Przejdź do zawartości

Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy/Część pierwsza/XXXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Miguel de Cervantes y Saavedra
Tytuł Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia Naukowa Tow. Wydawn.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Edward Boyé
Tytuł orygin. El ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KAPITULUM XXXV
KTÓRE MÓWI O BOHATERSKIEJ I NIEZWYKŁEJ WALCE, JAKĄ DON KICHOT STOCZYŁ Z BUKŁAKAMI, PEŁNEMI CZERWONEGO WINA I W KTÓREM ZAMYKA SIĘ POWIEŚĆ O NIEROZWAŻNYM CIEKAWCU.

Niewiele już do końca powieści dostawało, gdy Sanczo przybiegł, srodze skonfudowany i zalękniony z izby na poddaszu, w której Don Kichot wczasu zażywał i zawołał wielkim głosem:
— Biegnijcie co tchu, spieszcie na pomoc panu memu, który się wdał w najsroższą i najkrwawszą utarczkę, jaką kiedykolwiek na oczy widziałem. Na moją duszę! Tak potężny cios zadał mieczem temu plugawemu olbrzymowi, nieprzyjacielowi księżniczki Miconicomy — że mu zmiótł łeb z karku na czysto, jakby to rzepa była.
— Co ty bredzisz, bracie? — rzekł pleban, przerywając czytanie powieści. Nie jesteś widać przy dobrych zmysłach. Jaki bis mógł to sprawić, skoro wielkolud znajduje się o dwa tysiące mil stąd?
Wtem usłyszeli okrutny rumor w izbie na strychu. Don Kichot wrzeszczał ze wszystkich sił:
— Czekaj zbójco, ha, stójże rabusiu, wstrzymaj się hultaju! Trzymam cię teraz krzepko, na nic ci się już nie zda twój bułat!
Zdawało się przytem, że walił tęgo szpadą o mury.
Sanczo rzekł:
— Hej, nie godzi się tu niemo przysłuchiwać, trzeba pobiec, rozdzielić walczących i dopomóc memu panu. Choć, jak mi się widzi i potrzeby niemasz, gdyż ani chybi wielkolud już zginął. Poszedł na tamten świat zdawać Bogu rachunek z swego plugawego żywota. Krew ciurkiem po ziemi płynęła, jego ścięty łeb w kąt się potoczył, a wielki jest jak ceber na wino!
— Niech mnie kaduk porwie! — zawołał oberżysta. — Pewnie ten Don Kichot, czy też Don Diabeł rozciął mieczem kilka bukłaków, napełnionych czerwonem winem, które znajdowały się koło wezgłowia jego łoza. Wino się rozlało, a ten głupiec wziął je za krew.
Rzekłszy te słowa skoczył do izby, za nim zaś wtargnęli tam wszyscy pozostali. Znaleźli Don Kichota w najdziwaczniejszem na świecie przebraniu. Był w koszuli tak krótkiej, że mu z przodu zaledwie do połowy ud dostawała, z tyłu zaś jeszcze na sześć palców krótsza była. Długie i kościste nogi były gęstym włosem pokryte. Na głowie miał zatłuszczoną czapeczkę nocną czerwonego koloru, która do oberżysty należała, przez lewe ramię przewiesił derę z łoża, którą Sanczo w wielkiej miał nienawiści, sam wiedząc dobrze dlaczego, w prawej ręce trzymał obnażoną szpadę, zadając nią na prawo i lewo ślepe ciosy. Mruczał przytem dziwne słowa, jakby naprawdę potykał się z jakimś wielkoludem. Najosobliwsze to jednak było, że miał oczy zawarte. Spał i śnił, że walczy z olbrzymem; tak sobie w głowie żywo uprządł ową przygodę, którą miał do skutku doprowadzić, iż zdało mu się we śnie, że już przybył do królestwa Mikonikomu i że ze swym wrogiem się pasuje. Rąbał szpadą po bukłakach z winem, mniemając, że srogie razy wielkoludowi zadaje. Wino strumieniami po całej izbie płynęło.
