czy naprawdę mu się czegoś podobnego zachciewa? Czego on chce, zatem? Po co przyjechał w Tatry? Czego szuka? Jeżeli jako zwykły, pragnący wrażeń turysta, czemu nie przyznaje się do tego otwarcie?
Baronet nie zauważył wrażenia, jakie sprawił, i mówił dalej:
— Zadawałem sobie przed chwilą pytanie, skąd się tu wzięły te olbrzymie głazy, zdające się być granitem? Widocznie są to resztki osypanego, wyższego dawniej szczytu. Złomy jego kruszeją od wpływów atmosferycznych, pękają; woda spycha je z góry, rozbija, i spadają rumowiskiem w dolinę, której poziom tym sposobem ciągle się podnosi. Te rozległe grzbiety i szczyty niegdyś ku niebu sięgały. Każda zima rozsadza skały, każdy piorun je strąca, zniżając powoli te harde głowy. Po upływie wieków, z tej wspaniałej rzeźby gór niebotycznych, pozostaną może tylko wzgórza! Dobrze, że zdążyliśmy urodzić się teraz, póki jest patrzeć na co i co podziwiać.
Gdy to mówił, dał się słyszeć w górze przerażający świst i głos żałosny.
— Kia, Kiach..!
Warburton żywo podniósł głowę i ujrzał wspaniałego ptaka płynącego majestatycznie po nad szczytami, a rudawe jego upierzenie w blasku słońca miało złociste połyski. Jakby się przypatrzyć chciał spoczywającym wędrowcom, królewski ptak zawisł nieruchomo w powietrzu, poruszając zaledwie końcami lotek, prawie bez pomocy skrzydeł.
Aquila aurea — rzekł Strand — czyli Złoty orzeł. Co za wspaniały okaz!
Wszyscy podziwiali go, czyniąc różne uwagi, mianowicie czy wytrwa długo w tej pozycyi, ale potężne skrzydła poruszyły się, i orzeł popłynął ku bielejącym w dali szczytom Krywania.
— Pierwszy to mieszkaniec szczytów jakiego tu spotykam — odezwał się baronet, który najdłużej ścigał go oczyma.
— Jakież wrażenie Tatry zrobiły na panu? — zapytał malarz.
— Nie znam ich jeszcze: z tego co widzę, dzikość ich uderza mnie więcej jeszcze, niż piękność.
— A dolina Kościeliska?
— O, to jest najdziwniejsza, jaką można sobie wyobrazić, fantazya natury — odpowiedział z ożywieniem.
— Gród skamieniały zbudowany przez olbrzymów — wtrącił Jakób — nieprawdaż?
— Jest to czysty gotyk — mówił dalej baronet — wspaniała świątynia, której stropem jest błękit nieba, a podłogą szmaragdowy kryształ potoku. W świątyni tej stoją setki kamiennych filarów, i tysiące posągów delikatnie kowanych. Silić się na określenie piękności tej doliny, byłoby rzeczą zbyteczną: trzeba być na to poetą lub artystą. Nie jestem ani jednym, ani drugim. Dla tego, gdy mnie pan pytasz o wrażenie, zamknę je w dwóch słowach: jestem zdumiony!
Doktór wtrącił zapytanie, czy sir Warburton nie spotkał róży bez kolców.
— Upatrywałem jej na stokach i zboczach, oraz w okolicach strumienia, ale nie dostrzegłem nigdzie. Walter wytłomaczył góralom, czego szukam, i zdawało się że go zrozumieli, bo rozbiegli się w różne strony i przynieśli kilka okazów tej oto roślinki, nie będącej w dalszem nawet z różą pokrewieństwie.
Skinął na swego grooma, a gdy ten podał mu zieloną puszkę blaszaną, wyjął z niej ostrożnie niewielką roślinkę z pierzastemi liśćmi i żółtym kwiatem, którego płatki ułożone były na podobieństwo płatków róży.
