Przygody Huck’a/Tom I/Rozdział XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Marek Twain
Tytuł Przygody Huck’a
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Granowski i Sikorski
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Granowskiego i Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Teresa Prażmowska
Tytuł orygin. Adventures of Huckleberry Finn
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XI.

Huck i nieznajoma. — Co słychać? — Złapał się Huck. — „Szukają nas!“

Zapukałem. — „Proszę wejść“ — odpowiedziano.
Gdym wszedł i przywitał niewiastę, obejrzała mnie od stóp do głów małemi oczkami świdrującemi i pyta:
— Nie możnaby wiedzieć, jak ci na imię?
— Sara Williams.
— A gdzie mieszkasz? W tych stronach?
— O nie, proszę pani; w Hookerville, o siedm mil ztąd w dół rzeki. Całą drogę szłam pieszo i okropnie jestem zmęczona.
— I głodna pewno także? Poczekaj, znajdzie się coś dla ciebie.
— Dziękuję pani, nie jestem głodna. Jeść mi się bardzo chciało i wstąpiłam po drodze na folwark, o dwie mile ztąd. Tam mnie nakarmili i wcale mi się jeść nie chce. Dlatego nawet tak się spóźniłam. Matka moja leży chora, nie mamy już ani pieniędzy, ani żadnych zapasów, przyszłam więc tu, do wuja mojego, Abnera Moore. Nigdy tam jeszcze nie byłam, podobno dom wuja na końcu miasta. Prawda, proszę pani? A może pani zna mego wuja?
— Nie, nie wszystkich znam jeszcze. Niema dwóch tygodni, jak tu mieszkam. Kawał drogi masz przed sobą, jeżeli idziesz na drugi koniec miasta. Zanocuj tu lepiej, a tymczasem zdejm kapelusz.
— Nie, dziękuję pani — powiadam. — Odpocznę tylko i dalej pójdę. Ciemno wprawdzie, ale ja się nie boję.
Ona mi na to, że mnie nie puści samej, że mnie odprowadzi mąż jej, który za godzinę powróci. Zaczyna mi potem rozpowiadać o swoim mężu, o swoich krewnych, mieszkających w górze rzeki, i o krewnych, mieszkających w dole rzeki, i jak im się dobrze powodziło dawniej, i jak nieroztropnie uczynili, przenosząc się do naszego miasteczka, gdzie im się wcale nie powodzi i tak dalej i dalej. Lecz gdy mówić zaczęła o tatce i o zamordowaniu Huck’a, chętnie słuchałem jej paplaniny. Pytam więc:
— Któż go zamordował? Dużo o tem mówiono u nas, w Hookerville, ale do tej pory nie wiemy, kto był zabójcą Huck’a Finn?
— E, ja myślę, że tu są tacy, którzy wiedzą, kto zabił Huck’a. Podejrzewają starego Finna.
— Czy doprawdy? Nie może to być!
— Wszyscy prawie tak myśleli z początku. Mało brakowało, żeby nie ukarano starego po naszemu prawem Lynch’u[1]. Potem jednak zaczęto przypuszczać, że zbrodnię mógł popełnić zbiegły ztąd murzyn, niejaki Jim.
— Cóż znowu? Jim...
I urwałem nagle, bo przyszło mi na myśl, że lepiej uczynię, milcząc. Kobieta dalej prawiła, nie zwróciwszy nawet uwagi na moje słowa:
— Trzeba ci wiedzieć, że murzyn zbiegł tej samej nocy, w której zamordowano biednego chłopca. Wyznaczono więc nagrodę za schwytanie go: trzysta dolarów. A i ten dostanie nagrodę — dwieście dolarów — kto znajdzie starego Finna. Bo to widzisz, tak było: przychodzi on do miasta rano i opowiada, że syna mu zabito w nocy, czy może przed samą nocą. Zaraz też wyprawiono łódź na poszukiwanie zwłok, a stary zabrał się także z nimi i szukał, ale potem, gdy nic nie znalazłszy, wrócili wszyscy do miasta, stary gdzieś zniknął. Przed nocą jeszcze chciano się wziąć do niego, niechby pokosztował lynch’u, ale już go nie było — przepadł gdzieś, uważasz? Na drugi dzień pokazuje się, że murzyna niema, a nawet, że od dziesiątej wieczorem tej nocy, w której spełniono zbrodnię, nikt go nie widział na oczy. Na niego więc wszystko złożyli i już o niczem innem nie mówią. Wtem powraca stary Finn, prosto idzie do sędziego Thatcher’a, a głośno płacząc, że murzyn zabił mu dziecko, prosi, błaga, żeby mu sędzia dał pieniędzy na szukanie murzyna. Sędzia dał mu trochę grosza, a stary, dobrze opity, aż do północy wałęsał się po mieście z jakimiś nieznajomymi, którym niedobrze z oczu patrzyło. Gdy znikli razem, już od tej pory nikt Finna nie widział. Strasznie podobno człek chytry! Gdy wróci po upływie roku, wszystko pójdzie jak z płatka. Niczego mu nikt nie dowiedzie i pieniądze syna wpadną mu w ręce.
