Przejdź do zawartości

Przewodnicy zakopiańscy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Eugeniusz Janota
Tytuł Przewodnicy zakopiańscy
Pochodzenie Kłosy, 1866, nr 74-75.
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1866
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Walery Eljasz-Radzikowski
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PRZEWODNICY ZAKOPIAŃSCY.
Przez Dra Eugeniusza Janotę.[1]



Na góry, na góry,
Tam bliżéj do nieba;
Tam słońce, tu chmury,
Nam nieba potrzeba.
K. Antoniewicz.



„Piękność szczytna“, powiada hr. Kazimierz Wodzicki, „piękność nieporównana jest ta, którą Bóg stworzył, a człowiek swą ręką nie przerobił. Ta piękność wznosi duszę i do wdzięczności pobudza, człowieka pokornym, dobrym i czułym robi; ta piękność nie znosi krytyki, boski ma ona puklerz, którego krytyczny rozum nie przebije.“ Piękność tę widzimy wprawdzie wszędzie około siebie rozpostartą; ale gdzie ją codzień widzimy, tam ona nam powszednieje, jak bawidełko dziecku, zmysł nasz oswaja się z nią zbytecznie i tępieje na jéj wdzięki, a co gorsza, przyuczeni obracać wszystko, co nas w przyrodzie otacza, na pożytek materyalny, opanowując coraz bardziéj w tym celu przyrodę, przywykamy patrzéć na nią, jak nadęty pan jaki na uniżonego sługę, który się mu w niczém nie śmié sprzeciwić.
W górach stosunek ten znacznie się zmienia; wprawdzie i tutaj człowiek szuka i nachodzi korzyści, ale przy tém wszystkiém nie uczuje on snać nigdzie tak głęboko swojéj nicości i śmieszności onéj pychy, co to na wieczne czasy buduje, tworzy, zbiéra, zabiéra i niszczy, nigdzie nie zmaleje on tak, jak gdy go otoczą skaliste olbrzymy, pierworodne dzieci matki ziemi. Wprawdzie i wśród gór masz u ich stóp i po ich stokach uprawne pola, łąki, sady, lasy, których krasę zmiata ręka ludzka, kosa, sierp i siekiera tak samo, jak w równiejszym kraju; wszakże im daléj w górę, tém więcéj wyswobadza się przyroda z jarzma, w które ją wtłacza potrzeba i chciwość człowieka, tego niby bożka, a najczęściéj bałwana ziemskiego; co tu rośnie, co tu kwitnie i żyje, na tych szczytach urwistych, to już nie dla człowieka, nie dla jego nienasyconego żołądka i bezdennéj kieszeni, to jakby przyroda zastrzegła dla siebie, i świętém i nietkniętém miéć chciała od drapieżności ludzkiéj. Więc i strzelec, bo on jeden tylko namiętnością swoją kazi te wzniosłe przybytki wielkości Boga, takiém samém jest zjawiskiem wśród turni, co się wzniosły w obłoki, uciekając niby od kału i brudu dolin, jakim jest wilk w owczarni lub szczęk broni w kościele, tém uświęconém miejscu pokoju i przebaczenia. Na szczytach gór płonęły u starych Persów niegasnące znicze, na wyżynach modlili się Bogu i ofiarowali Hebrajczycy, na góry chronił się przed niepojmującą go natarczywością ludu, lub na modlitwę, boski twórca religii miłości Boga i bliźniego.
Są wprawdzie usposobienia wyjątkowe, którym góry takie, jakiemi właśnie są Tatry, gdzie się chléb kończy a woda poczyna, wydają się bardzo monotonne, bo „gdzie skała tam i dolina, gdzie dolina tam strumyk, a wszędzie kamienie i świérki, świérki i kamienie.“ Jeszcze się ten nie urodził, coby wszystkim dogodził, a onym wyjątkowym naturom widać i sam Pan Bóg nie dogodził, mianowicie kamieniami i świérkami tatrzańskiemi. Wszakże i to prawda, że „kto raz wstąpi w tajemniczą Tatr głębią, kto raz odetchnie lekkiém, wonném ich powietrzem, ten niezawodnie zostawi tam połowę serca, bo te wspaniałe szczyty, te czarujące doliny, rozkoszne polany, bystre potoki, jakiś niepojęty wpływ wywiérają na całą istotę człowieka, wabią i przywięzują go do siebie tak silnie, że tęsknimy za niemi, jakby za drogą sercu osobą.

Świat tu chłodny, a Łomnica
Świéci naszéj ziemi do dnia
Nad Tatrami, jak pochodnia,
A na pełni, jak gromnica.
