Przygody czterech kobiet i jednej papugi/Tom V/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (syn)
Tytuł Przygody czterech kobiet i jednej papugi
Wydawca Alexander Matuszewski
Data wyd. 1849
Druk Jan Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Aventures de quatre femmes et d’un perroquet
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron
VI.

Gdy wszyscy podróżujący zostali wywołani, gdy wszyscy już po zajmowali swoje miejsca, konduktor zbliżył się do tyłu pojazdu w którym tylko pan Vank-Diek i Tristan sami siedzieli.
— Brakuje tu kogoś, odezwał się konduktor bo tu się rachują trzy miejsca a dwie tylko są osoby.
— Ja nająłem dwa miejsca, odezwał się pan gruby.
— Więc pan czekasz na kogo?
Nie, ale tym sposobem będzie mi wygodniéj.
Konduktor uśmiechnął się na taką wspaniałość, i zamknąwszy drzwiczki, poszedł usiąść na swoje miejsce na koziołku.
Gruby pan spojrzał się na Tristana i odezwał się:
— Tym sposobem nie będziemy ściśnieni i utrudzeni.
— To prawda panie, odpowiedział Tristan i bardzo wielbię ten pański zbytek tém bardziéj że z niego korzystam.
— Pojmujesz pan: że się nie łudzę; i wiem żem gruby. Przypuśćmy że mogłoby się znaleść trzech podróżnych, równie jak ja grubych do tyłu pojazdu; dwóch musiałoby zabić trzeciego i wyrzucić go na drogę, żeby potém byli wstanie swobodnie oddychać. Nieprawdaż panie?
— Ha! trochę się ścisnąwszy, odezwał się Tristan ze skromną miną, możeby nie byli przymuszeni udawać się do tak bolesnéj ostateczności.
— Pan Van-Diek zaczął się śmiać intonacya bogatego człowieka i do tego bardzo zdrowego mówiąc: „mam prawo robić to co robię.“ Jest to zwyczajem moim zakupywać dwa miejsca, nigdy od tego nie odstępuję: Raz tylko kaducznie się złapałem.
— Cóż się panu przytrafiło?
— Właśnie w téj epoce zamieszkiwałem Francyą, i miałem służącego dosyć rozlazłego; łotra który otwierał mi klatkę z ptakami pod pozorem że klatka śmierdziała, i że trzeba było dać odetchnąć świeżém powietrzem tym biednym stworzeniom, które-to biedne stworzenia widząc drzwiczki od klatki otwarte, więcéj złapały powietrza niż im dać chciano.
— Joeriz byłby tego nie wynalazł, jakkolwiek jest głupim.
— Łotr, któremu raz wieczorem powiedziałem, pokazując mu wazony z kwiatami w moim ogrodzie: „Piotrze! będzie burza, trzeba te wazony poznosić” potém spokojnie wracam do domu, aż ten gamoń powyrzucał kwiaty na ziemię a wazony próżne poznosił.
— Chyba pan obstalowaleś sobie, aby ci stworzyli takiego człowieka?
— No! otóż dla tego to mówię panu, że po takich figlach, powinienem był go się wystrzegać.
— Zdaje się.
— Pewnego dnia mając wyjeżdżać pilno i będąc zatrudnionym, mówię do niego:
— „Piotrze! najmij mi dwa miejsca w dyliżansie.
— „Dwa miejsca zapytał?
— Tak jest dwa miejsca; mówię mu wyraźnie.
„Wraca i oddaje mi bilet, mówiąc: że moje, dwa miejsca zamówione. Te dwa miejsca tak jak zawsze były dla mnie samego. Przybywam na pocztę, wsiadam na tyle pojazdu i zaczynam się już układać kwadratowo jak to pan tylko co ujrzeć mogłeś, gdy w leni widzę przybywających dwóch ogromnych podróżnych którzy się koło mnie pakują. Wtedy wołam na konduktora i mówię mu:
— „Tu zaszła pomyłka.
— „Dla czego pan tak sądzisz?
— „Gdyż ja otrzymałem dwa miejsca. Zobacz pan pod nazwiskiem Van-Dick czy niema dwóch miejsc zapisanych?
— „Jest istotnie tak jak pan mówisz.
— A no! w takim razie jeden z tych panów niema prawa pozostać tutaj.
„Konduktor znów spojrzał na swoją kartę.
— „To pan mylisz, odpowiedział mi; są istotnie dwa miejsca zamówione dla pana, ale jedno w tyle pojazdu a drugie dla wierzchu. To jeszcze był koncept dowcipnego pana Piotra, którego natychmiast oddaliłem z wielką radością moich sąsiadów.