— Pełnik europejski, Troilus europaeus — powiedział Jakób, oglądając ją. — Ładny okaz: jest to kwiat uważany przez górali za najpiękniejszy i nazywany przez nich „Leliją“. Kształt i układ płatków korony, wprowadziły ich w błąd. Walter umiejący trochę po polsku, objaśnił ich że szukamy czego innego, więc rozbiegli się znowu i przynieśli mi cały bukiet, ale róży w nim ani śladu. Oto jest!
Były tam: Gwoździk pierzasty, Jaskier alpejski, przez górali „pieprzem halnym “ zwany, Ostróżka wyniosła, dwa gatunki Tojadu, liczne Jastrzębce, Pluskiewniki i kilka rzadkich roślin strączkowych, jak Miesięcznice. Te ostatnie górale cenią bardzo, jako ozdobę do kapeluszy na uroczystości weselne — bo srebrzysta wewnętrzna błonka strączka wygląda bogato, gdy po wypadnięciu nasienia, obie połowy odwrócą się na lewą stronę. Wtedy nadają się do układania kiści, wspaniałych jak pióra strusie, a połyskujących jak atłas. Wszystkie te rośliny gromadzą się na mniej stromych skałach wapiennych, poprzerywanych piargami[2], gdzie z biegiem czasu skupi się więcej czarnoziemu.
— Wasza Miłość posiada podobno największy i najkompletniejszy zbiór róż w całej Anglii — zagadnął Jakób — musisz być, sir, wielkim tego kwiatu lubownikiem?
— Istotnie, posiadam komplet wszystkich znanych odmian — odrzekł — brak mi tylko róży bez kolców, której szukam i róży błękitnej, za którą się nie ubiegam, bo jej istnienie zaliczam do bajek. Jest wprawdzie podanie, że Maurowie hiszpańscy posiadali róże niebieskie, otrzymane wskutek podlewania roślin roztworem indygo z wodą, ale doświadczenie przekonało mnie, że to nieprawda. Powiadasz pan, że muszę być wielkim miłośnikiem: tak jest istotnie. I cóż zresztą dziwnego? My, Anglicy, mamy słabość do zbierania kolekcyi. Jedni zbierają książki, dzieła sztuki, starożytności, inni laski, kapelusze lub guziki; ja zbieram róże, słabość nietylko nieszkodliwa, ale nawet przynosząca korzyść. Kwiaty lubiłem zawsze, a kwiat róży nad wszystkie inne przenoszę, bo to kwiat prawdziwie królewski, i zdaniem mojem, żaden inny nie może się z nim porównać. Żaden też chyba nie jest tak rozpowszechniony. Róża zajmuje większą część naszego globu, mianowicie całą północną półkulę. Jedna tylko Australia jest upośledzoną pod tym względem przez naturę, gdyż mimo poszukiwań botaników, nie znaleziono tam róż w stanie dzikim rosnących, podobnie jak pod samym równikiem i na półkuli południowej. Przypuszczam, że Opatrzność dając róży tak szerokie rozsiedlenie, musiała, oprócz rozkoszy, jaką ludziom sprawia jej piękność i woń przepyszna, mieć jeszcze inne cele. Pan jako doktór, może co wiesz o tem?
— Rzymianie uważali ją jako środek leczniczy, zwłaszcza przeciw wściekliźnie — odrzekł Jakób — i ztąd prawdopodobnie pochodzi nazwa Róży psiej: Rosa canina.
— Czy wasza Miłość zna legendę o kolcach róży? — odezwał się Witold.
— O kolcach róży? nie, mów pan!
— Rapin, pisarz francuski, podaje taką opowieść: Rodanthe, królowa Koryntu, wskutek nadzwyczajnej piękności, wzbudziła miłość licznych książąt, lecz wzgardziła ich hołdami. Doprowadzeni do rozpaczy, oblegli ją w świątyni Dyany, gdzie się schroniła ze swym ludem, który olśniony jej pięknością, domagał się by zajęła miejsce bogini. Apollo, rozgniewany za zniewagę wyrządzoną Dyanie, jego siostrze, zamienił Rodanthe w krzak róży. Poddani, cisnący się na pomoc królowej, zostali przemienieni w kolce: z książąt jeden w motyla, inni we dwa skrzydlate owady i wszyscy odtąd krążą bezprzestannie dokoła ukochanego kwiatu.