Każda skała z tobą gada;
Wiatr, co w równiach ledwo wieje,
Z nóg tam garnie, dészcz, co pada,
To już w turniach śniegiem sieje,
A powyżéj, wyżéj jeszcze
Pływa sobie orle wieszcze.
Gdy wyleci i zawiśnie
Na błękicie bez obłoku,
I dokoła okiem błyśnie,
Widne ztamtąd jego oku:
Okolicznych wieżyc dachy,

Gęste puszcze i ziemice,
Krakowskiego zamku gmachy
I węgierskich gór winnice!


Ale teraz tam już mrozy i śniegi i trudnoby tam było przechadzać się; to zostawim sobie, da Bóg doczekać, na przyszłe lato, a tymczasem pogwarzym, jakby tam chodzić po tych turniach.
Jak tam chodzić? Przecież Tatry nie Alpy, nie Pireneje, nie Kordylery; w Tatrach grzbiet główny tylko jeden, między Świnnicą i Krywaniem obłąkiem przez Mięguszową rozgałęzienie wprawdzie większe, bo tutaj aż pięć grzbietów poprzecznych, a między niemi cztéry doliny, ale przecież w tym wachlarzu od szczytu Granatu do szczytu Krywania w prostym kierunku prawie tylko mila, rozumie się dla ptaka, a nie dla człowieka; między Krywaniem a Łomnicą turnie wprawdzie najwyższe, ale przecież nie wyższe nad 8414 stóp F. (Gierlach, 8374 K. więc nie Łomnica 8328 △ 8342 F.), a od Rohaczów pod Łomnicę w prostym kierunku także tylko 4½ mili, ale nieszczęściem znowu li dla ptaka. A więc nie wystarczy dobra mappa, dobre oko i nieco daru rozpatrywania się po górach? Nie wiemy; możeby i wystarczyły, ale tylko od Świnnicy ku zachodowi, a i tutaj nie wszędzie, np. koło Rohaczów; od Świnnicy na wschód już tylko po dolinach i niższych szczytach, ale po wyższych ani ruszyć samemu, chyba na skręcenie karku, bo co do tego to wcale nie potrzeba szukać Matterhornu szwajcarskiego; i w Tatrach jest dosyć pięknych i wygodnych miejsc do tego. Wreszcie i tam, gdzieby bezpiecznie samemu można chodzić, nie jest to ani wygodnie, ani wesoło, łazić po omacku w biały dzień, i wydrapawszy się wreszcie tu lub owdzie, siedziéć na szczycie, widziéć koło siebie morze turni, a nie miéć zapytać się kogo o nie, tém więcéj, że dotąd nie mamy jeszcze szczegółowéj mappy Tatr, bo dotycząca sekcya mappy administracyjnéj Węgier, wydanéj w c. k. geograficznym instytucie wojskowym w Wiedniu, w któréj mila równa się calowi, jest co do rozmiarów za mała; taka sama jest mappa Schedy; mappa zamieszczona przy opisie Tatr spiskich przez Koristkę (Gota, 1864), mało co większa co do rozmiarów, obejmuje tylko spiskie Tatry, a rysowana jest według dawniejszych zdjęć naziomu (naziom-terrain). Trzy dokładniejsze mappy Tatr dla braku funduszów dotąd nie zostały wydane. Jednę z nich, a to największą, zrysował F. Fuchs z Lewoczy, znany autor jednego z najlepszych opisów Tatr; druga (2½ cala = mili) jest własnością prywatną w Krakowie, trzecią najmniejszą posiada księgarz krakowski Friedlein.
Że zresztą wycieczki po Tatrach na własny rozum najczęściéj niemałym wypada przypłacić znojem, a nieraz i obawą, rozumié się samo przez się, boć nigdzie nie nabywamy doświadczenia za darmo, a tém mniéj w górach tak przepaścistych, jakiemi są Tatry. Tak przed kilku laty jakiś botanik tak zgrabnie wlazł w turnie pod Krzesanicą w Tatrach nowotarskich, iż nie mógł więcéj wyléźć, aż go juhasi sprowadzili. W Młynarzu niedaleko Morskiego Oka, jak mi tego lata opowiadano, miał się ktoś nawet zabić, a Zakopianin Jan Jarząbek, idąc tamtędy za dzikiemi kozami, rozumié się nie swojemi, a więc także nie najprostszą drogą, znaléźć miał resztki zwłok. Za prawdę tego opowiadania jednak nie ręczę. Wcale nie zmyślone są następujące przygody.
