Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy/Część pierwsza/XXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Miguel de Cervantes y Saavedra
Tytuł Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia Naukowa Tow. Wydawn.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Edward Boyé
Tytuł orygin. El ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KAPITULUM XXII
JAKIM SPOSOBEM DON KICHOT PRZYWRÓCIŁ WOLNOŚĆ WIELU NIESZCZĘŚLIWYM, KTÓRYCH, MIMO ICH WOLI, WIEDZIONO TAM, DOKĄD IŚĆ NIE CHCIELI

Cyd Hamet Benengeli, pisarz arabski, rodem z Manczy, opowiada w tej poważnej, piękniebrzmiącej, skromnej, miłej i bogatej w inwencję historji, że gdy Don Kichot i Sanczo Pansa ukończyli wdzięczny dyskurs, zawarty przy końcu dwudziestego pierwszego kapitulum, rycerz nasz podniósł oczy i ujrzał na drodze około dwunastu ludzi, idących piechotą, nawleczonych niby paciorki różańca na łańcuch, co ich wszystkich za szyję wiązał. Wszyscy mieli kajdany na rękach i dyby na nogach.
Wiedli ich dwaj jezdni i dwaj piesi. Pierwsi uzbrojeni byli w muszkiety, drudzy w szable i kopje. Gdy Sanczo ujrzał ich rzekł:
— Są to złoczyńcy i galernicy króla, których na galery wiodą!
— Jakto galernicy? — rzekł Don Kichot. — Czy to możliwe, aby król komuś gwałt zadawał?
— Nie mówię tego — odparł Sanczo — lecz są to ludzie, których za ich występki skazano, aby służyli królowi na galerach.
— Tedy — rzekł Don Kichot — jakby się i ta sprawa nie miała, ludzie ci muszą być przymuszeni i nie idą tam wcale z własnej ochoty?
— Tak jest, w samej rzeczy — odparł Sanczo.
— Owóż — rzekł nasz rycerz — muszę się wdać w tę sprawę, gdyż powinnością moją jest wspierać nieszczęśliwych i nie dopuszczać gwałtu.
— Zważcie Wasza Miłość — rzekł Sanczo — że król, będący istotą sprawiedliwą, nie czyni gwałtu ani krzywdy tym ludziom, jeno karze ich za ich niecnoty.
Tymczasem zbliżyli się galernicy, idący szeregiem; Don Kichot poprosił strażników grzecznemi słowy, aby go uwiadomili, z jakiego powodu ludzi tych w ten sposób wiodą.
Jeden z warty, siedzący na koniu, odpowiedział, że to galernicy, ludzie Jego Królewskiej Mości i że ta wiodą ich na galery. To wszystko, o czem wie i czego dowiedzieć się można.
— Jednakże — odparł Don Kichot — chciałbym się wypytać dokładnie od każdego z osobna, jaka była przyczyna jego nieszczęścia.
Później przydał do tych słów wiele uprzejmości i grzeczności, chcąc ich nakłonić do tego, aby mu wszystko opowiedzieli, tak iż drugi konny wartownik rzekł w końcu:
— Chociaż mamy tu rejestry z wyrokiem na każdego z tych nicponiów, nie jest teraz czas po temu, aby się zatrzymywać, dobywać je z tłómoków i czytać. Niech Wasza Wielmożność zbliży się i ich samych zapyta. Powiedzą, jeśli będą chcieli, będą zaś chcieli, ani chybi, gdyż lubią czynić łotrostwa i niecnotliwości różne gadać.
Otrzymawszy to pozwolenie, które Don Kichot samby sobie wziął, gdyby mu one udzielone nie zostało, nasz rycerz zbliżył się do galerników i zapytał pierwszego z brzegu, za jakie winy tak pokutuje?
— Jedynie za miłość — odpowiedział więzień.
— Jakto i za nic więcej? — zawołał nasz rycerz. — Jeśli na galery posyłają ludzi za to, że są zakochani, ja także już od dawna byłbym do wiosła przykuty.
— Moje afekty — odparł galernik — nie były go gatunki jak Wielmożny Tan myśli. Pokochałem z całego serca koszyk pełen białej bielizny i uścisnąłem go tak mocno, że gdyby mnie sprawiedliwość siłą go nie odjęła, jeszczebym go do tych pór trzymał[1]. Schwytano mnie na gorącym uczynku, tortury potrzebne nie były. Dano mi sto rózeg na plecy i zasądzono mniej na trzy latka galejów.
