Quo vadis/Tom I/Rozdział 9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Quo vadis
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1896
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IX.

Lygii żal było Pomponii Graeciny, którą kochała z całej duszy, i żal całego domu Aulusów, jednakże rozpacz jej minęła. Czuła nawet pewną słodycz w myśli, że oto dla swej Prawdy poświęca dostatek, wygodę i idzie na życie tułacze i nieznane. Może było w tem trochę i dziecinnej ciekawości, jakiem będzie to życie gdzieś w odległych krajach, wśród barbarzyńców i dzikich zwierząt, było wszelako jeszcze więcej głębokiej i ufnej wiary, że postępując w ten sposób, czyni tak, jak nakazał „boski Mistrz“, i że odtąd On sam będzie czuwał nad nią, jak nad dzieckiem posłusznem i wiernem. A w takim razie coś złego mogło ją spotkać? Przyjdą-li jakie cierpienia, to ona je zniesie w Jego imię. Przyjdzie-li śmierć niespodziana, to On ją zabierze i kiedyś, gdy umrze Pomponia, będą razem przez całą wieczność. Nieraz, jeszcze w domu Aulusów, trapiła swą dziecinną główkę, że ona, chrześcijanka, nic nie może uczynić dla tego Ukrzyżowanego, o którym z takiem rozczuleniem wspominał Ursus. Lecz teraz, chwila nadeszła. Lygia czuła się prawie szczęśliwa i poczęła mówić o swojem szczęściu Akte, która jednak nie mogła jej zrozumieć. Porzucić wszystko, porzucić dom, dostatki, miasto, ogrody, świątynie, portyki, wszystko, co jest piękne, porzucić kraj słoneczny i ludzi blizkich, i dlaczego? Dlatego, by skryć się przed miłością młodego i pięknego rycerza?... W głowie Akte nie chciały się te rzeczy pomieścić. Chwilami odczuwała, że jest w tem słuszność, że może być nawet jakieś ogromne tajemnicze szczęście, ale jasno nie umiała zdać sobie z tego sprawy, zwłaszcza, że Lygię czekało jeszcze przejście, które mogło się źle zakończyć, i w którem mogła stracić wprost życie. Akte była bojaźliwą z natury i ze strachem myślała o tem, co ów wieczór może przynieść. Lecz o obawach swych nie chciała mówić Lygii, że zaś tymczasem uczynił się dzień jasny i słońce zajrzało do atrium, więc poczęła ją namawiać na spoczynek, potrzebny po bezsennie spędzonej nocy. Lygia nie stawiła oporu i obie weszły do cubikulum, które było obszerne i urządzone z przepychem, skutkiem dawnych stosunków Akte z Cezarem. Tam położyły się jedna obok drugiej, lecz Akte, mimo zmęczenia, nie mogła zasnąć. Oddawna była smutna i nieszczęśliwa, lecz teraz począł ją chwytać jakiś niepokój, którego nie doznawała nigdy przedtem. Dotychczas życie wydawało się jej tylko ciężkiem i pozbawionem jutra, teraz wydało się jej nagle bezecnem.
W głowie jej powstawał coraz większy zamęt. Drzwi na światło poczęły się znów, to odchylać, to zamykać. Ale w chwili, gdy się otwierały, światło owo olśniewało ją tak, że nie widziała nic wyraźnie. Raczej odgadywała tylko, że tkwi w tej jasności jakieś szczęście, poprostu bez miary, wobec którego wszelkie inne jest tak dalece niczem, że gdyby naprzykład Cezar oddalił Poppeę, a pokochał nanowo ją, Akte, to i to byłoby marnością. Naraz przyszła jej myśl, że ten Cezar, którego kochała i którego mimowoli uważała za jakiegoś pół-boga, jest czemś tak lichem, jak i każdy niewolnik, a ów pałac z kolumnadami z numidyjskiego marmuru czemś nielepszem od kupy kamieni. Lecz, w końcu, te poczucia, z których nie umiała sobie zdać sprawy, poczęły ją męczyć. Pragnęła zasnąć, lecz, nurtowana przez niepokój, nie mogła.
Nakoniec, sądząc, że Lygia, nad którą zawisło tyle gróźb i niepewności, nie śpi także, zwróciła się ku niej, by rozmawiać o jej wieczornej ucieczce.