Tego lata trzech młodych podróżnych bardzo gorąco kąpanych a znudzonych niepogodą i odradzaniem wycieczki przez górali dla niepogody, wyrwało się wreszcie samotrzeć na Małą Świnnicę 3800’ wysoką tuż pod Giewontem i tak się kierowali szczęśliwie, że się gdzieś zaplątali i potracili i dopiéro o północku przy pomocy juhasów do domu wrócili. I mnie zdarzyło się raz, że zostawiony zostałem sam na szczycie Konrackim przez towarzysza podróży i nibyto przewodnika, którzy krzepiąc się całą drogę wódeczką, wreszcie uznali za rzecz potrzebną wypocząć na przełęczy między Giewontem a rzeczonym wierchem, zostawiając mi zupełną wolność rozpatrywania się tymczasem po okolicy z Konrackiego Wierchu. Po dosyć długiém, ale daremném oczekiwaniu, zobaczyłem kogoś na Czerwonym Wierchu Małołączniaku. Sądząc, że mnie moi towarzysze obeszli, puściłem się na ten szczyt, gdziem z niemałém zdziwieniem spotkał nieznajomego studenta, który także sam, ale inną drogą wyszedł na ten wierch, a moich kochanych towarzyszów jak nie widać, tak nie widać. Więc o głodzie i chłodzie i bez grosza pieniędzy, bo te wraz z zapasikiem żywności dla nas trzech i z częścią méj odzieży pozostały na przełęczy, wolałem z onym studentem puścić się wierchami ku dolinie Kościeliskiéj, aniżeli wracać się. Przyszedłszy ku Krzesanicy baliśmy się iść upłazem, aby nie wleźć między turnie, lub nie błąkać się po lesie. Zwróciliśmy się więc na lewo ku tak zwanym Rzędom i tuśmy się właśnie dostali z deszczu pod rynnę. Wprawdzieśmy zleźli, ale tak, że mając co kilka kroków prostopadłą ścianę przed sobą, spuszczaliśmy kamienie, aby z ich łoskotu zapewnić się, czy wykręcając się po pod skały to w prawo, to w lewo, zejdziemy za onemi kamieniami. Zeszliśmy wreszcie, przyczyniwszy sobie niemało drogi, a baca w sałasie dziwił się, żeśmy sami zdołali zleść między temi turniami.
Inny raz wybrałem się z młodym uczniem gimnazyalnym na Świnnicę, najwyższy szczyt w Tatrach nowotarskich, ceniony na 7200’ ale dotąd nie zmierzony. Przyłączył się do nas jakiś malarz z Niemiec. Poszliśmy sobie więc ku sałaszom Gąsienicowym. Tu podjął się juhas wyprowadzić nas na szczyt Świnnicy, na którym jeszcze sam nie był, i poprowadził po nad stawy Gąsienicowe bokiem pośredniéj turni nadzwyczaj stromym, że się nieraz aż w oczach ćmiło, patrząc na dół, a gdyby nie bujna wysoka trawa, którejśmy się chwytali, możeby wtedy który z nas był zleciał. Wdrapaliśmy się wreszcie na przełęcz po pod samą Świnnicą, ale na nią już było za późno. Wróciliśmy więc, rozumié się inną drogą. Dla skrócenia sobie drogi i dla nowych widoków zamiast przez Magórę zachciało się nam puścić się do doliny Kasprowéj. „Którędy najlepiéj zejść do Kasprowéj?“ zapytałem onego juhasa, którego przewodnictwo wcale nam nie przypadło do smaku. „Wszędzie dobrze zejdzie.“ Kiedy wszędzie dobrze, to i owszem, i poszliśmy i znowuśmy dobrze trafili, bo wlazłszy w skalisty źleb, musieliśmy kilka razy spuszczać się jak kominiarze, oparłszy się plecami o skałę, a nie mając pod sobą nieraz ani na dwa łokcie ustępu. Malarz rzucał torbę i przyrządy malarskie na dół, aby swobodniéj mógł użyć rąk. Tak schodziliśmy kilkaset stóp, a grzbietem tworzącym północny bok doliny bylibyśmy wygodnie zeszli.
Późniéj chodziłem po wszystkich tych miejscach nieraz sam, ale mimo to nauka moralna z tego wszystkiego taka, że po piérwsze, nieporadna, a przynajmniéj wcale niewygodna rzecz chodzić po Tatrach bez przewodnika, powtóre, że nie każdy Zakopianin, a w ogóle nie każdy Podhalanin, czy to po naszéj, czy po węgierskiéj stronie, jest dobrym przewodnikiem.