— Czy przestali już podejrzewać o zbrodnię murzyna?
— Nie, są jeszcze tacy, którzy myślą, że nikt inny nie mógł być zabójcą, tylko murzyn. Zapewne go wkrótce schwytają i zmuszą do wyznania prawdy.
— Więc go szukają?
— Ma się rozumieć, gąsko jedna, że go szukają. Czy to codzień zdarza się ludziom sposobność dostania trzystu dolarów? Ci i owi myślą nawet, że murzyn ukrywać się musi gdzieś niedaleko. I ja tak myślę, nie lubię jednak pleść bez potrzeby. Podobno na tę wysepkę, co tu leży na środku rzeki — Jackson’s Island, prawda? — nigdy nikt nie zagląda. Nikt tam nie mieszka, a prawie pewna jestem, że dwa dni temu widziałam dym na wyspie, od Missouri. To nie kto inny, tylko murzyn tam się ukrywa; wartoby zadać sobie trochę trudu i przetrząsnąć wysepkę, jak się należy. Od tamtej pory nie widziałam już dymu, więc jeżeli to on był, to skrył się gdzieindziej. Ale to nic nie szkodzi: pojedzie tam mąż mój i to nie sam, ale z drugim. We dwóch popłyną i to nie tracąc czasu. Nie było męża w domu, ale gdy dziś powrócił, zaraz mu powiedziałam, żeby przeszukał wyspę.
Taki mnie ogarniał niepokój, że nie mogłem wysiedzieć na miejscu. Potrzebowałem koniecznie mieć coś w ręku, coś w palcach przynajmniej trzymać, wziąłem więc ze stołu igłę i zaczynam ją nawlekać. Ale drżały mi ręce i czułem, że niezręcznie to robię. Gdy kobieta mówić przestała, widzę, że na mnie patrzy ciekawie i z uśmiechem. Położyłem więc igłę i nitkę i udając, że mnie bardzo zajęła jej opowieść, rzekłem:
— Trzysta dolarów, to niemały pieniądz. Jakżebym chciała, żeby mama dostać je mogła. Czy mąż pani dziś jeszcze popłynie na wyspę?
— Tak, dzisiaj. Poszedł do miasta z tym człowiekiem, który ma mu towarzyszyć, po łódź i drugą strzelbę. Po północy wyruszą.
— Czy nie łatwiej-by im było szukać w dzień? Niechby poczekali do rana?
— Tak? A murzynowi nie łatwiej będzie ich spostrzedz? Tymczasem po północy on zaśnie twardo, nasi zaś w ciemności łatwiej dostrzegą blask ogniska, jeżeli je murzyn rozpalił.
— Nie zdaje mi się.
Kobieta spojrzała na mnie ciekawie, a ja nie mogłem ukryć zmieszania. Po chwili znów zaczyna:
— Jak mówiłaś, że ci na imię, kochaneczko?
— Ma-Mania Williams.
Powiedziałem „Mania“, ale ciągle mi się zdawało, żem się omylił. Nie śmiałem więc spojrzeć w oczy kobiecie, czując, żem się złapał i że znać to po mnie.
— Zdaje mi się, kochaneczko, że gdy cię pierwszy raz o imię spytałam, odpowiedziałaś mi: Sara?
— Tak proszę pani, nazywam się Sara Marya Williams. Na pierwsze imię mam Sara. Jedni nazywają mnie Sarą, drudzy Manią.
— Tak? Więc masz dwa imiona?
— Tak, proszę pani.
Jakkolwiek trochę uspokojony, oczu jednak podnieść nie śmiałem. Skoro wszakże kobieta zaczęła narzekać na ciężkie czasy i na szczury, odzyskałem dawną swobodę. O szczurach mówiła świętą prawdę. Co chwila to z tej, to z owej dziury wyglądały na izbę. Mówiąc, że gdy jest sama, zawsze ma pod ręką coś do rzucania na szczury, które jej spokoju nie dawały, pokazała mi sztabkę ołowianą, skręconą w węzeł.