Gospodarz na ten widok wpadł w gniew straszliwy, rzucił się na Don Kichota z zaciśniętemi pięściami i tak go okładać począł, że jeśliby Kardenio i pleban nie schwycili go byli za ręce, samby już wojny z olbrzymem dokończył. Mimo to nieborak szlachcic nie obudził się, dopiero gdy balwierz przyniósł stągiew zimnej wody, zaczerpniętej wprost ze studni i za jednym zamachem na łeb mu ją wylał, ocknął się ze snu, ale nie tak całkiem, aby postrzec, co się z nim dzieje. Dorota, ujrzawszy go tak krótko i niedbale ubranego, nie chciała przestąpić przez prog izby, aby być przytomna potyczce swego obrońcy z swym nieprzyjacielem. Sanczo myszkował po wszystkich kątach, chcąc znaleźć głowę wielkoluda, wreszcie upewniwszy się, że jej nigdzie niema, rzekł.
— Teraz wiem, że w tym domu wszystko dzieje się przez zaczarowanie. W tem samem miejscu, w którem się teraz znajduję, uraczono mnie zeszłym razem tysiącem kułaków i kopnięć, nie mogłem poznać od kogo pochodziły, gdyż żywej duszy nigdzie nie było. Teraz zaś ani poświeć tego łba, który w moich oczach z karku spadł. Jucha tryskała z kadłuba niby woda ze źródła.
— O jakiej krwi i o jakiem źródle mówisz, hultaju, Bogu i świętym pańskim obmierzły? — spytał gospodarz. Nie widziszże, kapcanie, że krew i źródło to jeno rozprute szpetnie bukłaki i wino, co strumieniem po całej izbie płynie? Bodajby w piekielnej smole pływała dusza tego, co mi je popsował!
— Nie wiem nic — odparł Sanczo — to mi jeno wiadomo, je jeśli ten łeb się nie znajdzie, grabiostwo moje tak przepadnie, jak sól w wodzie przepada. Sanczo, będący na jawie, jeszcze gorzej miał we łbie, niż jego pan, w uśpieniu będący, tak pomieszały mu umysł obietnice, które Don Kichot mu uczynił.
Oberżysta mało nie oszalał ze złości, widząc niewzruszoną spokojność giermka i szkody, wyrządzone przez jego pana. Zaklął się, że ta sprawka nie zakończy się tak łatwo, jak zeszłym razem, gdy to odjechali, nie uiściwszy zapłaty. Na nic się teraz nie zdadzą Don Kichotowi rycerstwa błędnego przywileje. Pan i giermek muszą mu wynagrodzić szkody co do szeląga, a nawet zapłacić za szwy i łaty, które wstawić trzeba będzie w podziurawione bukłaki. Pleban schwycił Don Kichota za ręce, który mniemając, że dokończywszy bitwy z olbrzymem, znajduje się teraz w obecności księżniczki Mikonikomy, ukląkł przed nią i rzekł:
— Odtąd już, znamienita i wysoka damo, możecie żyć w bezpieczeństwie i spokojności, wiedząc, iż wam nic od tego nędznika nie zagraża. Ja zaś od tej chwili zwolniony jestem od danego wam słowa i obietnicy, gdyż z pomocą Boga i tej, dla której żyję i oddycham, przedsięwzięcie do szczęśliwego doprowadziłem kresu.
— A co, zaliż nie mówiłem? — rzekł Sanczo, usłyszawszy te słowa. Wszakże nie byłem pijany! Zważcie dobrze, czy mój pan nie wsadził olbrzyma do beczki z solą. Byki już nasze; za postronek je trzymam, a grabiostwo pod rękę.