Mogłoby się zdawać, iż górale zamieszkujący wsie u podnóża Tatr wszyscy bez wyjątku powinni znać te góry jakby własną zagrodę. Wszakże tak nie jest. Jak nie wszyscy Krakowianie widzieli Zygmunta, chociaż go lada kiedy słyszą, tak nie wszyscy Zakopianie, bo na teraz o nich tylko będziem mówili, znają swe góry, jakkolwiek to niekiedy przed obcymi udają. Wielu z pomiędzy nich nie było nigdy w halach, na żadnym szczycie, w żadnéj nawet dolinie. Nie jest-to żadna przesada, słyszeliśmy to bowiem z ich ust własnych. I nie ma w tém nic dziwnego. Jeżeli dla ludzi mogących się na świat boży z wyższego zapatrywać stanowiska, w Tatrach nic nie ma, jeno „kamienie i świérki, świérki i kamienie“, jeżeli niejeden podróżny przybywszy z gorącém pragnieniem zwiedzenia tych pięknych gór wszerz i wzdłuż, częstokroć po piérwszéj wycieczce lub po małém niepowodzeniu jakiém, np. dla słoty, ostyga w zapale i co tchu ucieka do domu, toć przecież od prostego, nieraz bardzo mało oświeconego, a do tego biédnego górala trudno wymagać, aby mu się miało chcieć drzéć kierpce po turniach, gdy wié z pewnością, że tam nowych nie znajdzie. Inni zaś znają te tylko hale, na których juhasili, na które chodzili lub chodzą po mléko, sér, żętycę lub do krewnych i znajomych, zostających tam przy bydle. Ci znając miejsca, na które często sami chadzali i chodzą, najbliższą téż, chociaż nie zawsze najwygodniejszą drogę ku nim wskazać potrafią, im bowiem każda perć (ściéżka) dobra. Ale z polany lub hali nieraz jeszcze daleko na ten lub ów szczyt. Spuszczać się więc na przewodnictwo piérwszego lepszego juhasa w okolicach, które zna tylko z posłuchu lub z dalekiego widzenia, niepodobna, bo łatwo wprowadzi na miejsca przykre i niebezpieczne, a do tego będzie plótł rzeczy niestworzone, nazywając na chybił trafił góry, potoki, doliny, byle w obec podróżnego na każde odpowiedzieć zapytanie. Niekiedy juhasi nie wiedzą nazw najbliższych szczytów, jeżeli nie pasają na nich. Tak będąc raz na Magórze zakopiańskiéj, zkąd masz Kościelec, Świnnicę, Granat, Koszystą, jakby na dłoni, zapytałem z umysłu juhasika: „A który to wierch nazywacie Świnnicą?“ — „Tu żaden wierch tak się nie nazywa.“ Więc mu ją pokazałem. Nic więc dziwnego, że niejednę brednię, np. o źródłach Białego i Czarnego Dunajca, ci ludzie przejęli od podróżnych, poddających im własne domysły, nie zawsze oparte na wszechstronném i gruntowném rzeczy zbadaniu, zamiast wybadywać lud i trzymać się pewnych nazw miejscowych, które w sobie żadnego nie zawiérają fałszu.
Za to znają juhasi doskonale każdą skałkę, każdą perć, każdy źlebek, każde źródełko w obrębie, w którém pasają; bacowie i właściciele hal i polan znają dokładnie całe okolenie swych pastwisk i swojéj własności, ale po za ten obręb wiedza ich częstokroć nie sięga daleko. Strzelcy jedynie i świszczarze, co chodzili lub chodzą po Tatrach za tém, czego tam nie zostawili, za kozą lub biédnym świstakiem, a to zwykle drogami wcale nie prostemi, i nie dbając wcale, gdzie cudza granica, ci znają dobrze góry, bo je niejednokrotnie we wszystkich przeszli kierunkach, a przebywając wśród nich na każdéj takiéj wycieczce nie po swoje po kilka dni, najdokładniéj poznali ich rozkład. Z pomiędzy nich tedy wybierać należy przewodników; ale że przy tym wyborze prócz znajomości gór inny jeszcze czynnik wchodzić powinien w rachubę, to jest, usposobienie i wartość moralna przewodnika, więc i między tymi przewodnikami będą i są różnice, polecające jednych, a odradzające drugich.
W ostatnich kilku latach Tatry coraz liczniéj są zwiedzane, a wieś Zakopane jest miejscem zborném dla wszystkich podróżnych przybywających od północy, jak Szmeks dla tych, co od południa zaglądają w Tatry. Nastręczający się więc zarobek w najgorszym dla Podhalan czasie, bo na przednówku, usposobił zwolna wielu z górali zakopiańskich na przewodników; rzucili się do tego nawet tacy, którzy pierwéj ledwie z nazwiska najbliższe znali szczyty. Niejeden, co z posłuchu tylko wiedział o Rybiém, dziś prowadzi do niego przez Zawrat, puszcza się na Krywań, pod Łomnicę, Gierlach i Turnię lodową, przeprowadzi do Szmeksu przez labirynt dolin i turni, stanowiący trzon Tatr.