— Co to znaczą galeje? — zapytał Don Kichot.
— Są to galery — odparł skazaniec, młody człowiek, dwadzieścia cztery lata liczący i dodał, że pochodzi z Piedrahita.
Z podobnem zapytaniem obrócił się Don Kichot do drugiego więźnia, który ani słowa nie odpowiedział, tak był bowiem smutny i w głębokiej melankolji pogrążony. Wyręczył go pierwszy, mówiąc:
— Ten kanarek idzie na galery za to, że za dużo śpiewał.
— Jakto — rzekł Don Kichot — czyż muzyków i śpiewaków także na galery wysyłają?
— Tak panie — odparł więzień — gdyż nie ma nic tak niebezpiecznego, jak śpiewać w ucisku.
— Ja zaś słyszałem — rzekł Don Kichot — że śpiew wszystkie frasunki koi i melankolję uśmierza.
— Tu całkiem przeciwnie się dzieje — odparł galernik — gdyż kto jeden raz zaśpiewa, płacze później przez życie całe.
— Nie rozumiem — rzekł Don Kichot. Wówczas jeden z wartujących objaśnił.
— Śpiewać w ucisku, panie rycerzu, dla tych świętoszków, znaczy: czynić zeznania na torturach. Więźnia tego powierzono katu; przyznał się do popełnionego występku i wyśpiewał, że jest złodziejem bydła. Skazano go na sześć lat galer i dwieście rózeg, które już otrzymał. Smutek zaś jego i zamyślenie stąd płyną, ponieważ zarówno złoczyńcy w więzieniu pozostali, jak i ci, co tutaj idą, strofują go, szydzą z niego, żartują i pogardzają nim za to, że się przyznał, nie mając odwagi wszystkiemu zaprzeczyć. Mówią, że z jednakiej ilości liter składa się słowo „tak“, jak i słowo „nie“ i że złoczyńca może się czuć szczęśliwy, kiedy wie, że jego życie i śmierć zależą jeno od jego języka, nie zaś od świadków i dowodów. Mniemam, że nie są zbyt od prawdy dalecy.
— Ja także tak myślę — odparł Don Kichot i, podszedłszy do trzeciego, podobne pytanie mu zadał. Ów, nie dając, się ciągnąć za język, odpowiedział śmiało.
— Idę na pięć lat w odwiedziny do pani galery, za to, iż mi zbrakło dziesięciu dukatów.
— Dałbym ci z chęcią dwadzieścia — rzekł Don Kichot — byleby cię tylko uwolnić.
— Tedy jestem podobny — rzekł galernik — do człeka, który ma pełno złota, aliści, znajdując się na środku oceanu, nic zań kupić nie może i głodem przymiera. Mówię tak, gdyż, jeślibym w stosownym czasie te dwadzieścia dukatów, zaofiarowanych mi teraz przez Waszą Wielmożność, posiadał, posmarowałbym pióro pisarza trybunalskiego, orzeźwiłbym umysł patrona sprawy tak, iż dziś znajdowałbym się na środku placu Zocodover w Toledo, a nie na tej drodze, wleczony, jak chart na smyczy. Ale Bóg jest wielki, cierpliwości i już ani słowa.
Don Kichot podszedł do czwartego więźnia. Był to człek o czcigodnym wyglądzie i białej brodzie, która mu na piersi spływała. Usłyszawszy zapytanie, dlaczegoby się tutaj znajdował, rozpłakał się i ni słowa nie odpowiedział. Uczynił to za niego piąty skazaniec.
— Ten poczciwiec idzie na cztery lata na galery, odbywszy wprzód, w okazałym stroju, paradną przejażdżkę po ulicy[2].
— To jak mi się zdaje — rzekł Sanczo — trzeba sobie na ten kształt wyłożyć, że uczynił szlachetne wyznania pod pręgierzem!
— Prawdę rzekłeś — przerwał galernik — a honor ten spotkał go za to, że był rajfurem ciała ludzkiego; chcę przez to powiedzieć, że wędruje na galery, jako swat i poseł miłości, a takoż i za to, że się czarodziejstwem parał.