— Legenda bardzo poetyczna — rzekł baronet z uśmiechem — ale mnie więcej jeszcze podoba się to, co wielki liryk grecki Anakreon powiedział o róży: „że śmieje się swym powabem i płacze kolcami.“
— Wasza Miłość nie lubi łez, skoro poszukuje róży bez kolców — wtrącił od niechcenia Witold.
— O tak — odrzekł Anglik — ja sam nie płaczę nigdy... chociaż słyszę, że to niekiedy daje chwilę szczęścia.
— Jest to rodzajem leku cudownego w pewnych cierpieniach — wtrącił Jakób.
Baronet lekko brwiami poruszył, co wskazywało że przedmiot rozmowy nie przypada mu do smaku, i z przymuszonym uśmiechem powiedział:
— Jak to znać zaraz, że mamy między sobą lekarza..!
Herbata już była gotowa: górale zabrali się do nalewania jej w szklanki i roznoszenia, a czynili to zręcznie i szybko. Groom baroneta nie miał tu nic do roboty: rozłożył tylko paczkę biszkoptów i wydobył butelkę madery, mającej zastąpić kóniak. Dolewano jej tylko potrosze, bo było to wino stare i mocne. Sir Edward do jedzenia uprzejmie zapraszał, ale sam niczego nie dotknął. Pił tylko czystą herbatę małemi łykami, bardzo wolno.
Rozmowa toczyła się o górskiej przyrodzie. Walter z zapałem mówił o Szkocyi, a sir Edward spoglądał raz po raz przez lunetę w kierunku hali, gdzie spodziewał się dojrzeć profesora Stranda. Gdy słońce zaczęło się zniżać, baronet spojrzał na zegarek i wstał.
— Idźmy — rzekł — odszukać naszą zgubę, póki jeszcze dzień. Musimy dokładnie zbadać las do krzyża, gdzie straciliśmy go z oczu.
— Może pije mleko w szałasie na Smytnej i zagryza serem — zrobił uwagę Witold.
— Raczej poszedł nad staw Smereczyński, wiedziony instynktem badacza fauny głębinowej i szuka swego Branchiopoda — odezwał się doktór.
— I to być może: gdzież ten staw się znajduje?
— O kwadrans drogi od krzyża: ukryty jest w lesie, więc nie wielu turystów wie o jego istnieniu.
— Zatem chodźmy: wprawdzie nie jest jeszcze późno, ale niewiadomo, jak długo będziemy szukali profesora: „Komu w drogę, temu czas!“
Malarz zdumionym wzrokiem spojrzał na baroneta i podniósł się w raz z innymi. Powiodło mu się: w teczce miał szkic upragniony, ale nie o nim myślał w tej chwili. Zkąd Anglik znał polskie przysłowia? To, które przytoczył, było dosłownem tłomaczeniem z polskiego.
Jeden z górali jako przewodnik szedł naprzód, drugi zamykał pochód. Gdy schodzić zaczęli, Henryk spojrzawszy na dół, zawołał radośnie:
— O, co ja widzę, Gwoździk lodowy! Wszyscy się obejrzeli na ten wykrzyknik, a chłopiec zerwał różowy mały kwiatek o delikatnym zapachu, nie przypominającym woni gwoździków, które żyją na równinach.
Dianthus glacialis — objaśnił doktór, biorąc od niego roślinkę i pokazując sir Edwardowi. — Patrz pan, jakie to skromne, a jakie wdzięczne! A zkąd wiedziałeś Henryku, że on się zwie „lodowym“?
— Mówił mi pasterz, który nam wczoraj przyniósł bukiecik takich samych gwoździków.
Baronet poraz pierwszy spojrzał uważniej na chłopca i powiedział, odwracając się do wnuka.
— A ty, Dawidzie, nic nie zbierasz? nic cię nie interesuje?