Nie mając atoli zamiaru skreślić obraz wszystkich przewodników zakopiańskich, ograniczymy się do trzech, jak się nam zdaje, najznakomitszych, Jędrzeja Wali, Macieja Sieczki i Szymona Tatara.
Wszyscy trzej, niegdyś strzelcy i świszczarze, wiele złego nabroili wtéj mierze. Dziś nietylko piérwsi dwaj, ale jak sobie tuszymy, i Szymek Tatar, i inni jeszcze Zakopianie tego samego dawniéj rzemiosła, stali się gorliwymi obrońcami i stróżami nietylko kóz i resztek świstaków, ale i ptastwa halskiego i innych zwierząt pożytecznych.

JĘDRZÉJ WALA przewodnik Tatrzański.
(Rysował na drzewie W. Eliasz; drzeworyt z pracowni J. Minheymera.)


Jędrzej Wala, dochodzący pięćdziesięciu lat, średniego wzrostu, smagłéj i więcéj chudéj twarzy, oblicza spokojnego, w dawnych wyprawach myśliwskich, a od przeszło dziesięciu lat w wycieczkach z podróżnymi w najrozmaitsze strony Tatr, dosyć miał sposobności i czasu do dokładnego rozpatrzenia się w tych górach, a zwiedziwszy je kilkadziesiąt razy w całéj obszerności, sam je pokochał i na doskonałego wykształcił się przewodnika. Śmiało powiedziéć można, że co do znajomości Tatr, mało który Podhalanin mierzyć się z nim może. Inni znają pojedyncze ich części, on całe pasmo od Orawy do Spiża, dokąd chodził umyślnie parę razy, aby się rozpatrzéć w miejscowości i wywiedziéć o nazwach. Na każdéj polanie, w każdéj wsi na północnych i południowych stokach Tatr ma on znajomości, co w wycieczkach po górach jest bardzo korzystném. Wala nie jest wcale przewodnikiem niby z urzędu, który radby jak najprędzéj zbyć podróżnego, byle na nim skorzystać jak najwięcéj, z najmniejszym trudem i z najmniejszą stratą czasu, jak nim téż nie jest ani Sieczka, ani Tatar. Owszem zmówiwszy się którykolwiek z nich z podróżnym na jaką wycieczkę, zajmuje się nim zupełnie, oddaje się cały na jego usługi, zabiéra odzież ciążącą gościowi pod górę, objuczając się sam nieraz nad siły, pomaga w miejscach trudnych, a gdzieby inaczéj nie szło, to go i na plecach przeniesie; radby, aby podróżny zobaczył wszystko, co jest godnego widzenia w górach, stara się o wygodę i bezpieczeństwo noclegu, o ile to jeno w miejscach nieraz wcale nie po temu być może, słowem każdy z nich uważa podróżnego, któremu przewodniczy, za powierzonego swéj pieczy, któregoby w żadnéj nie odstąpił złéj przygodzie. Wprawdzie w Tatrach nie ma wcale mowy o napadach rozbójniczych; ale podróżując po nich różnie się trafia, i czy słabość nagła, czy to jaki inny wypadek, słota mianowicie i burza, które najwięcéj dokuczają podróżnemu i przewodnikowi, zawsze dobrze miéć przewodnika roztropnego, przytomnego i umiejącego radzić w każdéj przygodzie. Wala przychylny i życzliwy dla każdego, kogo oprowadza po górach, łatwo przywięzuje się do „swego pana,“ tak bowiem nazywa on podróżnego, jeżeli tylko znajdzie w nim życzliwość dla ludu i spółczucie nad jego dolą. Nieraz zdarzało się, że Wala ze łzami rozstawał się z „dobrém państwem,“ i w parę lat potém dopytywał się o nich troskliwie. Takim jest także Sieczka. Miłość i życzliwość, miłością, przywiązaniem i usłużnością płacą. Nie dadzą oni odjechać gościowi, którego polubili, aby nie przybyli na jego pożegnanie, a to już nie na oko, ale szczérze i od serca. Jakkolwiek nie należą oni do gazdów zamożnych, a u Wali obecnie przewodnictwo stanowi główniejsze źródło jego utrzymania, nie są oni chciwi albo brudni; nie godzą się naprzód z gościem o zapłatę, ani się potém naprzykrzają, a od osób, które umiały pozyskać ich szacunek i przywiązanie, nieraz nic nawet brać nie chcą, albo się wzbraniają brać tyle, ile się im daje, chociaż to zasłużyli. Jeżeli zaś kto ze względu na większe trudy i uciążliwości drogi do zwyczajnéj zapłaty uważa za rzecz słuszną dodać nieco, przyjmują to z wdzięcznością, nie podnosząc dlatego wymagań swoich na przyszłość. A widząc chudy mieszek u podróżnego, na najmniejsze przystają wynagrodzenie, gotowi nawet nic nie wziąć i pójść w góry, jeżeli tylko mają czas wolny.