— Jak to panie! odezwał się Tristan, to ta przygoda panu się przytrafiła?
— Mnie samemu, panie: albo pan ją znasz?
— Oddawna, i nie mało rozweseliła nie tylko mnie ale moich wesołych rodaków; jakże teraz będę pysznym i szczęśliwym, jeżeli kiedykolwiek wrócę do Francyi, że będę mógł im powiedzieć, iż znałem bohatera, któremu ta przygoda się przytrafiła!
— Tak jest panie, mnie samemu to się zdarzyło, ale zapewniam cię, że w chwili jej wydarzenia nie zdawała mi się śmieszną, zmuszony zostałem tak niewygodnie jechać aż do Brukselli.
— Pan jesteś Belgijczyk?
— Nie panie, jestem holender.
— To piękny kraj, mówił daléj Tristan obiecując sobie w duszy zabawić się kosztem swego sąsiada.
— Za mało oceniony przez Woltera, nasz kraj bogaty!
— Tak mówią.
— Malowniczy, niepospolity, osobliwszy.
— Tak zapewniają. Zdaje się, że pan bardzo Holandyą kochasz?
— Bardzo! panie bardzo! zawsze się kocha miejsce gdzie się rodziło, kocha się swoje nawyknienia, rodzinę, bogactwo.
— Oto człowiek szczęśliwy! pomyślał sobie Tristan, westchnąwszy głęboko. I podparł się łokciem w swoim kątku, pod czas gdy pan Van-Diek wyciągnął z kieszeni żurnal francuzki i przygotowywał się go czytać, a na przygotowanie zażył bardzo głośno dobrą szczypię tabaki.
Pan Van-Diek rozwinął swój żurnal i nie postrzegł się że mu z niego list wypadł.
Tristan list podniósł i oddał go swemu sąsiadowi.
— Gubisz pan ten papier, odezwał się.
— Bardzo przepraszam żeś się pan trudził.
Holender uśmiechnął się poznając pismo na liście.
— To list od mojéj żony, wyrzekł.
Tristan zrobił głową i oczyma znak taki, który dałby się wytłomaczyć na podobne słowa „ah! to pan jesteś żonatym! winszuję panu” zamiast tego, „to co mi pan mówisz, nie obchodzi mnie wcale.”
— Pan czy żonatym jesteś? zapytał Holender.
— Nie panie.
„Mogę powiedzieć że nie jestem żonatym, pomyślał sobie Tristan, bo prawie nim nie jestem.
— Tém gorzéj, tem gorzéj, powiedział pan Van-Diek.
— To względnie.
— To zawsze gorzéj.
— Lecz jeżeli żona nie dobra?
— Zawsze żona dobra.
— O śmiało i wspaniale pan mówisz.
— To tylko jest prawdą panie, każda żona nie rodzi się dobrą przyznaję to ale nią się stanie.
— Staraniami około niej naszemi?
— Bardzo rzadko.
— Przez miłość któréj dozna.
— Czasem.
— Więc przez obojętność?
— Tak jest panie, właśnie przez obojętność dla niej. Żona koło któréj zadajemy sobie wiele pracy i mamy około niéj tkliwe starania, przyjmie postać słabéj i cierpiącéj, żona którą uwielbiamy, stanie się tyranem naszym dopóki ją kochać będziemy, a ofiarą gdy miłość nasza słabić zacznie, żona zaś która nie wie czy ją kochamy, lub nie kochamy, która cię widzi nie zachwycającym się nią, bez wszelkich nadskakiwać, któréj powiesz, „śniadanie jadam o jedenastéj obiad chcę jadać o szóstéj.“ Do któréj nigdy o interesach nie mówisz któréj nigdy nie zdajesz rachunku ze spraw swoich, która cię tylko widzi w czasie śniadania, obiadu i wieczerzy i która jest przekonaną że nie jest potrzebną do szczęścia i życia twego: żona taka panie, jest niewolnicą, cieszącą się twoim uśmiechem, uszczęśliwia się najmniejszą pieszczotą twoją. Wie, ze nie jest niczém więcéj dla męża, mniej może nawet mu potrzebną niż fajka którą pali i piwo które pije.
— Może teorya taka dobrą jest dla Holandyi ale niestosowną jest dla Francyi.
— Teorye stosowne i dobre dla jednego kraju. są dobremi i stosownemi dla wszystkich krain panie. Pan Bóg stworzył wszystkie kobiety na jednostajną formę i wszystkim im dał jednakowe serce.