Któżby śmiechem nie parsknął, usłyszawszy głupstwa pana i sługi? śmieli się też wszyscy, krom oberżysty, który klął od wszystkich diabłów. W końcu plebanowi, Kardeniowi i balwierzowi udało się, acz z wielkim trudem, Don Kichota z powrotem do łoża zapędzić, w którem wkrótce zasnął, dając poznaki, że jest srodze utrudzon. Pozwolili mu spać spokojnie i wyszli przed bramę oberży, aby pocieszyć Sanczo Pansę, który turbował się, że nie mógł znaleźć głowy olbrzyma. Więcej jeszcze zachodu mieli z oberżystą, zrozpaczonym z powodu nagłej śmierci swoich bukłaków. Oberżystka krzyczała donośnym głosem:
— Niech będzie przeklęta godzina, kiedy ten rycerz błędny wlazł do naszego domu. Bogdajbym go była nigdy na oczy nie widziała — zbyt wiele mnie bowiem kosztuje. Ostatnim razem zczezł nam z oczu, nie zapłaciwszy za nocleg, wieczerzę, słomę i owies za siebie, swego giermka, rumaka i za osła. Mówił, że jest błędnym rycerzem, (niech Bóg sprawi, aby błąkał się wiek cały on, jak i wszyscy awanturnicy na świecie) i że odjeżdżając, nie jest obligowany za nic płacić, gdyż tak jest napisane i ustanowione w regestrach rycerstwa błędnego. A owóż niedawno, znów z jego przyczyny, zjawił się tu jakiś inny poczciwiec, który mi porwał ogon wołu. Zwrócił mi go coprawda, ale cały z włosia oblazły, tak, iż najmniej na pół reala stratę swoją szacuję. Mąż mój nie będzie już miał z niego tej pociechy, co pierwej. Teraz na zakończenie wszystkiego rozpruwa mi bukłaki i rozlewa wino (niechby się tak rozlała krew tego nędznika!). Niech jednak nie myśli, że się sianem wykręci! Klnę się na prochy ojca i duszę matki mojej, że mi co do szeląga zapłaci, chyba, żebym się nie nazywała, jak się nazywam i nie była córką swoich rodziców.
Wszystko to mówiła gospodyni z wielką złobą w głosie; Maritornes potakiwała jej. Tylko córka nie rzekła ani słowa, uśmiechając się jeno od czasu do czasu.
Nakoniec pleban wszystko załatwił obiecując, że zapłaci sowicie tak za bukłaki na wino, jak i za uszkodzenie wołowego ogona, o który taki tumult czynią. Dorota pocieszyła Sanczę mówiąc, że jeśli się okaże, iż jego pan istotnie zdjął olbrzymowi głowę z karku, to ona przyrzeka mu, że, powróciwszy do królestwa Mikonikomu, najlepsze mu wyznaczy hrabstwo. Sanczo, zaspokojony tą obietnicą, zaklął się, że widział odrąbany łeb olbrzyma, ozdobiony wielką brodą, sięgającą aż do pasa. Jeśli ta głowa teraz się gdzieś zapodziała, to jeno dlatego, że w tej karczmie wszystko dzieje się przez omamienia i czary, jak tego na sobie samym doświadczył, gdy zeszłym razem tutaj nocował. Dorota zapewniła go, że i ona nie wątpi o tem, ale niechaj się już i nie turbuje, gdyż wszystko ku lepszemu się obróci tak, jakby sobie tylko tego życzyć mógł.
Gdy się już wszyscy uspokoili, pleban chciał powrócić do czytania powieści o nierozważnym ciekawcu, widząc, że już nie wiele do końca brak. Kardenio, Dorota i wszyscy usilnie go o to prosili. Chcąc sprawić zadowolenie sobie i innym, zaczął dalej czytać:
„Anzelm upewniony o cnocie żony swojej Kamilli, żył w nieustannem weselu, jak najszczęśliwszy na świecie człowiek. Kamilla pokazywała Lotarjuszowi zagniewane i niechętne oblicze, chcąc lepiej swoje afekty ukryć, Lotarjusz zaś, aby Anzelma w mniemaniu jego ugruntować, poprosił go, aby zwolnił go od odwiedzania go w jego domu, gdyż jak to dowodnie widzi, przytomność jego jest Kamilli niemiła. Oszukany Anzelm przestrzegał przyjaciela, aby nie ważył się tego uczynić i tak tą modłą stał się Anzelm budownikiem swojej niesławy, myśląc, że jest twórcą szczęścia swojego.