Wala, który można powiedzieć, znaczną część życia przepędził w halach, polubił je téż szczerze. Ale i Sieczka nic mu w tém nie ustępuje. Setny raz przechodząc te same doliny i pnąc się na te same szczyty, zawsze w tém znajdują przyjemność, i dosyć spojrzeć na nich, aby wyczytać z ich uśmiechnionego oblicza i ożywionego oka zadowolenie, że się znowu znajdują wśród turni, mianowicie, gdy widzą, że podróżny nie przykrzy sobie, ale czy na hali, czy w sałasie, czy na szczycie jakim, lub w dolinie przy watrze (ogniu) wesoły i zadowolony. A uwagi i ich rozmowa nieraz wcale zajmujące: „To tu prawdziwy odpust?“ słyszałem nieraz i od Wali i od Sieczki, gdyśmy się razem dobrze zmęczyli. „Co téż to w tém jest,“ zapytał mnie Sieczka, gdy z nim dochodziłem do szczytu Granatu, „że gdy człowiek na dole, to go coś ciągnie na te wierchy, a gdy tu stanie na tych wierchach, to mu jakoś tęskno i znowu radby być dołu?“ A gdym sobie właśnie układał jakąś odpowiedź, która nas obu miała zaspokoić, Sieczka sam odpowiedział: „Może i to, że człowiek ma duszę, która nie jest z téj ziemi i nie tu jéj ojczyzna, ale hań w niebie, więc to nas ciągnie na te wierchy; ale ciało należy do ziemi, to już tu zostać musi, więc ono nas znowu z wiérchów ciągnie dołu.“ Nie dochodziłem już wcale, zkąd taki pomysł wziął się Sieczce, ale to pewna, że mi się wydał tak świeży, jak ta trawa, po któréj stąpaliśmy, tak samorodny, jak te głazy granitowe, co nas otaczały, tak piękny, jak czysty błękit nad nami i kwiateczki alpejskie koło nas. Przytém w opowiadaniach swoich nie lubią ani Wala, ani Sieczka, ani Tatar, mijać się z prawdą; wiedzą, nie wiedzą, ale powiedzą, jak wiedzą.
A nietylko o górach można mówić z tymi ludźmi. Wala i Sieczka nie umieją wprawdzie czytać, ale w skutek częstego przestawania z gośćmi zwiedzającymi góry, tudzież z proboszczem miejscowym przy wielkiéj ciekawości i bystrości pojęcia, wiele nabyli wiadomości, mianowicie Wala. Przytém, chociaż sami nie umieją czytać, nie pogardzają bynajmniéj książeczką dla nich przystępną; czytają im takową dzieci chodzące do szkoły i umiejące czytać. Prócz tego schodząc się razem i gwarząc, jeden drugiemu opowiada, co gdzie słyszał. Nic więc dziwnego, słyszéć np. Walę rozprawiającego o strefach naszéj ziemi, o lodach podbiegunowych, o budowie oka i sposobie, jakim się odbywa widzenie, o pokładach ziemi, o formacyi gór, o roślinach poszukiwanych przez botaników, o owadach znajdujących się w Tatrach, o przyczynach ubytku zwierzyny, ptactwa i ryb, o klimacie i co wpływa na jego zmianę, i t. p. Nie są im także obcemi teraźniejsze stosunki spółeczne i polityczne. Słowem są to ludzie zasługujący z tego względu na szczególną opiekę podróżnych, byleby umiano zniżyć się do ich pojęć, rozprawiać w sposób łatwo zrozumiały i o rzeczach istotnie dla nich pożytecznych. Rozmowa o szkole, o potrzebie oświaty, o ochędóstwie domowém, nieco z geografii, historyi powszechnéj i naturalnéj i t. p. wielce im przypada do smaku, a jeżeli kto poznał niektóre ich przesądy lub wady i w sposób przemawiający tak do zdrowego rozumu, jak do serca, bez unoszenia się i stronności przedstawi im to, co jest lepszém, może być pewnym, że nie będzie rzucał grochu na ścianę. „Szkoda, żeśmy tego nie wiedzieli pierwéj!“ rzeknie niezawodnie jeden lub drugi z słuchaczów.