Chłopiec zmilczał, bo i nie mógłby nawet w tej chwili odpowiedzieć. Usta miał pełne biszkoptów, któremi naładował sobie kieszenie. Wyraz niesmaku odmalował się na twarzy sir Edwarda i nie czekając odpowiedzi, począł schodzić.
Doktór rozglądał się z pewnym niepokojem po horyzoncie; cieszył się już nadzieją, że wbrew tradycyi ominie go deszcz w Kościeliskiej dolinie, ale mała drobna chmurka, wisząca nieruchomo ponad ich głowami, zaczynała go niepokoić.
— Może wytrzyma do wieczora — myślał — a może też wiatr tę chmurkę rozpędzi!
I wielki miłośnik przyrody, zaczął uważnie przypatrywać się roślinności, pokrywającej stok góry tem obficiej, im niżej zstępowali. Interesowały go szczególniej małe, drobne roślinki przy samej ziemi: były to listki Pierwiosnka, jednego z najmniejszych, jakie istnieją, Primula minima. Zawołał na Henryka i pokazał mu tę osobliwość.
— Pierwiosnek ten zakwitnie dopiero za parę tygodni; ma śliczne jasno purpurowe korony, znacznie większe od liści, czasem białe lub lila. Najwięcej jednak pierwiosnków kwitnie na wiosnę. One najpierwsze wychylają barwne główki z pod śniegu i radują oczy ludzkie, stęsknione za ciepłem, słońcem i zielonością.
— W Tatrach, w zimie nie tęskni się tyle za słońcem, ciepłem i zielonością, ile na równinach — odezwał się Witold. — Świerki, jeżeli tylko ich śnieg nie pokryje, są wiecznie zielone; słońce tyle daje ciepła, że w południe bywa czasem po 20 stopni Reaumura, a ja sam raz w Nowy Rok wybrałem się na spacer na Gubałówkę i tak mi było gorąco, że aż musiałem zdjąć wierzchnie ubranie.
— A to wicie — wtrącił jeden z przewodników — musicie tu psyjeać wiosnom. Tedy to haw ładna dolina; wicie, na łąkach to tako: po rowak jescy śnieg sie bieli, a na trawie wysej pełno fiotecków... takie ślicne co cud na świecie, jako kieluski naryktowane: jedne białe, drugie wicie niebieskie, to ik je tyle co gwiazd na niebie. To jedna pani z Warsiawy siedziała se u nas na zime i miała fiotecki w donickak, ba syćkie płone; a ze ja dopiro poseł do pola na fiotki i psyniosłek jej cuhę pełniutkom, a ona pedziała, że to som jakoweś krakusy.
Crokusy — poprawił Henryk, czyli Szafrany.
— No, no, krokusy, to wicie jakie to je.
Wtem odwołał go doktór, wskazując nowe rośliny: Dzwonki, Jastruny, Wietrznice, Woskówkę.
Henryk, klęknąwszy na ziemi, wyjmował ostrożnie roślinki, aby korzeni nie uszkodzić; mały hrabia patrzył na to zajęcie z lekceważeniem. Jemu nie chciało się zadawać sobie tyle trudu: miał wprawdzie ozdobną puszkę do zbierania roślin, ale ta ciągle była pusta, jeżeli nie służyła za skrytkę do łakoci. Nie lubił on dużo chodzić: nudził więc ciągle Waltera narzekaniem na zmęczenie nóg, to na ból głowy, to na bicie serca, i wyrażaniem swych obaw o przypuszczalne skutki tej wycieczki, dla zdrowia. Wreszcie zarzekał się, że odtąd nigdy nie wyruszy w góry inaczej, jak konno.
Gdy się spuścili na halę, sir Edward postał górala do szałasów z zapytaniem o profesora, ale go tam nie widziano. Malarz odezwał się, że należało się tego spodziewać, bo gdyby się tam znajdował, dojrzanoby go gołem okiem z Bystrej, zkąd halę widać jak na dłoni. Nie tracąc czasu, ruszono dalej ku lasowi Ornaku. Górale zaczęli hukać, nawołując, czy profesor się nie odezwie, ale echo tylko odpowiadało. Weszli w las hukając ciągle. Nagle rozstąpiły się drzewa i znaleźli się nad stawem, który powinien czarnym się nazywać, tak ciemnemi są jego wody, tak ponure otoczenie z wyniosłych, posępnych jodeł.