Tymczasem zuchwalstwo Leonelli, która widziała, że pani jej amorom pobłaża, do tego doszło, że na nic już nie zważając, puściła wodze sprośnym chuciom swoim, ufając, że jej pani wszystko to pokryje, a nawet nauczy ją, jak ma wszystko bez bojaźni do skutku przywodzić. Zdarzyło się, że pewnej nocy Anzelm posłyszał łoskot jakby ktoś chodził po izbie Leonelli. Chciał tam wejść, aby dowiedzieć się, co to być mogło. Aliści poczuł, że ktoś od wnętrza drzwi podpiera. To jeszcze bardziej jego ciekawość pobudziło, tak iż przez siłę drzwi otworzył i wszedł tam w sam czas, aby ujrzeć, że ktoś przez okno na ulicę się spuszcza. Pospieszył, aby go zatrzymać albo uznać przynajmniej kto to taki, ale nie mógł tego dokazać, gdyż Leonella zastąpiła mu drogę, mówiąc doń:
— Wstrzymajcie się, panie, zaklinam Was na wszystkie świętości, nie niepokójcie się i nie starajcie się dowiedzieć, kto się oknem na ulicę wydostał. Ta okoliczność tylko mnie dotyka, gdyż człowiek ten jest moim mężem.
Anzelm nie chciał jej uwierzyć i uniesiony gniewem wydobył sztylet, grożąc, że ją nim przebije, jeśli mu w tem mgnieniu oka całej prawdy nie wyzna. Leonella, srogim lękiem zdjęta, rzekła, sama nie wiedząc, co mówi:
— Nie zabijajcie mnie, panie, a powiem Wam rzeczy większej wagi od tych, które sobie wystawić możecie.
— Powiedz zaraz — rzekł Anzelm — albo cię zabiję.
— Niepodobna mi się teraz wypowiedzieć, — odparła Leonella — tak jestem zalękniona i pomieszana. Dajcie mi, WPanie, czas do jutra rana. Usłyszycie wówczas odemnie rzeczy, które w osłupienie Was wprawią. Bądźcie pewni, WPanie, że ten, co uszedł oknem, jest pewnym młodzianem z miasta, który przyrzekł żenić się ze mną. Anzelm zaspokoił się tą obietnicą Leonelli i postanowił dać jej czas, którego żądała, nie myśląc wcale, że usłyszy coś niecnotliwego o Kamilli, o której przystojności był głęboko upewniony. Wyszedłszy z izby, drzwi na klucz zamknął, przysięgając, że jej nie wypuści wprzód, aż mu nie opowie wszystkiego, co wie.
Później udał się do Kamilli, opowiedział jej o zdarzeniu z Leonellą, a również o tem, że przyrzekła go ona nazajutrz uwiadomić o rzeczach wielkiej wagi. Nie trza się nawet pytać, czy Kamilla zestrachała się; zadrżała na myśl (a można się było tego w samej rzeczy obawiać), że Leonella nie omieszka wyjawić Anzelmowi wszystkiego, co wie o jej niewierności. Nie miała już odwagi aby czekać, czy jej podejrzenia fałszywe, czyli też prawdziwe się okażą i jeszcze tej nocy, gdy Anzelm zasnął, pozbierała do kupy co szacowniejsze klejnoty swoje, zabrała pieniądze i wyszła milczkiem z domu tak, że jej nikt nie słyszał. Natychmiast udała się do Lotarjusza, któremu opowiedziała wszystko, co się stało, prosząc go, aby uciekł z nią pospołu, albo przynajmniej uwiózł ją w bezpieczne miejsce, gdzieby jej zawziętość Anzelma dosięgnąć nie mogła. Lotarjusz, jeszcze bardziej potrwożony, nie wiedział, co ma odpowiedzieć, ani jakie postanowienie powziąć. W końcu umyślił zawieźć ją do klasztoru i oddać w ręce jednej mniszki, która tam była ksienią. Kamilla zgodziła się natychmiast z tą szybkością, jakiej wymagała nagląca okoliczność. Lotarjusz pozostawił ją w klasztorze, sam zaś, nie mówiąc nic nikomu, z miasta wyjechał.
Tymczasem Anzelm, obudziwszy się rano, nie spostrzegł nawet, że Kamilli nie było obok niego w łożnicy; wstał szybko pełen niecierpliwości, by jaknajrychlej dowiedzieć się, co Leonella powiedzieć mu chciała i udał się do izby, w której ją był zamknął.