Wala, który najwięcéj ocierał się o obcych, wié najlepiéj, co wziąć na wycieczkę, a bez czego się można obejść, umie w drodze przyrządzić herbatę, kawę, ryż, ugotować kawałek mięsa. Gościa umie on i u siebie przyzwoicie przyjąć, rad mu i Sieczka. Gwarni i rozmowni, rozweselają się najwięcéj przy szklance herbaty, którą bardzo lubią, a Wala przyniesie niekiedy na pogwarkę wieczorną kozę czyli dudy, a Sieczka klarynet lub czakan. Jak oni sobie i z cudzoziemcami umieją radzić, pociesznie opisuje Hanowerczyk Hildebrandt w swoich Karpathenbilder (Głogów, 1863 r.), jak Wala z nim rozmawiał na migi, jak mu tłumaczył, w którym sałasie stoją krowy, a w którym owce, nazywając pierwszy sałasz mu!, a drugi be!

MACIEJ SIECZKA, przewodnik tatrzański.
(Rysował na drzewie W. Eliasz; drzeworyt z pracowni J. Minheymera.)


Młodszy od Wali Sieczka już od młodego chłopca chodził w góry z ojcem, który także był strzelcem. Miał on lat piętnaście, gdy pierwszą zabił kozę z wielką pociechą ojca i z niemałą dumą własną, a z wielkim smutkiem kóz. I odtąd był już ciągle strzelcem jak dla zysku, tak z namiętności. Lecz skoro przed rokiem Komisya fizyograficzna Towarzystwa naukowego Krakowskiego, a za jéj powodem Towarzystwo leśne węgierskie, Towarzystwa przyrodnicze w Preszburgu i Peszcie, Macica słowiańska w Turczańskim Św. Marcinie i kilka osób prywatnych zaczęło się ujmować za dzikiemi kozami i świstakami, Sieczka był pierwszym, który strzelbę oddał do dworu z oświadczeniem, że nie będzie więcéj prześladował tych zwierząt. Więc gdy się okazała potrzeba ustanowienia w tym celu straży, na któréj utworzenie Włodzimierz hr. Dzieduszycki i dwóch członków Komisyi fizyograficznéj złożyli potrzebny na początek fundusz, a p. Ed. Homolacz, właściciel Zakopanego i znacznéj części Tatr polskich, oraz członek Komisyi fizyograficznéj, okazał się ochoczym do zaprowadzenia takowéj, powierzono ją za pośrednictwem nadleśniczego dóbr zakopiańskich, p. G. Fingera, urzędownie Maciejowi Sieczce i Jędrzejowi Wali. Aż do tego czasu pracował Sieczka na utrzymanie rodziny swojéj jako hawiarz (górnik) w bani (kopalni) magórskiej. W lecie trudni się także przewodnictwem, ale zwykle tylko wtedy, gdy nie musi iść do bani. Żwawszy od Wali i Tatara, starszych od niego wiekiem i więcéj od niego spracowanych, żywszy od obu, odznacza się Sieczka prostotą nie tkniętą wpływem i ocieraniem się o ludzi obcych, odbijającemi się już dosyć widocznie w zachowaniu się a więcéj jeszcze w mowie Wali. W Krakowie był Sieczka tylko dwa razy, a to dopiéro tego lata; Tatry i Podhale po Nowytarg były dotąd całym jego światem. Nic dziwnego więc, że na téj duszy samorodnéj narósł niejeden przesąd, ale nie wyrósł on z saméj duszy. Chciwie téż chwyta Sieczka za każdym promykiem lepszéj wiedzy, która go podnosi i uszlachetnia. Mowa jego daleko skąpsza w wyrazy, niż u Wali, ale żywa i obfitująca w zwroty prawdziwie halskie, a zatém już z tego względu zajmująca. Przytém jest on bardzo religijnym i trzeźwym. Danego słowa za nic na świecie nie złamie. Raz przy pogadance o rzeczach tatrzańskich w wieczór dżdżysty i zimny, poczęstowano obu ulubioną herbatą. Wala pije ją z rumem, Sieczka już od wielu lat nie pije wódki. Więc wziąwszy łyżeczkę ze szklanki Wali, bośmy nie mieli na tyle łyżeczek, otarł ją o kolano, a potém trzonkiem zamięszał herbatę swoją. Zrazu uśmiechnąłem się i nie wiedziałem, dlaczego odwrócił łyżeczkę. Alem wnet rzecz zmiarkował i pochwalił surową stałość Sieczki, a Walę i inny raz Tatara upominałem, aby ze względów na zdrowie mniéj brali rumu. Ta religijność Podhalan, a w ogóle ludu naszego, gdziekolwiek się napotyka, jest cenną stroną ich usposobienia moralnego, którą każdy szanować powinien. Religijność ludu jest wprawdzie więcéj zewnętrzną, ale trudno po nim wymagać religii wyrozumowanéj, a kto, czy słowem, czy czynem, pomiata tą zewnętrzną religijnością ludu w obec niego samego, niechaj pomni, że niweczy podstawę obyczajności ludowéj. O zachowanie téj roztropności prosimy wszystkich udających się w Tatry.