Pływało po nim kilka dzikich kaczek i te za zbliżeniem się turystów, wzleciały w powietrze. Malarz żałował, że nie miał z sobą strzelby: przydałoby się świeże pieczyste na kolacyę.
Zaczął się uważnie dokoła rozglądać, ale na razie nikogo nie dostrzegł; tylko nieco dalej między nadbrzeżnemi kamieniami zobaczył porzucony kapelusz, laskę i rysujący się na ziemi wydłużony cień człowieka. Człowiek ten pochylony, zdawał się upatrywać czegoś na brzegu stawu.
— A, do licha! — zawołał gdzież się pan podziewasz! Myśleliśmy już, żeś zabłądził.
— Czy pan co zgubiłeś? — zapytał sir Edward.
Profesor zaklął.
A niechże was, moi panowie! Spłoszyliście mi śliczną Traszkę alpejską, Triton alpestris. Patrzyłem na nią, jak wyszła z wody, a teraz schowała się gdzieś, między kamienie. Tak długo na nią czatowałem, i na nic cały trud...!
— Jakże ta dama wygląda, skoro pan nazywasz ją śliczną? — zapytał Witold.
— Niebieskawa, w ciemne punkciki, mój panie — odrzekł zadąsany — skóra chropowata.
— Bywają popielate i brunatne — wtrącił doktór.
— Ależ wyraźnie mówię, że ta była niebieskawa — upierał się profesor, mocno zirytowany. — Nazwałeś ją pan damą bardzo nietrafnie — dodał, zwracając się do malarza. — Gdybyś widział jak pływała w wodzie lekko i zwinnie, cofnąłbyś to wyrażenie. Żadna dama nie posiada tyle wdzięku!
Podniósł się niechętnie i zaczął szukać swoich okularów, które spadły mu, gdy siedział pochylony. Włosy miał w nieładzie, a krawat zwyczajem swoim na bok przekręcony.
— Oto są — rzekł sir Edward, podnosząc je. — Czemże tu żyje pańska traszka, kiedy staw wygląda jak martwy. Nie widzę nawet żadnych nadbrzeżnych owadów, a na kaczki, wątpię aby traszki polowały.
— Ma tu gąsienicę Komara, Corethra pluviorum, gąsienice Ważek, kilka gatunków Chrząszczów pływakowatych, a w razie koniecznej potrzeby, potrafi zjeść drugą traszkę.
— A, to oburzające! Czy są tu jakie Skorupiaki?
— Zauważyłem jeden gatunek, Scapholeoris macronata. Staw ten nie posiada warunków do rozwinięcia się bogatszego życia zwierzęcego, choć kaczki, będące wybornemi roznosicielkami zwierząt, obdarzają go niezawodnie co rok kilku nowemi gatunkami.
— Kaczki! — zdziwił się Henryk — a w jaki sposób, proszę pana?
— W sposób bardzo prosty: stworzonka te przyczepiają się do nóg pływającej kaczki, która rada nie rada, przenosi z sobą takiego pasażera do innego stawu.
— No proszę — rozśmiał się Walter — podczas gdy ludzie mozolą się nad sposobami żeglugi powietrznej, owady i ślimaki praktycznie rozwiązały kwestyę.
— To też znalazł się człowiek chcący je naśladować — powiedział Strand — niejaki Reisner. Napisał on dzieło dowodzące, że orły są przeznaczone do kierowania balonami, i przywiązawszy swój balon do skrzydeł orła, puścił się z nim pod obłoki; ale zaledwie żywy wrócił z tej podróży, w której przekonał się, że orzeł nie zniesie wędzidła ani pozwoli sobą kierować. Było to w pierwszej połowie XIX wieku.
— Czyż orzeł jest tak wielki, że może udźwignąć i człowieka i balon? — zapytał Henryk, zwracając się do Jakóba.