— Gdyby mu nie zarzucano tych sztuczek guślarskich — rzekł Don Kichot — ale obwiniano go tylko o to, że był cnym pośrednikiem a posłem, nie zasługiwałby na to, aby na galerach wiosłować, lecz radniej, aby stać się admirałem. Urząd posłannika nie jest tak łatwy i zwyczajny, jak wnosicie; sprawować go mogą jeno ludzie o bystrem pojęciu i zacnie urodzeni. W rzeczpospolitej, dobrze rządnej, bardzo tacy są potrzebni, a także nie powinno tam brakować kontrolerów i examinatorów, którzyby roztrząsali ich czynności, jak to w innych urzędach czynią. Winno być tych pośredników przynajmniej tylu, co faktorów bankowych. W ten sposób uniknęłoby się zła, co stąd płynie, że ów urząd sprawują idjoci i ludzie na umyśle ograniczeni, różne kobiecinki, małe głuptasy, paziowie, młode błazny, którym brak eksperjencji; wówczas gdy pilna konieczność tego wymaga, aby błysnąć przyrodzonym dowcipem. Oni tymczasem wcale sobie rady dać nie mogą, ani wiedzą, jak daleko Jest od gęby do nosa. Chciałbym pójść dalej i przytoczyć racje, dla których ci, co na ów urząd w republice wysadzeni być mają, winni podlegać wyborom, aliści nie jest teraz po temu miejsce, ani pora. Powiem to w stosownym czasie osobie, która będzie mogła nierządowi zapobiec i zło ukrócić. Rzeknę jeno, że boleść moja, wzbudzona widokiem tego starca z siwemi włosami, o szlachetnem obliczu, cierpiącego taki ucisk za to, że był rajfurem, uśmierzyła się, gdyś dołożył, że on, krom tego, czarodziejstwem się parał, aczkolwiek wiem, że niema na świecie czarów, coby mogły zachwiać wolę i, przymusić chęć człowieka, jak to sobie głupcy i prostacy imaginują. Posiadamy wszak wszyscy wolną wolę, a niema takich ziół, zaklęć i omamień, któreby ją zwątlić mogły. To, co zwykłe są czynić różne błaźnice, którym brak piątej klepki w głowie i złośliwi guślarze, są to jeno mikstury i jady, służące do otumaniania ludzi; udają że przyrządzają trunki do kochania zapalające, podczas, gdy, jak powiedziałem, trudno jest wolę przymusić[3].
— To istotna prawda — odpowiedział starzec. — Co do czarów całkiem niewinny jestem, nie mogę jeno przeczyć, że byłem rufjanem. Nie widziałem jednak w tem nijakiego zła, jedyną moją chęcią było, aby wszyscy na świecie radowali się, żyli w spokoju i w zgodzie, bez zwad i przykrości, acz mój dobry zamysł tylko na to się obrócił, że muszę teraz dążyć tam, skąd już nie mam nadziei powrócić, obciążony wielu laty, a przytem cierpiący na wstrzymanie uryny, która to dokuczliwość ani chwili spokoju mi nie daje. — Tutaj starzec znowu płakać zaczął. Sanczo tak się rozczulił, że wydobył z kieszeni cztery reale w jednej monecie i dał mu ją, jako jałmużnę.
Don Kichot zapytał z kolei piątego, jaki jest jego występek. Ów odpowiedział z jeszcze większą zuchwałością, niż jego poprzednik.
— Jestem tutaj, gdyż bawiłem się zbytnio z dwiema memi siostrami ciotecznemi i jeszcze z dwiema kuzynkami, które wcale mojemi nie były; koniec końców takt ze wszystkiemi figlowałem, że z tych figlów wzrosły pokrewieństwa i to w tak zawikłany sposób, że sam djabeł tego nie rozwikła. Wszystko mi udowodniono, zbrakło mi pomocy, nie miałem pieniędzy i ledwiem nie dał gardła. Zasądzili mnie na sześć lat galer; zgodziłem się. To kara za moje winy. Jestem młody; obym tylko żył długo a przetrwam wszystko.
— Jeśli Wasza Wielmożność może czemś dopomóc nam, nieborakom, Bóg Panu w niebie zapłaci, my zaś na ziemi będziemy dbali o to, aby w modłach prosić Boga o zachowanie Waszej Wielmożności przy życiu i dobrem zdrowiu. Oby to życie było tak długie i szczęśliwe, jak na to pański piękny pozór zasługuje.