— Tem na nich rzucam — powiada — i zwykle trafiam doskonale, dziś wszakże, mając ramię mocno sforsowane, trafić nie mogę.
Jakoż gdy szczur wyszedł, cisnąwszy w niego ciężarkiem, chybiła, sykając z bólu.
— A możebyś ty sprobowała — rzecze do mnie.
Choć pilno mi było uciec przed powrotem jej męża, wziąłem jednak ołów i cisnąłem nim w pierwszego szczura, który wyścibił nos z dziury. Gdyby czekał, to z pewnością nie poszłoby mu to na zdrowie. Gospodyni moja oświadczyła, że rzucam wybornie i że drugiego szczura zabiję z pewnością. Poczem wstawszy z krzesła, przyniosła z głębi pokoju motek przędzy, prosząc, żebym jej pomógł w robocie. Rozstawiłem wtedy obie ręce, a ona, włożywszy na nie motek, wciąż o interesach swoich i o mężu opowiadała. Nagle, przerywając sobie, mówi:
— Żeby zabić szczura, trzeba mieć ołów w pogotowiu, na kolanach.
I to mówiąc, rzuciła mi ciężarek na kolana, które ścisnąłem szybko, żeby mu nie dać upaść na ziemię. Po chwili kobieta, zabrawszy motek, pyta żartobliwie, patrząc mi w oczy:
— Powiesz mi teraz, jak się nazywasz... naprawdę?
— C... co? co, pro-oszę pa...?
— Jak ci naprawdę na imię? — przerwała — Bill, Tom, Bob, czy inaczej?
Zdaje mi się, żem drżał cały, jak liść na wietrze; nie wiedziałem, co odpowiedzieć, co robić. Mówię jednak:
— Proszę pani, niech pani będzie łaskawa nie żartuje sobie z biednej dziewczyny. Jeżeli ja pani zawadzam, to ja... ja...
— Nie pójdziesz nigdzie. Siadaj i siedź tam, gdzie siedziałeś. Nie zrobię ci nic złego. Zwierz mi się tylko ze swoją tajemnicą i zaufaj mi. Ja ci tajemnicy dochowam: więcej nawet uczynię, bo dopomogę ci, wraz z mężem, gdybyś tego potrzebował. Ja wiem: uciekłeś od majstra. Jesteś zbiegły terminator, ale to nic nie szkodzi, nic w tem złego i obawiać się nie potrzebujesz. Źle się musiał z tobą obchodzić i tyś go dlatego porzucił. Bóg z tobą, dziecko, nie powiem tego nikomu, tylko mów prawdę.
— Widzę — rzekłem — że komedyi dłużej grać nie można, wyznam więc prawdę, prosząc o dotrzymanie danego mi słowa. Rodzice moi już nie żyją, a opieka oddała mnie na naukę do właściciela folwarku, o trzydzieści mil ztąd wgłąb kraju, starego skąpca, który tak źle się ze mną obchodził, że nie mogąc dłużej wytrzymać, ściągnąłem córce trochę ubrania i uciekłem w przekonaniu, że wuj mój, Abner Moore, zechce się mną zaopiekować. To też pilno mi było dojść do tego miasteczka — do Goshen.
— Co ty mówisz, Goshen? Ależ to nie Goshen. To Nowy Piotrków. Goshen o dziesięć mil dalej, w górę rzeki. Któż ci powiedział, że to Goshen.
— Kto? Jakiś człowiek, którego spotkałem dziś rano, o samym świcie. Kazał mi z gościńca zejść na prawo.
— Chyba był pijany. Na lewo właśnie do Goshen iść trzeba.
— Ha, co prawda, wyglądał na pijanego, ale teraz mniejsza już o to. Stało się! Trzeba ruszać w drogę, bo powinienem być w Goshen o wschodzie słońca.
— Poczekaj-no chwilę. Dam ci przekąskę, przyda się w drodze.
Krzątając się koło przekąski, pyta mnie:
— Powiedz no, gdy krowa chce się podnieść, na które nogi wstaje?
— Na tylne, proszę pani.
— Dobrze, a koń?
— Na przednie.
— Z której strony drzewo mchem porasta?
— Od północy.