Otworzył drzwi, do wewnątrz wkroczył, aliści miast Leonelli ujrzał tylko uwiązane na oknie prześcieradła; znak to był niechybny, że się po nich spuściła i ucieczką się salwowała. Powrócił przeto, pełen gniewliwości do swojej komnaty, aby o wszystkiem Kamillę powiadomić, ale nie znalazłszy jej ani w łóżku ani w całem mieszkaniu, które skrzętnie przeszukał, okrutnie się zalterował. Zwołał całą służbę, aliści nikt nie umiał mu odpowiedzieć na to, o co pytał. Szukając Kamilli, spostrzegł trafunkiem, że niektóre z jej kufrów otworem stoją i że większa część jej klejnotów zginęła. Z tej oznaki upewnił się dowodnie o nieszczęściu swojem i przekonał się, że nie Leonella była jego przyczyną. Gdy tak trwał w smutku i zamyśleniu ponurzony, nie dokończywszy się nawet ubierać, przyszło mu do głowy, aby powiadomić o nieszczęściu przyjaciela swego, Lotarjusza. Ale gdy go w domu nie znalazł, i gdy słudzy powiedzieli mu, że się nocą z domu był oddalił, zabierając pieniądze z sobą, wydało mu się, że oszaleje. Nadomiar wszystkiego, gdy do domu powrócił, nie zastał w nim ani jednego sługi, choć tyłu sług do niedawna posiadał. Dom był pusty i opuszczony.
Nie wiedział, co ma myśleć, co czynić, co mówić; czuł, że mu się powoli umysł mieszać poczyna. Rozważał w myślach pilnie swój przypadek, zważając się być opuszczonym od żony, przyjaciela, sług, a także, jak mu się zdało, i nieba; przedewszystkiem zasię zniesławionym, ponieważ zniknięcie Kamilli było osławy jego dowodem. Wkońcu postanowił udać się na wieś do tego przyjaciela, u którego bawił wówczas, gdy to dał Lotarjuszowi sposobność, aby ów uładził jaknajlepiej całą tę nieszczęsną sprawę.
Zamknął dom na cztery spusty, wskoczył na konia i z sercem przeszytem boleścią wyruszył w drogę. Ledwie pół jej ujechał, gdy przeciwnemi myślami utrudzon i pełen rozpaczy był przymuszony zejść z konia, którego za uzdę do drzewa przywiązał, sam zaś legł pod pniem, wydając żałośliwe jęki i narzekania. Już się zmierzchało, gdy ujrzał jakiegoś podróżnego, jadącego na koniu od strony miasta. Pozdrowiwszy go, zapytał co słychać nowego we Florencji? Podróżny odparł:
— Osobliwe wieści, jakim podobnych dawno nie słyszano, po całem mieście chodzą. Powszechnie mówią, że Lotarjusz, wielki przyjaciel bogacza Anzelma, który mieszkał koło San Giovanni, porwał żonę Anzelma, Kamillę. Anzelm także przepadł bez wieści. Dowiedziano się o tem od panny służebnej Anzelma, na którą natknął się wczoraj wieczorem wielkorządca, gdy spuszczała się na ulicę po prześcieradłach, przywiązanych do okna. Po prawdzie nie wiem, jak się rzeczy miały; wiem jeno, że całe miasto zdumiewa się temu niezwyczajnemu zdarzeniu, gdyż nie lza było oczekiwać czegoś podobnego po ścisłej przyjaźni tych dwóch ludzi, która tak wielka była, że ich dwoma przyjaciółmi zwano.
— Nie wiecie przypadkiem — zapytał Anzelm — którą drogą jechali Lotarjusz z Kamillą?
— Nic o tem nie słyszałem — odparł podróżny — chociaż wielkorządca nie szczędzi wysiłków, aby ich odszukać.
— Jedźcie z Bogiem, panie — rzekł Anzelm.
— A Wy, panie, z Bogiem ostańcie — odparł podróżny.
Odebrawszy te smutne wiadomości, Anzelm nie tylko blizki był utraty zmysłów, ale i śmierci.