Ten, co tak mówił, ubrany był w szaty studenckie; jeden z warty rzekł, że to wielki orator i człek bardzo w łacinie biegły. Za tymi wszystkimi postępował człek bardzo urodziwy, chociaż na jedno oko zezowaty, liczący około lat trzydziestu. Był inaczej od innych związany. U nóg miał łańcuch tak długi, że całe jego ciało opasywał, zaś na szyi dwie żelazne obroże; jedna z nich była przytwierdzona do łańcucha, a druga była z tych narzędzi o zębach żelaznych, które to zowią się „stopami przyjaciela“[4]. Od tej obręczy do pasa szły dwa pręty żelazne z kajdankami na obie ręce, zamknięte na olbrzymie kłódki tak, iż nie mógł podnieść rąk do gęby, ani zniżyć głowy, aby do rąk dostać. Don Kichot zapytał, dlaczego ten człek jest bardziej niż inni żelastwem obciążony.
Wartownik odparł, że złoczyńca ów w pojedynkę więcej zła wyrządził, niż ci wszyscy razem wzięci. Jest przytem tak zuchwały i złośliwy, że mimo całego opatrzenia, straż nie jest pewna, czy nie zdoła uciec.
— Jakież występki mógł popełnić? — zapytał Don Kichot — skoro nie zasłużył na większą karę, jak na galery?
— Skazany jest na lat dziesięć — odparł wartownik — co znaczy tyle co śmierć powolna, nie trzeba wiele pytać, wystarczy wiedzieć, że ten poczciwiec jest sławnym Ginesem de Passamonte zwany także inaczej Ginesillem de Parapilla.
— Panie komisarzu — rzekł galernik — trzymajmy więcej język za zębami i nie szerzmy się teraz nad nazwiskami i przydomkami. Zowię się Ginesem, a nie Ginesillem, zaś Passamont jest mianem mego rodu, nie Parapiglio. Niech każdy swoich spraw i swego nosa pilnuje, a nie mało będzie miał już zajęcia.
— Mów no trochę przystojniej, panie — złodzieju — odparł wartownik — jeśli nie chcesz, abym cię sam nie uspokoił.
— Wiem dobrze, że dzieje się z człekiem tak, jak Bóg chce, ale nadejdzie dzień, kiedy się dowiedzą, czy się zwę Ginesem Parapiglia, czy nie!
— A czyż cię tak nie nazywają, oszuście? — zapytał strażnik.
— Nazywają mnie tak, ale uczynię w ten sposób, że już mnie nazywać nie będą, albo wyrwę to imię wraz z brodą, którą mam tam, gdzie wiem!
— Panie rycerzu, jeśli chcecie nas czem opatrzyć, to dajcie i ruszajcie z Bogiem, gdyż przyczyniacie nam nudy, pragnąc wszystko wiedzieć o życiu drugiego. Jeżeli jesteście ciekawi, tedy wiedzcie, że jestem Ginesem z Passamontu, którego życie tą ręką spisane zostało.
— To prawda — odparł komisarz — gdyż on sam napisał swoją historję, a tak trafnie, że trudnoby było do niej dwa słowa dodać. Pozostawił książkę w więzieniu, dając ją w zastaw za dwieście reali.
— Jestże to rzecz tak szacowna? — zapytał Don Kichot.
— Tak szacowna — odparł Gines — że pójdzie w kąt Lazarillo de Tormes[5] i inne księgi w tym rodzaju już napisane albo te, co napisane będą. Mogę panu tylko rzec, że traktuje ona o samych prawdziwych zdarzeniach, a przytem tak uciesznych i pięknych, że niema kłamstw, któreby z niemi w paragon wchodzić mogły.
— Jakże się nazywa ta książka? — zapytał Don Kichot.
— „Życie Ginesa z Passamontu“ — odparł galernik.
— Zaliż jest skończona? — spytał Don Kichot.
— Jakże może być skończona, skoro moje życie jeszcze skończone nie jest? Zaczyna się od dnia mego urodzenia i trwa do czasu, gdy ostatni raz byłem na galerach.
