Przygody Huck’a/Tom II/Rozdział XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Marek Twain
Tytuł Przygody Huck’a
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Granowskiego i Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Teresa Prażmowska
Tytuł orygin. The Adventures of Huckleberry Finn
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXII.

Nowy kłopot. — „Martwy głaz.“ — Przyjaciel samotnika. — Uroczy kwiat.

Okropnie dużo roboty mieliśmy z piłą i z piórami; sam Tomek przyznawał, że napis będzie najprostszy, jaki być może: nie wyryty na ścianie, ale zaledwie wydrapany. Był jednak niezbędny podług Tomka.
Więc gdy Jim i ja mordowaliśmy się nad zaostrzeniem piór, które on robił z kawałków połamanego lichtarza, ja zaś z łyżeczki, Tomek zaczął układać napisy, któremi wyrazić miał Jim swoje cierpienia. Że jednak Jim nie znał liter, Tomek zafrasowany postanowił litery sam nakreślić węglem, resztę zaś miał Jim wykonać. Myślałem, że tego wystarczy, aż Tomek woła:
— Zapomniałem o najważniejszem: napis nie może być ryty na deskach, ściany więzienia muszą być z kamienia, a jęki więźnia obijać się mogą tylko o głazy martwe, nieczułe. Postaramy się o głaz.
— Już wiem! Trzeba przynieść kamień, a przy jednym ogniu upieczemy dwie pieczenie. O staję ztąd, pod młynem, leży kamień młyński. Musimy go przynieść. Jim wyryje na nim bolesne swoje zwierzenia, a my użyjemy go zamiast osełki do wyostrzenia piór i wyzębienia piły.
Niezła to była myśl, ale i kamień niezłą też musiał mieć wagę, a trzeba go było przytoczyć. Zabraliśmy go bez przeszkody, ale niełatwo było toczyć kamień po nierównej drodze. Pomimo wszelkich naszych usiłowań, nie byliśmy w stanie zapobiedz temu, żeby się od czasu do czasu nie przewracał, co nam za każdym razem groziło utratą nóg. Tomek godził się z myślą postradania jednej, ale ja wolałbym był zachować obie.
W połowie drogi, gdy pot lał się z nas strugami, a nogi i ręce odmawiały już posłuszeństwa, musieliśmy przywołać Jim’a, który wypełznąwszy za nami przez wykopaną pod łóżkiem dziurę, dopomógł nam przytoczyć kamień.
Nasze przejście podziemne było dość duże, zawsze jednak nie takie, żeby przez nie przesunąć można głaz duży, musiał więc Jim rozszerzyć je bardzo motyką. Poczem Tomek narysował litery ćwiekiem i zasadził Jim’a do wykuwania ich, dawszy mu ćwiek zamiast dłóta, a gwicht żelazny, znaleziony w przybudówce, w miejsce młotka. Kazał mu kuć, dopóki świecy wystarczy, a potem ukryć kamień pod siennikiem i spać się na nim położyć. Gdy z pomocą naszą Jim założył łańcuch na nogę od łóżka, Tomek zapytał:
— Są tu pająki, Jim?
— Nie, paniczu, Bóg łaskaw, ani jednego.
— To nic! Wystaramy ci się o kilka.
— Paniczu złocisty, a po co? Po co mnie pająki? Ja się ich boję... Dla mnie, pająk czy grzechotnik, to wszystko jedno.
Pomyślał trochę Tomek i powiada:
— To pyszna myśl! A gdzieżbyś go trzymał?
— Kogo, paniczu?
— Grzechotnika, ma się rozumieć!
— Łasko Boska! a panicz co mówi?! A toć, żeby tu miał ze mną mieszkać grzechotnik, tobym chyba głową wybił dziurę i uciekł.
— E! Jim, tak ci się zdaje. Z początku tylko bałbyś się grzechotnika, a potem oswoiłbyś go...
— Oswoił?