Z ledwością dźwignął się na nogi i udał się do swego przyjaciela, który jeszcze o jego nieszczęściu powiadomiony nie był. Ujrzawszy go zbielałego na twarzy, wynędzniałego i pomieszanego, poznał, że coś bardzo złego przytrafić mu się musiało. Anzelm poprosił, aby mu łoże przygotował i dał mu inkaust, papier i pióro. Gdy mu już przyniesiono, czego żądał i gdy się na łoże rzucił, kazał, aby się wszyscy oddalili i drzwi za sobą zamknęli. Myśl o nieszczęściu tak srodze ucisnęła mu serce, że poznał, iż życie jego już do kresu się zbliża. Postanowił tedy wszystkich na piśmie uwiadomić, jaka była jego śmierci przyczyna. Zaczął pisać, ale nim wyłożył wszystko, co zamierzał, dech mu zaparło i żywot jego padł pastwą bólu, który zrodziła jego nierozważna ciekawość. Pan domu widząc, że pora jest już późna i że Anzelm znaku żadnego nie daje, wszedł do jego komnaty, aby się przekonać, czy cierpienie jeszcze mu nie pofolgowało. Znalazł go z twarzą ku ziemi schyloną. Połowa ciała leżała na łożu, łokcie oparte były o stół. W ręce trzymał pióro.
Gospodarz zawołał nań, ale widząc, że nie odpowiada, zbliżył się i schwycił go za rękę. Po jej chłodzie poznał, że Anzelm był martwy. Pełen zdumienia i smutku zawołał na domowników, aby przypatrzyli się nieszczęściu, które się Anzelmowi zdarzyło. Nakoniec wziął papier, który, jak poznał, pismem Anzelma był pokryty i który te słowa zawierał:
Szalone i nierozważne pragnienie życie mi odebrało. Jeśli Kamillę dojdzie trafunkiem wiadomość o mojej śmierci, niechaj wie, że jej przebaczam, gdyż nie była obowiązana cudu czynić, ani ja nie miałem przyczyny domagać się, aby tego dokazała. A że sam stałem się pobudką mojej niesławy, słuszna rzecz tedy, abym...
Dotąd Anzelm napisał, z czego widać jawnie, że zdania nie dokończywszy, ducha wyzionął. Nazajutrz przyjaciel doniósł o śmierci Anzelma jego krewniakom, którzy już o jego nieszczęściu wiedzieli i Kamilli, znajdującej się w klasztorze i nieledwie gotowej do podróży na tamten świat w ślad za mężem, ale to nie z powodu śmierci męża, lecz dla wieści, jakie odebrała o swym oddalonym przyjacielu.
Mówią, że ostawszy wdową, nie chciała ani z klasztoru wyjść, ani mniszką zostać, dopóki nie doszły jej nowiny, że Lotarjusz zginął w bitwie, którą w tym czasie pan de Lautrac[1] wydał wielkiemu kapitanowi Gonzalo Fernadez de Cordoba w królestwie Neapolitańskiem, gdzie się był Lotarjusz udał, aby spóźnioną skruchę odprawić. Kamilla, uznawszy o tem, mniszką została i wkrótce zakończyła życie swoje, pełne smutku i melankolji. Taki był oto wszystkich koniec, z błahego wynikły początku“.
— Podoba mi się ta powieść — rzekł pleban — acz nie mogę się przeświadczyć, aby była prawdziwa. Jeśli autor ją wymyślił, tedy nie umiał dobrze zmyślać, gdyż i wystawić sobie nie można, aby się znalazł mąż tak głupi jak Anzelm i gotów na tak niebezpieczne próby. Gdyby przypadek ów zaszedł między kochankiem a jego damą, dalibyśmy mu wiary, lecz między mężem a żoną niemożliwy się być wydaje.
Jestem jednak ukontentowany samym sposobem opowiadania.[2]




  1. Clemencin zauważył tu słusznie anachronizm. Lautrec brał udział w wojnach, na południu Włoch, dopiero po śmierci Don Gonzala Fernandeza z Kordoby. Po walkach w Lombardji, „splądrowaniu Rzymu“ i bitwie pod Pavią, (1527) Francuzi, pod dowództwem Lautrec‘a, wrócili na południe Włoch, gdzie Lautrec wkrótce zginął.
  2. W „Crotolón“ Villalóna zawiera się opowieść o pięknej Ginerbie, Według Serrano y Sanz nowelę tę naśladował Cervantes. Tu i tam cnotliwość żony zostaje poddana okrutnym próbom przez zazdrosnego męża.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Miguel de Cervantes y Saavedra i tłumacza: Edward Boyé.