— A więc już tam byłeś? — zapytał Don Kichot.
— Miałem już szczęście służyć Bogu i królowi przez lat cztery, wiem, jak smakują suchary i nerki wołowe — odparł Gines — i nie martwię się zbytnio, że tam idę, gdyż będę mógł dokończyć moją książkę, której jeszcze wielu rzeczy brak. Na galerach hiszpańskich zostawiają dosyć wolnego czasu, więcej nawet, niż potrzeba, mnie zaś i mniej wystarczy, gdyż wiem już napamięć, co mam pisać.
— Zdajesz mi się być bardzo zdatnym człekiem — rzekł Don Kichot.
— I nieszczęśliwym — dodał Gines — gdyż nieszczęścia prześladują zawsze ludzi wyższych.
— Oraz hultajów — rzekł komisarz.
— Mówiłem wam już, Paniedozorco — odparł Passamonte — abyście byli wstrzemięźliwi w mowie. Zwierzchność nie dała Wam laski poto, abyście się znęcali nad nami, biedakami, lecz abyście prowadzili nas tam, gdzie Jego Królewska Mość każe. Jeżeli nie, to, na moją duszę!... ale dosyć, gdyż snadnie zdarzyć się może, iż znaki, które powstały na gębie wtedy w austerji, odkwitnąć mogą.
— Cicho wszyscy!... i ruszajmy naprzód, gdyż aż nadto długo te bałamuctwa trwają!
Komisarz podniósł do góry laskę, aby uderzyć Passamonta i ukarać go za jego groźby, lecz Don Kichot stanął między nimi i poprosił, aby wartownik nie znęcał się nad więźniem. Nie dziwota, że kto ma ręce związane, chce mieć trochę język swobodny. Zwracając się później do galerników, rzekł:
Z tego, coście mi opowiedzieli, bardzo drodzy bracia, zrozumiałem jasno, że, chociaż was skazano za winy wasze, cierpienia, które na was oczekują, nie w smak wam idą, że zdążacie na galery bardzo nieochotnie, wbrew swojej woli. Bardzo być też może, że brak odwagi na torturach, niedostatek pieniędzy, oraz błędny sędziów wyrok, złożyły się na nieszczęścia wasze, tak, iżeście prawa sprawiedliwego uzyskać dla siebie nie mogli. Wszystko to jasno mi teraz na myśli staje, tak, iż jestem przekonany, a nawet zmuszony okazać w tej potrzebie cel, dla którego na świat przyszedłem; aby sprawować urząd rycerstwa błędnego, do którego należę, i wypełnić ślub, że będę zawsze pomagały słabym i ucisk cierpiącym. Ale widząc, że mądrość nakazuje nam, abyśmy tego, co po dobroci osiągnąć możemy, gwałtem i siłą nie brali, proszę was, Panie komisarzu, i panowie wartownicy, abyście zechcieli rozkuć ich i puścili ich w spokoju.
Nie zbraknie innych, którzy w szczęśliwszych okazjach królowi służyć będą. Okrutną wydaje mi się to być rzeczą, aby niewolnikami czynić tych, których Bóg i natura wolnymi stworzyli. Tembardziej, panowie strażnicy — dodał Don Kichot że ci biedni ludzie nijakiego zła wam nie wyrządzili. Niech każdy swój grzech na swych barkach niesie. W niebie jest Bóg, który nie zapomina nagradzać dobrego, i karać złego; całkiem zasię nie uchodzi, aby ludzie honoru mieli być katami ludzi drugich, zwłaszcza, gdy w tem żadnego interesu nie mają. Jak widzicie, proszę was o to uprzejmie i spokojnie, jeśli spełnicie moje życzenie, szczerze wdzięczny wam będę, jeśli jednak po dobrej woli uczynić tego nie będziecie chcieli, ta kopja i szpada, wespołek z dzielnością mego ramienia, do tego was przymusi.
— Otóż i wdzięczna krotochwila! — odparł komisarz. — Piękny pomysł przyszedł mu do głowy w ostatniej chwili! Chce, abyśmy puścili wolno galerników króla, tak, jakbyśmy mieli prawo to uczynić, on zasię miał moc rozkazywania nam. Ruszajcie z Bogiem w swoją stronę, poprawcie sobie na głowie tę miednicę i nie szukajcie kota o pięciu nogach.