— I nawet bardzo łatwo. Każde zwierzę okazuje wdzięczność za pieszczoty i nie czyni krzywdy osobie, która ma o niem staranie. W książkach szeroko o tem piszą. Spróbój: cóż ci szkodzi? Z początku będzie trudno, a potem, zobaczysz: przywiąże się do ciebie, nie odstąpi cię na krok, spać będzie z tobą, a nawet pozwoli ci swą głowę włożyć w usta.
— Mój paniczu, mój śliczny, niech panicz tego nie mówi! Słuchać nawet nie mogę... Co? grzechotnik ma mi pozwolić, żebym sobie w usta włożył jego głowę? Mnie pozwoli? Cóż to? łaskę mi robi, czy co? Oho! poczeka on, nim ja go o pozwolenie poproszę! Spać będzie ze mną? Nie chcę! nie chcę! paniczu!
— Miejże rozsądek, Jim. Każdy więzień posiadać musi jakieś stworzenie obłaskawione, a jeżeli nikt dotychczas nie próbował oswoić grzechotnika, to tem większa ztąd sława dla ciebie. Zobaczysz, Jim, cały świat będzie wiedział o tobie.
— Nie, paniczu, dziękuję, co mi tam po sławie! Jak mnie wąż ukąsi, to się od sławy nie zagoi. Nie, nie, paniczu, nie chcę!
— Ach!, Jim, czyż spróbować nawet nie możesz? Ja tylko chcę, żebyś spróbował. Nie uda się, to nie...
— Pewno, że się nie uda, jak mnie grzechotnik ukąsi... Nawet czasu nie będzie spróbować. Nie, paniczu, nie, kochanie moje złote, zrobię wszystko, co panicz każe, tylko niech to nie będzie takie głupstwo... A jeżeli mi tu przyniesiecie grzechotnika i każecie go oswajać, to ucieknę. Zobaczy panicz, że ucieknę... Bez pisania i bez drabiny.
— No, dobrze już, dobrze, kiedyś taki uparty, to nie... Nie chcesz grzechotnika, to ci przyniesiemy kilka jaszczurek, a ty im ponawlekasz po parę guzików na ogony i niech udają grzechotników.
— Ja i tego paskudztwa znieść nie mogę, ale jeżeli już bez nich nie można, to niech tam... Niech panicz przyniesie... Żebym ja był wiedział, że to tyle kłopotu z tem siedzeniem w więzieniu i taki zachód...
— Ma się rozumieć, że jest zachód i kłopot, jeżeli wszystko idzie, jak się należy. Czy są tu szczury?
— Nie, paniczu, nie widziałem ani jednego.
— No, to ja ci ich kilku dostarczę.
— Kiedy ja i szczurów nie chcę, paniczu. Chwili spokoju z nimi niema, to coś gryzą, to skrobią, to biegają... a gdy człek zaśnie, to po nogach kąsają... bo i to bywa! Nie, paniczu, już jeżeli koniecznie potrzeba, to niech panicz przyniesie jaszczurki, ale szczurów nie chcę. Co mi po tem?
— Dajże pokój, Jim. Niema więźnia bez szczurów. Każdy je ma i ty swojego mieć musisz. Powiadam ci: nie było przykładu, żeby więzień nie miał szczura! Oswoisz go, nauczysz sztuk i zobaczysz: będzie chodził po tobie śmiały, jak mucha. Ale trzeba, żebyś im grał na jakim instrumencie, bo szczury przepadają za muzyką. Masz na czem grać?
— Mam grzebień, paniczu, i papieru kawałek i gitarę z porwanemi strunami. Nie wiem, czy im się taka muzyka podoba?