— Kluk pisze o nim, że jest wielkości „sążnistego człowieka“ — odrzekł zapytany.
— A ten którego widzieliśmy na Bystrej, nie zdawał się być tak dużym.
— Bo pływał zawysoko.
— Idźmy ztąd, panowie; powiedział Witold — powietrze tu jest jakieś niezdrowe. Staw nie ma żadnego odpływu.
— Tak — odrzekł profesor — dno jego bezwątpienia pokrywa gruby pokład namułu, w którym gniją resztki roślin, przynoszonych przez wiatr z otaczającego lasu; ztąd pochodzi ciemna barwa tej wody. Jest ona nasycona gazami, wytwarzającemi się przy gniciu tych resztek, i dla tego to, mimo znacznych rozmiarów i zacisznego położenia, staw Smereczyński jest tak ubogim w zwierzęta.
— A jednak uchodzi on w tych górach za osobliwość, wraz ze stawkiem Toporowym, znajdującym się w okolicy Jaszczurówki — odezwał się doktór. — A to pod jakim względem? — spytał Strand.
— Bo ma dno wapieniowe, gdy wszystkie jeziora tatrzańskie leżą na granitach, co im też daje kryształową przezroczystość.
— Nie mam pretensyi do takiej uczoności, jak profesor — mówił baronet, gdy zawrócili w las — ale skoro staw ten nie ma przypływu, ani odpływu, zatem woda jego pochodzi tylko z topniejącego śniegu i ścieków deszczowych, jak wnoszę z jego nieruchomości. Przypuszczam więc, że tu niema pańskiego Branchiopoda.
— Ach, naturalnie. Branchiopod może na znaczniejszych tylko żyć wysokościach. Co do stawu, zdaje się, że on leży na gruncie moreny byłego lodowca — odrzekł Strand.
I zabierał się do przedstawienia teoryi powstawania lodowców, ale doktór przeszkodził mu, wołając:
— Patrzcie panowie, co za prześliczny okaz Powojnicy alpejskiej, Atragene alpina! Rodzina Jaskrowatych.
Wszyscy skupili się koło niego, a on ukazał im zwieszoną na gałęziach roślinę o dużych czteropłatkowych koronach błękitnej barwy, pnącą się niby bluszcz na drzewa, bogatemi w liście i kwiat splotami.
— Prawda, że piękna — potwierdził sir Edward, zrywając kwiat — warto ją zabrać do zielnika.
— Po szarotce, jest to bezwarunkowo najpiękniejsza w dziedzinie lasów roślina — powiedział Jakób. — Spotkać ją można dość często w Tatrach i Pieninach.
— A propos szarotek, moi panowie, albo ich tu jest u was większa obfitość, niż w Alpach, albo też Towarzystwo Tatrzańskie rozmyślnie wyniszczać je pozwala. Nie można się prawie opędzić chłopcom sprzedającym spore ich wiązki, a kwiaty wyrywane są po barbarzyńsku, z korzeniami.
— Istotnie, dotąd dzieje się to bezkarnie. Wszystko co zrobiono, ogranicza się na zasianiu szarotek w niektórych miejscach, i wybronieniu chodzenia tam turystom.
Davy, którego kapelusz tyrolski ozdobiony był kilkoma szarotkami, zapytał Waltera, czy z kosmatych płatków tego kwiatu, jakby z sukna białego wyciętych, nie próbowano wyrabiać materyału na ubranie. Baronet, posłyszawszy to pytanie, rad że chłopiec czemś się interesuje, odpowiedział:
— Nie słyszałem o próbach tego rodzaju, ale przypuszczam, że przy sporej dozie cierpliwości i zręczności, możnaby zrobić płaszcz damski, czy suknię przez spajanie pojedynczych kwiatów. Sądzę nawet, że byłaby to suknia dość ciepła, a chociaż niezbyt trwała, trwalsza jednak od sukni ze skrzydeł owadzich, jaką widziałem w Indyach.
Wszyscy zwrócili oczy na mówiącego, nawet na twarzy profesora odmalowało się zaciekawienie.