— Sam jesteś kot, szczur i tchórz nikczemny — zawołał Don Kichot i w jednej chwili runął na niego tak niespodziewanie, iż tamten nawet o obronie pomyśleć nie zdołał. Padł na ziemię, ciężko zraniony uderzeniem dzidy. Szczęściem dla Don Kichota był to właśnie ów, co muszkiet nosił. Pozostali wartownicy, przerażeni i zdziwieni takim niespodziewanym obrotem sprawy, trwali przez chwilę w osłupieniu, ale wkrótce jezdni chwycili za szpady, piesi zaś za lance i rzucili się na Don Kichota, który na nich w spokoju oczekiwał. Ani chybi, złyby ta sprawa obrót dla niego wzięła, gdyby nie galernicy, którzy, widząc, że nadarza im się piękna sposobność odzyskania wolności, nie omieszkali z niej skorzystać, zrywając łańcuch, co ich w szereg wiązał. Tumult i popłoch był taki, że strażnicy nic skutecznego dokonać nie mogli, raz podbiegając do rozkuwających się więźniów, to znów do Don Kichota, który ich napastował. Sanczo dopomógł uwolnić się Ginesowi de Passamonte, który, widząc się rozkutym i wolnym, rzucił się pierwszy na komisarza, odbierając mu muszkiet i szpadę. Mierzył to do jednego, to do drugiego celował, a chociaż ani razu nie wypalił, ani jednego wartownika nie pozostało na placu, gdyż wszyscy uciekli, bojąc się zarówno wystrzału Passamonta, jak i kamieni, które rzucali wślad za nimi rozkuci już galernicy.
Sanczo nie bardzo się cieszył takim obrotem sprawy, gdyż wiedział, że ci, co uciekli, powiadomią o wszystkiem Świętą Hermandadę, która, uderzywszy w dzwony na larum, zwoła swoich łuczników i wnet ich wyprawi na poszukiwanie winowajców. Poradził też swemu panu, aby, nie tracąc czasu, stąd się oddalili i poszukali sobie w pobliskich górach bezpiecznego schronienia.
— Dobrze gadasz — odparł Don Kichot — ale wprzód muszę uczynić to, co należy.
I zwoławszy do kupy wszystkich łotrzyków, którzy, wielki czyniąc harmider i tumult, zajęci byli obdzieraniem do naga leżącego na ziemi komisarza, rzekł do nich.
— Rzeczą ludzi dobrze urodzonych jest być wdzięcznym za odniesione dobrodziejstwa, podczas gdy niewdzięczność jest jedną z wad, które najbardziej Boga obrażają. Mówię to, panowie, gdyż widzieliście świeżo na własne oczy dobrodziejstwo, które was ode mnie spotkało. Jako zapłatę zań, domagam się, i taka jest moja wola, abyście z tym łańcuchem na plecach, który wam z szyi zdjąłem, udali się do miasta Toboso, stanęli przed panią Dulcyneą i powiedzieli, że rycerz jej, zwany Rycerzem Posępnego Oblicza, poleca się jej łasce. Później opowiecie jej szczegółowiej wszystko, co zaszło w tej sławnej przygodzie, i jak wam wolność zwróciłem. Uczyniwszy to, będziecie mogli pójść swobodnie, gdzie was oczy poniosą.
Gines de Passamonte odparł za wszystkich:
— Niepodobna nam spełnić tego rozkazu, Panie rycerzu i nasz wybawco, gdyż nie możemy kupą chodzić po drogach, jeno w pojedynkę, jeden z tej strony, drugi z tamtej, starając się zapaść pod ziemię, aby nie dostać się w moc Świętej Hermandady, która szukać nas nie omieszka. Ale przecież Wasza, Wielmożność może zmienić rozkaz i, zamiast złożenia hołdu pani Dulcynei z Toboso, poprzestać na pewnej liczbie „Ave Maria“ i „Credo“, które odmówimy zgodnie z intencją Waszej Wielmożności. Można to czynić w dzień i w nocy, w czasie pokoju, czy wojny, podczas ucieczki, czy wczasu, ale myśleć, że powrócimy teraz do zup egipskich[6], że wziąwszy swoje łańcuchy, pójdziemy do Toboso, to znaczy wierzyć, że teraz jest noc, choć i dziesiąta godzina rano nie upłynęła, zaś domagać się tego od nas, to tyle, co chcieć z rzepy krew puścić.