Lecz Lygia spała spokojnie. Do ciemnego cubikulum, przez zasuniętą niedość szczelnie zasłonę, wpadało kilka jasnych promieni, w których kręcił się pył złoty. Przy ich świetle, Akte spostrzegła jej delikatną twarz, wspartą na obnażonem ramieniu, zamknięte oczy i otwarte nieco usta. Oddychała równo, ale tak, jak oddycha się we śnie.
— Śpi, może spać! — pomyślała Akte — to jeszcze dziecko.
Wszelako, po chwili, przyszło jej do głowy, że to dziecko woli jednak uciekać, niż zostać kochanką Viniciusza, woli nędzę, niż hańbę, tułactwo, niż wspaniały dom koło Karynów, niż stroje, klejnoty, niż uczty, głosy lutni i cytr.
— Dlaczego?
I poczęła patrzeć na Lygię, jakby chcąc znaleźć odpowiedź w jej uśpionej twarzy. Patrzyła na jej przeczyste czoło, na pogodny łuk brwi, na ciemne rzęsy, na rozchylone usta, na poruszaną spokojnym oddechem pierś dziewczęcą, poczem pomyślała znów:
— Jaka ona inna ode mnie!
I Lygia wydała jej się cudem, jakiemś boskiem widzeniem, jakimś ukochaniem bogów, stokroć piękniejszem od wszystkich kwiatów w ogrodzie Cezara i od wszystkich rzeźb w jego pałacu. Lecz w sercu Greczynki nie było zazdrości. Owszem, na myśl o niebezpieczeństwach, jakie groziły dziewczynie, chwyciła ją wielka litość. Zbudziło się w niej jakieś uczucie matki; Ligia wydała się jej nietylko piękną, jak piękny sen, ale zarazem bardzo kochaną, i zbliżywszy usta do jej ciemnych włosów, poczęła je całować.
A Lygia spała spokojnie, jakby w domu, pod opieką Pomponii Graeciny. I spała dość długo. Południe przeszło już, gdy otworzyła swe błękitne oczy i poczęła spoglądać po cubikulum z wielkiem zdziwieniem.
Widocznie dziwiło ją, że nie jest w domu u Aulusów.
— To ty, Akte? — rzekła wreszcie, dojrzawszy w mroku twarz Greczynki.
— Ja, Lygio.
— Czy to już wieczór?
— Nie, dziecko, ale południe już minęło.
— A Ursus nie wrócił?
— Ursus nie mówił, że wróci, tylko że wieczorem będzie czatował z chrześcijanami na lektykę.
— Prawda.
Poczem opuściły cubikulum i udały się do łaźni, gdzie Akte, wykąpawszy Lygię, zaprowadziła ją na śniadanie, a potem do ogrodów pałacowych, w których żadnego niebezpiecznego spotkania nie należało się obawiać, albowiem Cezar i jego przedniejsi dworscy spali jeszcze. Lygia po raz pierwszy w życiu widziała te wspaniałe ogrody, pełne cyprysów, pinii, dębów, oliwek i mirtów, wśród których bielił się cały lud posągów, błyszczały spokojne zwierciadła sadzawek, kwieciły się całe gaiki róż, zraszanych pyłem fontann, gdzie wejścia do czarownych grot obrastał bluszcz lub winograd, gdzie na wodach pływały srebrne łabędzie, a wśród posągów i drzew chodziły przyswojone gazele z pustyń Afryki i barwne ptactwo, sprowadzane ze wszystkich znanych krain świata.
Ogrody były puste; tu i owdzie tylko pracowali z łopatami w ręku niewolnicy, śpiewając półgłosem pieśni; inni, którym dano chwilę wypoczynku, siedzieli nad sadzawkami lub w cieniu dębów, w drgających światełkach, utworzonych od promieni słońca, przedzierających się przez liście; inni nakoniec zraszali róże lub blado-lila kwiaty szafranu. Akte z Lygią chodziły dość długo, oglądając wszelkie cuda ogrodów i jakkolwiek Lygii brakło swobody myśli, była jednak jeszcze nadto dzieckiem, aby mogła oprzeć się zajęciu, ciekawości i podziwowi. Przychodziło jej nawet na myśl, że gdyby Cezar był dobry, to w takim pałacu i w takich ogrodach mógłby być bardzo szczęśliwy.