SZYMON TATAR, przewodnik tatrzański.
(Rysował na drzewie W. Eliasz; drzeworyt A. Regulskiego.)


Szymon Tatar, zwany także Szymkiem Czarnym, silnie zbudowany, zwinny i śmiały, wyrazistych rysów twarzy, poważny, smętny i zamyślony, dawniéj także strzelec, ostatniemi laty rabiał w bani lub w lesie i tu mocno sobie zdrowie nadwérężył. Zapędzając się za kozami na węgierską stronę Tatr, przychodziło mu się potykać z strzelcami tamtejszymi z różném szczęściem, jak to w ogóle na takich wyprawach nieraz i tu i indziéj bywało. Raz, jak sam opowiadał, cudem uszedł śmierci, gdy gnany pogonią, wśród strzałów przeciwników z zuchwałą śmiałością rzucił się z turni po zaspie śniegu, a znalazłszy zachylenie w spadzistości skały, ukrył się tak, że słyszał mowę ścigających go, nie będąc od nich widzianym. Dopiero po ich odejściu mógł wrócić z téj niebezpiecznéj wyprawy.
Otóż krótki obraz trzech przewodników zakopiańskich, których bez namysłu i obawy każdemu chcącemu zwiedzać Tatry polecić możemy. U Sieczki jest także izba dla gościa, a obsługa będzie chętna i uprzejma.
Znających dobrze Tatry jest w Zakopaném jeszcze więcéj; są atoli między nimi i tacy, których ze względu na ich usposobienie naganne nikomu nie możemy polecić. Nie będziemy ich tu na teraz wymieniali; może się jeszcze zmienią i poprawią. Radzimy przeto przybywającym w Tatry trzymać się Wali, Sieczki i Tatara, a w razie potrzeby tych tylko, których oni nastręczą, nie godzi się bowiem odbierać zarobku ludziom zasługującym nań, a dawać go tym, co go wcale nie warci. W téj mierze dobrą byłoby rzeczą, gdyby przewodnictwo w Zakopaném tak urządzono, aby podróżni po kolei brali zaleconych przewodników. Nastręczający się przez to zarobek rozdzielałby się równo między tych, co nań zasługują, a żaden z nich nie miałby przyczyny do zazdroszczenia drugiemu. Przy téj sposobności musimy przestrzedz podróżnych przed nastręczającym się z jednaniem przewodników arendarzem przy kuźniach zakopiańskich, bo jeżeli komu, to jemu nie może chodzić o to, jakiego gość dostanie przewodnika, ale owszem o to, aby z płacy ugodzonéj sporą cząsteczkę do własnéj schował kieszeni. Użalali się na to Zakopianie. Radzilibyśmy także mieć wzgląd na to, że chodzenie po Tatrach nie przechadzka po bitym, równym gościńcu; więc objuczanie przewodników brzemionami więcéj jak pudowemi, jak to nieraz bywało, uważamy za rzecz nieludzką. Dla liczniejszego towarzystwa należałoby polecić obranemu przewodnikowi, aby ludzi potrzebnych do niesienia rzeczy dniem wprzódy sam sobie zamówił. Płacą zwyczajną dla przewodnika na dobę jest jeden złoty reński, czyli papierek, jak się wyrażają Podhalanie, prócz żywienia go. Kto więcéj dać chce lub może, niechaj da jako osobny podarunek dla dzieci, z przyczyny zaniedbanéj roboty jakiéj, mianowicie w czasie koszenia siana, a nie dla jakiéjś śmiesznéj dumy. Nie ma co przyuczać tego ludu do bezwstydności Włochów lub kelnerów i garsonów niemieckich, co za tytułowanie podróżnych w sposób nienależny bezwstydnie sobie każą płacić.







  1. Ksiądz E. Janota profesor przy gimnazyum Śtéj Anny w Krakowie, Członek Towarzystwa naukowego krakowskiego, znany jest zaszczytnie z prac naukowych, z tych wymienimy ważną monografię p. n.: Bardyów, historyczno-topograficzny opis miasta i okolicy. Kraków 1862 r., z mappą i planem zakładu przy zdrojowiskach Bardyowskich.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eugeniusz Janota.