— Jeżeli piętnaście krów pasie się na wzgórzu, ile obróconych jest głowami w tym samym kierunku?
— Wszystkie piętnaście, proszę pani.
— Dobrze, dobrze! Widzę teraz, żeś na prawdę na wsi wychowany, a podejrzywałam, że mnie chcesz znów naciągnąć. Powiedz że mi teraz, jak się naprawdę nazywasz?
— Jerzy Peters, proszę pani.
— Staraj-że się nie zapomnieć już tego nazwiska, Jerzy. Pamiętaj, żebyś mi znów nie powiedział, że ci Aleksander na imię i nie wykręcał się, że masz dwa imiona: Jerzy i Aleksander. Nie wchodź też między kobiety w tej perkalowej sukienczynie, bo licho udajesz dziewczynę; tylko mężczyzn oszukać możesz. Bóg z tobą, dzieciaku! a toż kiedy się zabierasz do nawlekania, to nie naprowadzaj igły na nitkę, lecz odwrotnie: zamiast trzymać nieruchomo nitkę, nią właśnie szukaj uszka igły. Tak zawsze nawlekają kobiety, mężczyźni zaś wszystko naodwrót czynią. A kiedy rzucasz czemś ciężkiem, to stań na palcach, podnieś rękę nad głową najwyżej i najniezgrabniej, jak możesz, i staraj się chybić celu co najmniej na jakie sześć stóp. Rzucaj zaś całem ramieniem i z rozmachem, jakbyś miał ramię na trzpieniu osadzone, bo tak zawsze rzucają dziewczęta. I to sobie pamiętaj: gdy dziewczyna chce, żeby jej coś upadło na kolana i nie stoczyło się na ziemię, to kolana rozsunie, robiąc ze spódnicy niby fartuszek, do przyjęcia czegoś nastawiony. Dziewczyna ci nigdy nie ściśnie kolan, jak ty uczyniłeś, łapiąc ciężarek ołowiany. Skoro tylko zobaczyłam, jak igłę nawlekasz, domyśliłam się, żeś chłopiec, a ze szczurami i z ołowiem, tom już tylko naumyślnie próbowała, żeby być pewną swego. A teraz ruszaj do swego wuja, Saro Maryo Williams, Jerzy Aleksandrze Peters, a jeśli ci się co przytrafi, to daj znać pani Judycie Loftus, to znaczy mnie, ja zaś uczynię wszystko, co będę mogła, aby cię wybawić z kłopotu. Trzymaj się drogi nad rzeką, a idąc na taką wędrówkę, bierz z sobą trzewiki i skarpetki. Droga do Goshen ostremi kamieniami usiana i zanim tam dojdziesz, nogi twe będą porządnie pokaleczone.
Uszedłszy brzegiem z pięćdziesiąt łokci, zawróciłem na miejscu i co tchu biegłem do łódki. Wskoczywszy do niej, wiosłowałem ile sił starczyło, aby czemprędzej dobić się wyspy. Wylądowawszy z tej strony, gdzie brzeg wysoki i spadzisty, wdrapałem się na urwisko i na tem samem miejscu, gdziem po raz pierwszy rozpalił ogień, rozłożyłem teraz wielkie ognisko, z suchych gałęzi.
Uczyniwszy to, wszedłem do łodzi i z tym samym pośpiechem gorączkowym, opłynąwszy połowę wyspy, wysiadłem na brzeg, i w susach przebywając spadzistość wału, wpadam do groty. Jim spał w najlepsze. Budząc go, wołam:
— Zbieraj się, Jim... Prędzej! Chwili nie mamy do stracenia.. Szukają nas!
Jim nie pytał o nic, ale ze sposobu, w jaki się uwijał, widać było, że go przeraziły moje słowa. W przeciągu pół godziny zdążyliśmy złożyć na tratwie całe nasze mienie i wyprowadzić z zatoczki, nie zapomniawszy, ma się rozumieć, do szczętu wygasić ognia.
Odepchnąwszy od brzegu tratwę, do której łódź była przymocowana, trzymając się cienia, przez gałęzie drzew nadbrzeżnych rozpostartego na wodzie, daliśmy się unieść prądowi i opuściliśmy wyspę.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Samuel Langhorne Clemens i tłumacza: Teresa Prażmowska.
  1. Prawem Lynchu (Lynch-law) nazywa się dawniej praktykowany w Ameryce, zwyczaj, że tłum schwytawszy przestępcę, sam mu wymierza sprawiedliwość. (Przyp. Tłóm.)