Lecz wreszcie, zmęczone nieco, siadły na ławce, ukrytej prawie całkiem w gąszczu cyprysów i poczęły rozmawiać o tem, co im najbardziej ciążyło na sercu, to jest o wieczornej ucieczce Lygii. Akte była daleko mniej spokojną od Lygii o powodzenie tej ucieczki. Chwilami wydawało się jej nawet, że to jest zamiar szalony, który nie może się udać. Czuła coraz większą litość nad Lygią. Przychodziło jej też do głowy, że stokroć bezpieczniej byłoby próbować przejednać Viniciusza. Po chwili poczęła ją wypytywać, jak dawno zna Viniciusza i czy nie myśli, że dałby się może ubłagać, i wrócił ją Pomponii.
Lecz Ligia potrząsnęła smutno swą ciemną główką.
— Nie. W domu Aulusów Viniciusz był inny, dobry bardzo, ale od wczorajszej uczty boję się go i wolę uciec do Lygów.
Akte pytała dalej:
— Jednak w domu Aulusów był ci miłym?
— Tak — odrzekła Lygia, schylając głowę.
— Ty przecie nie jesteś niewolnicą, tak jak ja byłam — rzekła po chwili namysłu Akte. — Ciebie Viniciusz mógłby zaślubić. Jesteś zakładniczką i córką króla Lygów. Aulusowie kochają cię, jak własne dziecko i jestem pewna, że gotowi cię przyjąć za córkę. Viniciusz mógłby cię zaślubić, Lygio.
Lecz ona odpowiedziała cicho i jeszcze smutniej:
— Wolę uciec do Lygów.
— Lygio, czy chcesz, bym zaraz poszła do Viniciusza, zbudziła go, jeśli śpi, i powiedziała mu to, co tobie mówię w tej chwili? Tak, droga moja, pójdę do niego i powiem mu: Viniciuszu, to córka królewska i drogie dziecko sławnego Aulusa; jeśli ją kochasz, wróć ją Aulusom, a potem weź ją, jako żonę, z ich domu.
A dziewczyna odpowiedziała głosem tak już cichym, że Akte zaledwie mogła dosłyszeć:
— Wolę do Lygów...
I dwie łzy zawisły na jej spuszczonych rzęsach.
Lecz dalszą rozmowę przerwał szelest zbliżających się kroków i zanim Akte miała czas zobaczyć, kto nadchodzi, przed ławką ukazała się Sabina Poppea z małym orszakiem niewolnic. Dwie z nich trzymały nad jej głową pęki strusich piór, osadzone na złotych prętach, któremi wachlowały ją lekko, a zarazem i zasłaniały przed palącem jeszcze jesiennem słońcem, przed nią zaś czarna, jak heban, Etyopka, o wydętych, jakby wezbranych mlekiem, piersiach, niosła na ręku dziecko, owinięte w purpurę ze złotą frędzlą. Akte i Lygia powstały, mniemając, że Poppea przejdzie obok ławki, nie zwróciwszy na nie uwagi, lecz ona zatrzymała się przed niemi i rzekła:
— Akte, dzwonki, któreś przyszyła na ikunkuli (lalce), źle były przyszyte; dziecko oderwało jeden i poniosło do ust; szczęście, że Lilith zobaczyła dość wcześnie.
— Wybacz, boska — odpowiedziała Akte, krzyżując ręce na piersi i pochylając głowę.
Lecz Poppea poczęła patrzeć na Lygię.
— Co to za niewolnica? — spytała po chwili.
— To nie jest niewolnica, boska Augusto, ale wychowanka Pomponii Graeciny i córka króla Lygów, dana przez tegoż, jako zakładniczka, Rzymowi.
— I przyszła cię odwiedzić?
— Nie, Augusto. Od onegdaj mieszka w pałacu.
— Była wczoraj na uczcie?
— Była, Augusto.
— Z czyjego rozkazu?
— Z rozkazu Cezara...