— Tak jest, ale nie wszystkim im dał jednakowe twarze i jednakowe charaktery. Przyznasz pan przecie, że są kraje w których kobiety mają krew gorętszą i namiętności żywsze niż w pewnych innych krajach, i że pańska teorya która ci się zdaje dobrą w zimnym i wodnistym kraju, na nic by się niezdała we Włoszech i Francyi.
— Wątpię panie.
— Pozwól mi pan powiedzieć sobie, że się mylisz długą bowiem odbyłem naukę o kobietach, i jeżeli są ogólne prawa postępowania z niemi, zaręczam panu że jest także wiele wyjątków.
— Wszystko zważywszy, może i tak być jak pan sądzisz, odrzekł pan Van-Diek śmiejąc się; nie znam wszystkich kobiet. To tylko wiem, że jakem się ożenił, jest temu lat dziesięć, moja żona piękna brunetka dalibóg miała wiele zalotności, była wymagającą, nieporządną, miała zresztą wszystkie te błędy, które wy przez pochlebstwo francuzkie nazwaliście przymiotami. A że we dwa miesiące po ślubie, z łaski woli mojéj i z laski obojętności którą okazywałam i jéj saméj i jéj kaprysom, stała się porządną, wyrachowaną, oszczędną, łagodną, i że codzień jadam śniadanie o jedenastéj, a obiad o szóstéj, że nigdy słowem jedném nie znajduję w domu nic do naganienia; że przychodzę sobie i wychodzę kiedy mi się podoba i że nareszcie, zawsze znajduje ten sam wyraz twarzy i to samo dla mnie serce.
— Pan jesteś szczęśliwym człowiekiem.
— Dalibóg prawda, ot, patrzaj pan na pierwsze wyrazy tego listu: „mój drogi! z radością dowiaduję się o twoim powrocie, bo brak nam ciebie.
Julek cię z wielką niecierpliwością wygląda. Julek jest to mój syn, przerwał Holender.
— A! pan masz syna?
— Dziewięcio-letniego psotnika, ładnego blondyna.
Tristan spojrzał się na swego towarzysza podróży, z bardzo śniadą twarzą i z bardzo czarnemi włosami; nie mógł wstrzymać się od uśmiechu i zdawało mu się że odgadł tajemnicę, téj małżeńskiéj harmonii, tyle przez małżonka wychwalonéj.
— I powracasz pan teraz na łono rodziny? zapytał Tristan.
— Mój Boże! tak jest.
— Więc to podróż dla przyjemności tylko odbyta, ta z któréj pan wracasz? mówił daléj tenor znalazłszy rozrywkę w téj nowéj znajomości, a myśląc że nabędzie bawiącéj go nauki w rozmowie z Holendrem, zaczął być zaczepiającym i pytającym się z kolei, i tym sposobem nie dał upaść rozmowie.
— Tak była to podróż i dla przyjemności i dla interesów razem, odrzekł Holender.
— A! pan masz interesa i zajmujesz się niemi?
— Tak jest, mam dom ogromny handlowy i muszę dodać bardzo znany.
— A przez tenczas pani Van-Diek wszystko to w domu dopełnia co pan w nim będąc dopełniałeś?
— Oh! nie, biedna kobieta, nie dałaby sobie rady, mam pierwszego mego komisanta który jéj pomaga, chłopiec bardzo dorzeczny, z otwartą głową i słodkim charakterem.
— To prawda, odpowiedział Tristan wstrzymując śmiech który mu gwałtem chciał usta rozdzielić; to prawda, pan zmuszonym jesteś mieć komisanta.
— Dom nie mógłby postępować swoją drogą bez niego, ja muszę często oddalać się. Biedny chłopak ma dużo do roboty.
— Tak i ja sądzę.
— On to wszystko robi, czego im się robić nie chce.
Tristanowi się zdawało że odgadł myśl dowcipną w tém wymówieniu Holendra, lecz spojrzawszy się na twarz zacnego kupca, dostrzegł; że dobrodusznością i niewyrazistością holenderską, weszłą już aż w przysłowie, odwoływała posądzenie go o dowcip.
— Już pan dawno masz tego komisanta?
— Dwa lata, miałem inszego pieréj, ale to był ladaco, Eufrazya nie miała w nim zaufania. Eufrazya to jest imię mojéj żony. Tak dalece żem się z nim pożegnał, bo w ważnych sprawach od których zależy moja spokojność, słucham dosyć Eufrazyi, oszukiwał ją.