— I jak jeszcze! graj im byle jak, byleś grał, to dla nich dosyć. Trzeba ci wiedzieć, że wszystkie zwierzęta lubią muzykę, mianowicie, gdy są w więzieniu, a muzyka musi być smutna, płacząca... Na gitarze zaś i to z porwanemi strunami, nie zagrasz nic wesołego. To im się bardzo podoba, zejdą się, obstąpią cię, skoczą ci nawet na głowę byle słuchać! Widzisz, tak trzeba zrobić... Wieczorem, nim się spać położysz i rano, bardzo rano, usiądź na łóżku, z głową zwieszoną i zacznij przebierać palcami po strunach. Graj im — „Pękło ostatnie ogniwo...“ to ich najwięcej rozrzewni... zobaczysz! Pograsz jakie parę minut i zaraz szczury, jaszczurki, pająki, rozczulą się, powyłażą ze swoich dziur i przyjdą wszystkie do ciebie. To ci dopiero będzie uciecha!
— Dla nich może, paniczu, ale nie dla mnie. Żebym choć wiedział, na co to paniczowi potrzebne? Ale trudno, kiedy trzeba, to trzeba... Niech tam już! Pozłazi się ta gadzina do mnie, to przynajmniej w domu dokuczać nie będzie.
Tomek chwilkę się jeszcze namyślał, czy czasem nie przepomniał czego. W końcu powiada:
— Jeszcze jednej rzeczy zapomniałem. Jak ci się zdaje, Jim, czy mógłbyś tu pielęgnować jaką roślinę, której kwiat uroczy...
— Co tego, to nie wiem, paniczu. Ciemnawo tu, na kwiatach się nie znam, a zachodu z tem sporo...
— Spróbój, co ci szkodzi? Czynili to niektórzy więźniowie.
— Ja myślę, paniczu, że możnaby tu posadzić chwast jaki: pokrzywę może? Ale kłopotu będzie dużo, a pożytku żadnego.
— Nie wierz temu. Ja ci przyniosę kilka krzaków pokrzywy i innego ziela, a ty je posadzisz tam w kącie. I pamiętaj nazywać je Picciola, bo tak się nazywa roślina, która rośnie w więzieniu. Będziesz ją łzami podlewał.
— Po co, paniczu? Jest przecie źródlanej wody poddostatkiem.
— Ale więzień nie może używać wody źródlanej; musi podlewać łzami. Każdy tak czyni.
— Kiedy, proszę panicza, od wody daleko prędzej rośnie... A z temi łzami, to jeszcze niewiadomo jak...
— To nie twoja rzecz. Łzami podlewaj i koniec...
— Zobaczy panicz, że przepadnie... Zkądże ja zresztą wezmę łez, kiedy ja nigdy nie płaczę?
To ostatecznie przekonało Tomka. Pomyślał trochę i oznajmił, że jeżeli już nie inną roślinę, to cebulę musi pielęgnować. Przyrzekł też zajść do kuchni murzyńskiej i wziąwszy parę cebul, wrzucić je do imbryka, w którym co rano przysyłano Jim’owi kawę. Jim skrzywił się trochę na kawę z cebulą i wyrzekał, że wogóle za dużo ma roboty: pielęgnowanie uroczego kwiatu, przygrywanie szczurom, oswajanie jaszczurek i pająków, ostrzenie pióra, kucie napisów, prowadzenie dziennika, jednem słowem, więźniem będąc, tyle miał pracy i odpowiedzialności, jak nigdy przedtem. Tomek zniecierpliwiony ostro wymawiać mu zaczął niewdzięczność.
— Jakto? — powiada — zdarza ci się sposobność, nie każdemu dana więźniowi, rozsławić swe imię po całym świecie, przekazać je pamięci potomnych, a ty ocenić tego nie umiesz? Wstydź się, Jim! Inaczej o tobie myślałem.
Zawstydził się więc Jim, uznał swą winę, przyrzekł nie wpadać w nią więcej i przejednał Tomka, poczem obaj udaliśmy się na wypoczynek.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Samuel Langhorne Clemens i tłumacza: Teresa Prażmowska.