— Widział to pan, naprawdę? — zapytał.
Baronet uśmiechnął się.
— Tak jest — powiedział — widziałem na własne oczy. Indye są jedynym na świecie krajem, gdzie wyrabiają taką tkaninę, ale tylko córkom książąt wolno jest nosić szaty z tego rzadkiego i kosztownego materyału. Właściwie jest to ciężka, biała, srebrna lama, przetykana owemi skrzydłami, odpowiednio przyrządzonemi, aby mniej były kruche, i miały blask jeszcze większy. Ze skrzydeł mających jeden cal, do jednego i dwóch centymetrów długości, układane są liście i gałęzie kwiatów w przeróżne fantastyczne wzory, otoczone złotemi nitkami. Przy świetle, tkanina taka wywołuje wspaniałe efekta. Na suknię, którą widziałem, wyszło przeszło pięć tysięcy mieniących się różnemi barwami skrzydeł owadzich.
— Kobiety są istotami bez serca — wybuchnął gwałtownie profesor, nie mogąc dotąd strawić otrzymanego niegdyś odkosza. — Ile to ofiar niewinnych kosztuje corocznie nasycanie ich próżności! Śmieszna moda noszenia ptaków na kapeluszach, przejmuje zgrozą i woła o pomstę do nieba. Czy uwierzycie panowie, że w samej Japonii zamówiono sto tysięcy Kolibrów! Czy uwierzycie, że wspaniały Rajski ptak zamieszkujący Nowa Gwineę, którego ogon i skrzydła zdobią prześliczne pióra, blizkim jest wytępienia! Niewinne stworzenia, napełniające miłym śpiewem lasy, giną milionami: próżność niewieścia zamienia je w głuche pustynie! Płytkie, bezmyślne istoty!
Malarz na te słowa uśmiechnął się, mówiąc:
— Największy nasz poeta wyraził się o nich równie niekorzystnie jak pan, bo kobietę nazwał: „puchem marnym i wietrzną istotą“.
Słowa te trafiły bardzo do przekonania profesora.
— Wie pan co — rzekł z ożywieniem — miał wielką słuszność ten poeta, to jakiś geniusz. Jak się nazywał?
— Adam Mickiewicz.
— A co, odrazu zgadłem! Zasłużył na nieśmiertelność.
Gdy wyszli z lasu, spotkał ich prowadzony przez górala kucharz lady Chester, przysłany z zapytaniem, czy jego Miłość prędko pojedzie, bo robi się chłodno, a milady obawia się przeziębić.
Fałda, pionowo przecinająca czoło baroneta, pogłębiła się; oczy jego strzeliły stalowym błyskiem.
— Powiedz milady, że będę nocował w dolinie Kościeliskiej — powiedział tonem, który słuchającym wydał się twardym. — Jeżeli chce, może odjechać. Ty będziesz towarzyszył milady, a Jerry zostanie ze mną.
— Czy wasza Miłość chce zatrzymać przy sobie Dawida? — zapytał Walter.
— Dla czego nie? Młody chłopiec powinien przywykać do trudów, bo tylko tym sposobem hartuje się i wyrabia fizycznie.
Sługa skłonił się i odszedł. Davy nie wiedział, czy cieszyć się, czy smucić, a Witold i Jakób spoglądali po sobie zdziwieni postanowieniem Anglika, co tenże zauważywszy, powiedział:
— Chcę widzieć dolinę Kościeliską przy świetle księżyca i proszę was, panowie, żebyście mi dotrzymali towarzystwa.
Wezwani zgodzili się chętnie, a doktór napisał kartkę z zawiadomieniem do panny Katarzyny, dla oszczędzenia staruszce niepokoju o wnuka. Kartkę tę jeden z górali zaniósł do pierwszego schroniska, gdzie stały wozy i polecił woźnicy lady Chester, żeby zaraz po przybyciu do Zakopanego, doręczył ją podług adresu.
Henryk nie posiadał się z radości, że zostaje i gorąco dziękował doktorowi.





  1. Pasterz.
  2. Usypiska kamieni.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zofia Urbanowska.