— Oszukiwał ją? powtórzył Tristan nie wiedząc w jakim sensie miał rozumieć te słowo.
— Tak oszukiwał ją, biédną kobiecinę, a jednakże ona go tak lubiła.
— Oh! pomyślał sobie Tristan, to już za wiele; ten biedny jegomość albo jest waryatem albo jakim Richelieon opasionym, i zapytał się znów głośno Holendra, a ten teraźniejszy nie oszukuje pańskiéj żony?
— O! co ten to jest wzorem, nadskakującym jéj i mnie; jeżeli tak ciągle sprawiać się będzie, zbogacę go, i ożenię nawet, jeżeli tylko Eufrazya nie będzie temu przeciwna.
— A czemuż by się miała temu przeciwiać?
— Bo tego więcéj lubi jeszcze a niżeli jego poprzednika.
— To może pański jaki krewny?
— Bynajmniéj.
— Lecz jeżeli go pan tak kochasz, cóż może przeszkadzać abyś go pan ożenił, i dał jego żonie jakiś obowiązek w domu swoim.
— Eufrazya by nie chciała.
— Dla czego?
— Bo jest zazdrosną.
— O twego komisanta panie?
— Tak jest.
Gdyby Tristan nie był zamkniętym prawie jak w pudełku, byłby pewnie na sześć stóp w górę wyskoczył; Holender opowiadał wszystkie te rzeczy z najcudniejszą zimną krwią, tak że można było posądzić że to czynił naumyślnie.
— Przebacz pan, wymówił tenor, że się odważam czynić pan i takie zapytania, lecz jeżeli pańska żona może być zazdrosną o żonę komisanta, pan powinieneś być zazdrosnym o komisanta; nieprawdaż?
— Ja?
— Tak jest pan.
— Dla czego?
— A do licha! wymówił Tristan, i posuwając pytanie aż do ostatniego krańca, dla dowiedzenia się co ma myśleć o swoim sąsiedzie; do licha, jeżeliż pańska żona tyło go kocha, więc on panu urywa cząstkę jéj miłości, którą pan całkowicie masz prawo posiadać.
— W błędzie pan jesteś.
— Jakim sposobem jestem w błędzie?
— Bo on mnie więcéj niż moją żonę kocha.
— Tak pan myślisz?
— Jestem tego najpewniejszym, a ponieważ on mnie więcéj kocha, niż Eufrazya jego, więcéj mi daje niż bierze odenmie. To jest reguła porównania oczywista.
— To sprawiedliwie, wymówił Tristan, namyśliwszy się przez chwilę, lecz cóż on robi dla pana?
— Naprzód powiedziałem panu, że wszystko to robi co mnie się robić nie chce: więc tedy...
— Więc tedy! przerwał Tristan spodziewając się że nareszcie otrzyma wytłomaczenie którego oczekiwał, więc tedy...
— Więc tedy, z najpoczciwszą miną i nie do pojęcia dobrodusznością odpowiedział Holender; on utrzymuje wszystkie rachunki, i mogę mu dać to świadectwo że się nigdy ani na szeląg nie pomylił; to on który wszystko zaspakaja i ułatwia w czasie mojéj nieobecności on idzie na przechadzkę z moją żoną, on ją wprowadza na bal: z niego jest, jak to mówią prawdziwy przyjaciel.
Ten człowiek jest prawdziwą tajemnicą dla mnie, pomyślił Tristan: albo jest wielkim głupcem albo wielkim filozofem.
— Pan jesteś bardzo szczęśliwym. odezwał się głośno, jakby robiąc odpowiedź panu Van-Diek na którą zdawał się oczekiwać, jak gracz w piłkę czeka aby mu ją partner oddał, jeżeli ją zgubił czyli pozwolił jéj upaść; pan jesteś bardzo szczęśliwym mając prawdziwego przyjaciela.
— Pan nie miałeś go nigdy?
— Owszem miałem.
— No! więc?
— No! więc, ja uratowałem mu życie, a on mnie przebił szpadą.
— W piersi?
— W łopatkę.
— To szczęście jeszcze że pana nie zabił; czy to bardzo boli dostać pchnięcie szpadą?
— To względnie, gdzie się pchnięcie dostanie.
— W ramię, albo w łopatkę?
— Nie wielka to rzecz, to zdaje się ze więcéj utrudza niż sprawia bólu.
— Właśnie sobie to myślałem.
— Dla czego się mnie pan oto pytasz?