— Prze Bóg żywy — krzyknął Don Kichot, już gniewem zapalony — przysięgam, że pójdziesz tam synu nierządnicy, panie Ginesillo de Parapillo, czy jak ci tam, pójdziesz do Toboso sam jeden, z ogonem między nogami i wszystkiemi łańcuchami na plecach.
Passamonte, który nie był zbyt cierpliwy z przyrodzenia i nienajlepsze powziął rozumienie o mądrości rycerza, który popełnił takie szaleństwo, że im wolność przywrócił, usłyszawszy tę szpetną przymówkę, mrugnął okiem na swych towarzyszy, ci zaś, odsunąwszy się nieco na stronę, zaczęli tak prać kamieniami w Don Kichota, że zabrakło mu rąk do zasłaniania się tarczą. Biedny Rossynant nie dał się nakłonić kłuciem ostróg do ruszenia z miejsca i stał, jakby był posągiem, ulanym z miedzi.
Sanczo ukrył się za swego osła i tym sposobem uniknął gradu pocisków, które na nich obu leciały.
Don Kichot nie mógł się osłonić; kilka głazów uderzyło go z taką siłą, że runął na ziemię. Natychmiast dopadł do niego ów student, zerwał mu miednicę z głowy, uderzył nią kilka razy po bokach rycerza, wreszcie rzucił ją na ziemię z takim rozmachem, że się na nic zepsowała. Zdarli mu kaftanik, który nosił pod zbroją, a wzięliby niechybnie także i buty, gdyby nie przeszkodziły im nakolanki.
Sanczy zdjęli kaftan, zostawiając go półnagiego, później podzielili się łupami i odeszli, jeden w jedną stronę, drugi w drugą, troszcząc się bardziej o uniknięcie Świętej Hermandady, niż o łańcuchy i stanięcie przed panią Dulcyneą z Toboso. Osioł, Rossynant, Don Kichot i Sanczo pozostali sami. Zamyślony osioł stał z opuszczonym łbem i strzygł od czasu do czasu uszami, mniemając widocznie, że burza kamieni, która nad nim szalała, jeszcze się nie uspokoiła. Rossynant leżał rozciągnięty obok swego pana, gdyż wywrócił się naskutek uderzenia głazem. Sanczo, prawie nagi, bał się bardzo Świętej Hermandady, Don Kichot zasię zmartwił się wielce, widząc, że tak źle obeszli się z nim ci, którym dużo dobra wyświadczył.




  1. Były to kradzieże na porządku dziennym. Cervantes mówi o nich humorystycznie także w „Rinconete y Cortadillo“ a Matteo Alemán w „Guzmán de Alfarache“.
  2. Skazani na pręgierz, albo na szubienicę, jechali na miejsce stracenia na ośle, ubrani w tekturową, mitrę. Brutalne opisy podobnych scen mamy w „La Vida del Buscón“ Quevedo. Pablo de Segovia przechwala się cynicznie, że gdy ojciec jego wiedziony na szubienicę, wychodził z więzienia, kobiety z całego miasta zbiegły się do okien, tak bowiem okazale wyglądał.
  3. Do koncepcji wolnej; woli, o której mówi Dante: „Se non vuol, non s‘ammorza“ powraca Cervantes w „El licenciado Vidriera“ i w „Trabajos de Persiles y Sigismunda“.
  4. „El pié amigo“ — podpórka, którą zakładano skazańcom pod brodę, aby nie mogli ukryć twarzy w chwili chłosty publicznej.
  5. Słynna powieść hultajska, znana także w przekładzie polskim i przypisywana Don Diego Hurtado de Mendoza. Pojawiła się poraz pierwszy w Alcalá w 1554 roku.
  6. Stary Testament mówi, że żydzi, nękani głodem i pragnieniem, w czasie przejścia przez pustynię, wspominali z płaczem okres niewoli w Egipcie „Quando sedebamus super ollas carnium et comedebamus panem in saturitate“. Dlatego też „Volver a las ollas de Egipto“ znaczy powracać do wygodnego życia.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Miguel de Cervantes y Saavedra i tłumacza: Edward Boyé.