Poppea poczęła jeszcze uważniej patrzeć na Lygię, która stała przed nią z głową pochyloną, to wznosząc z ciekawości swe promienne oczy, to nakrywając je znów powiekami. Nagle zmarszczka zjawiła się między brwiami Augusty. Zazdrosna o własną urodę i o władzę, żyła ona w ustawicznej trwodze, by kiedyś jakaś szczęśliwa współzawodniczka nie zgubiła jej tak, jak ona sama zgubiła Oktawię. Dlatego każda piękna twarz w pałacu wzbudzała w niej podejrzenie. Okiem znawczyni ogarnęła od razu wszystkie kształty Lygii, oceniła każdy szczegół jej twarzy, i zlękła się. „To jest wprost nimfa“, rzekła sobie. „Ją urodziła Venus“. I nagle przyszło jej do głowy to, co nie przychodziło jej nigdy dotąd, na widok żadnej piękności: że jest znacznie starsza! Zadrgała w niej zraniona miłość własna, chwycił ją niepokój, i różne obawy poczęły jej przesuwać się szybko przez głowę. „Może jej Nero nie widział, albo patrząc przez szmaragd, nie ocenił. Ale co może się zdarzyć jeśli ją spotka w dzień, przy słońcu, taką cudną?... W dodatku nie jest niewolnicą! jest córką królewską, z barbarzyńców wprawdzie, ale córką królewską!... Bogowie nieśmiertelni! Ona równie piękna, jak ja, a młodsza! I zmarszczka między brwiami stała się jeszcze większą, a oczy jej z pod złotych rzęs poczęły świecić zimnym blaskiem.
Lecz, zwróciwszy się do Lygii, poczęła pytać z pozornym spokojem:
— Mówiłaś z Cezarem?
— Nie, Augusto.
— Dlaczego wolisz tu być, niż u Aulusów?
— Ja nie wolę, pani. Petroniusz namówił Cezara, by mnie odebrał Pomponii, ale jam tu poniewoli, o, pani!...
— I chciałabyś wrócić do Pomponii?
Ostatnie pytanie Poppea zadała głosem miększym i łagodniejszym, więc w serce Lygii wstąpiła nagle nadzieja.
— Pani! — rzekła, wyciągając ku niej ręce. — Cezar obiecał oddać mnie, jak niewolnicę, Viniciuszowi, ale ty się wstaw za mną i wróć mnie Pomponii.
— Więc Petroniusz namówił Cezara, by cię zabrał Aulusowi i oddał Viniciuszowi?
— Tak, pani. Viniciusz ma dziś jeszcze przysłać po mnie, lecz ty, dobra, ulituj się nade mną.
To rzekłszy, schyliła się i chwyciwszy za brzeg sukni Poppei, poczęła czekać na jej słowo z bijącem sercem, Poppea zaś patrzyła na nią przez chwilę z twarzą rozjaśnioną złym uśmiechem, poczem rzekła:
— Więc ci obiecuję, że dziś jeszcze zostaniesz niewolnicą Viniciusza.
I odeszła, jak widziadło piękne, ale złe. Do uszu Lygii i Akte doszedł tylko krzyk dziecka, które niewiadomo dlaczego zaczęło płakać.
Lygii oczy również wezbrały łzami, lecz po chwili wzięła rękę Akte i rzekła:
— Wróćmy. Pomocy stąd tylko czekać należy, skąd przyjść może.
I wróciły do atrium, którego nie opuszczały już do wieczora. Gdy się ściemniło i gdy niewolnicy wnieśli poczwórne kaganki o wielkich płomieniach, obie były bardzo blade. Rozmowa ich rwała się co chwila. Obie nasłuchiwały wciąż, czy się kto nie zbliża. Lygia powtarzała ustawicznie, że jakkolwiek żal jej porzucać Akte, ale ponieważ Ursus musi tam już czekać w ciemnościach, więc wolałaby, żeby wszystko stało się dziś. Jednakże oddech jej uczynił się ze wzruszenia szybszy i głośniejszy. Akte gorączkowo zgarniała, jakie mogła, klejnoty i wiążąc je w róg peplum, zaklinała Lygię, by nie odrzucała tego daru i tego środka ucieczki. Chwilami zapadała głucha cisza, pełna złudzeń słuchu. Obydwom zdawało się, że słyszą to jakiś szept za kotarą, to daleki płacz dziecka, to szczekanie psów.
Nagle zasłona od przedsionka poruszyła się bez szelestu i wysoki, czarniawy człowiek, z twarzą poznaczoną ospą, zjawił się, jak duch, w atrium. Lygia w jednej chwili poznała Atacina, wyzwoleńca Viniciuszowego, który przychodził do domu Aulusów.
Akte krzyknęła, lecz Atacinus skłonił się nizko i rzekł:
— Pozdrowienie boskiej Lygii od Marka Viniciusza, który czeka ją z ucztą w domu, przybranym w zieleń.
Usta dziewczyny pobielały zupełnie.
— Idę — rzekła.
I zarzuciła na pożegnanie ręce na szyję Akte.











Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.