— Bo pewnego dnia bić się miałem.
— Dla ważnéj przyczyny?
— Nie, dla tego że pewnego dnia jeden pan powiedział mi że Eufrazya mnie oszukuje i zdradza: ja wtenczas stałem, dałem mu więc policzek; gdybym był siedział nie byłbym mu nawet wcale odpowiedział.
— I cóż ten pan na to?
— Żądał odemnie zadosyć uczynienia.
— Pan wyzwanie przyjąłeś?
— Tak jest, przyjąłem, alem się nie bił.
— Przeprosił pana?
— Nie, daliśmy sobie randez vous na dzień jutrzejszy; a wróciwszy do domu. kommisant o którym mówiłem dopiero, podał mi dzienne rachunki. Był to ostatni dzień miesiąca bardzo zagmatwanego; trzeba było wypłaty różne robić, i cały zajęty temi wypłatami, zupełnie zapomniałem że nazajutrz bić się miałem. Część nocy przepędziłem na pisaniu liczb i położyłem się bardzo późno; było do tego wielkie bardzo zimno i o jedenastéj rano byłem jeszcze w łóżku uśpiony w najlepsze, gdy mie raptem przebudzono: ujrzałem natenczas przed sobą człowieka któremu byłem dał policzek wczoraj; zdawało się że był od zimna zkośniały.
— „Mości panie! odezwał się gniewnym głosem, już trzy godziny czekam na pana.
— „To cóż z tego? odpowiedziałem.
— „No! więc pan nie przybyłeś na rendez-vous?
— „Wiem o tém, panie, ponieważ leżę w łóżku.
— „Ale mości panie! mnie zimno jest tak długo czekać.
— „To mi obojętne, ponieważ mnie ciepło.
— „Więc pan nie chcesz iść za mną?
— „Dalibóg nie mam ochoty tak zębami jak pan dzwonić, tak mieć policzki blade a nos czerwony. O któréj godzinie byłeś pan na miejscu?
— O ósméj już panie.
— I czekałeś mnie pan?
— Aż do jedenastéj, to robi trzy godziny.
— „Zimno panu było?
— „Przeziąbłem, panie, i pewnie wpadnę z tego w chorobę, powiedział mi mój przeciwnik.
— „An no! mój zacny panie, znajduję żeś już dosyć ukaranym został, odpowiedziałem, za niedorzeczność którąś mi powiedział: przebaczam ją panu, wróć teraz do siebie. Połóż się w wygrzane łóżko, napij się filiżankę bzu dobrze ciepłego, i nic ci nie będzie: żegnam pana, nie popełniaj więcéj nieroztropności.
„I obróciłem się do ściany dla zaśnięcia; lecz ten jegomość nie przestawał hałasować i krzyczeć, natenczas zadzwoniłem i kazałem go za drzwi wypchnąć. Zdaje mi się że natenczas mój komisant którego się rzecz trochę tyczyła, bo ten pan wymienił jego jakoby miał być kochankiem mojéj żony, zadał mu późniéj pchnięcie szpadą; za co go połajałem, Eufrazya także była na niego zażalona że dla sporu życie swoje narażał, i od tego czasu nie słyszałem więcéj o moim wyzywaczu.”
Tristan patrzył na pana Van-Dicka z rzetelném uwielbieniem.
— Oto jest prawdziwie szczęśliwy człowiek! myślał sobie.
Przez tenczas, Holender jakby coś obojętnego opowiadał, rozkładał swój żurnal i wytrzepywał z niego tabakę. W chwili kiedy go już miał zacząć czytać, obrócił się do Tristana i spojrzał się na niego oczami już w okulary przystrojonemi.
— „Czy Pan się biłeś o kobietę? zapytał.
— „Tak jest.
Pan Van-Dick natenczas śmiać się zaczął i niby szukał paragrafu któren chciał przeczytać; zdaje się że go znalazł; bo jak tylko mógł najwygodniéj podparł się łokciem i bardzo uważnie czytać zaczął.
Co do Tristana, ten przez niejaki czas jeszcze patrzył się na tego oryginalnego człowieka pod tak pospolitą pokrywką; potém poglądał na poła przedstawiające się oczom jego; późniéj nie mając nic do czytania i utrudziwszy się myślami, także się usadowił w kątku pojazdu; nasunął podróżny kaszkiecik na głowę, i uczuwając tylko jednostajne, pojazdu kołysanie, zamknął oczy i pewnie zasnął.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (syn) i tłumacza: anonimowy.