Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy/Część pierwsza/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Miguel de Cervantes y Saavedra
Tytuł Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia Naukowa Tow. Wydawn.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Edward Boyé
Tytuł orygin. El ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KAPITULUM XVIII
O ROZMOWACH SANCZO PANSY Z DON KICHOTEM I O RÓŻNYCH PRZYGODACH, GODNYCH OPOWIEDZENIA

Sanczo dogonił swego pana, choć był tak z sił opadły i wyczerpany, że ledwie swym osłem mógł kierować. Don Kichot, ujrzawszy go w takim stanie, rzekł:
— Teraz, przyjacielu Sanczo, wiem już napewno, że zamek ten, czy też zajazd musi być zaczarowany, gdyż ci, którzy tak okrutnie, twoim sumptem, się zabawiali, są to, bez ochyby, jakieś straszydła i nie z tego świata istoty. W przekonaniu mojem i to mnie ugruntowało, że musiałem się bezradnie poprzez mur dziedzińca smutnemu widowisku przyglądać, nie mogąc żadną modłą na ten mur się wdrapać ani nawet zleść z Rossynanta, tak mnie bowiem czarowali. Przysięgam ci na wiarę, którą Bogu winienem, że gdybym tylko mógł nogę na ziemi postawić, pomściłbym cię tak, że ci wiarołomni łotrzy straciliby raz na zawsze ochotę do podobnych igraszek; coprawda przestąpiłbym prawa rycerskie, które, jak ci już nieraz mówiłem, nie pozwalają, aby rycerz imał się oręża przeciwko człekowi, nie będącemu rycerzem, chyba że to czyni w obronie życia własnego i w ostatniej potrzebie.
— I jabym się mścił, gdybym mógł, nie zważając na to, czy jestem, czy nie jestem rycerzem — odparł Sanczo — ale nie leżało to w mojej mocy, choć i poprzysiągłbym, że ci hultaje, co sobie ze mnie żarciki stroili, nie byli ani marami ani istotami zaczarowanemi, jak Pan powiada, jeno ludźmi z krwi i ciała, na obraz i podobieństwo nasze. Gdy mnie tak podrzucali ku górze i kazali po powietrzu skakać, słyszałem, jak nawzajem wykrzykiwali swoje miana. Każdy z nich miał jakieś: jeden zwał się Pedro Martinez, drugi — Tenorio Hernandez, oberżysta zaś — Juan Palomeque Mańkut. Innym tedy rzeczom, a nie czarom przypisać to należy, że nie mogliście, WPanie, przeskoczyć przez mur podwórka albo i zleźć z konia. Z tego wszystkiego jedno tylko jaśnie wnosić mogę: te przygody, których szukamy, koniec końców do takich nas opresyj doprowadzą, że nie rozeznamy wkrótce prawej nogi od lewej. Według mego skromnego pojęcia, najlepiej i najstosowniej byłoby do naszej wioski powrócić, zwłaszcza, że teraz jest pora żniw i że trzeba mieć pieczę nad polami. Wpadamy ze złej toni w jeszcze gorszą, z deszczu pod rynnę, jak mówią[1].
— Ech, nieboraku Sanczo, nie wiele się znasz na materji rycerstwa. Milcz i uzbrój się w cierpliwość, gdyż na własne oczy się przekonasz, jak zaszczytną jest rzeczą rycerskiego rzemiosła ćwiczenie. Rzeknij mi, czy może być większe ukontentowanie i większa rozkosz na świecie, niż która się rodzi z wiktorji, odniesionej w bitwie i triumfu nad wrogiem? I być równej nie może!
— Pewnie, że tak — odrzekł Sanczo — chociaż ja się tam nie znam na tem! Wiem jeno, że od czasu, gdyśmy się stali błędnymi rycerzami, albo raczej odkąd WPan się stał błędnym rycerzem (gdyż mnie nie lza się zaliczać do tak znakomitego grona), nie wygraliśmy potyczki żadnej, krom tej z Biskajczykiem, a do tego zostawił pan przecież na placu połowę swego ucha i połowę przyłbicy. Odtąd były tylko kije za kijami i kułaki za kułakami. Ja miałem jeszcze i ten zysk a przywilej, że kołysały mnie jakieś zaczarowane stwory, na których zemścić się nie mogę, chociaż bardzobym tego pragnął, aby dowiedzieć się, jaką miarą można mierzyć przyjemność, płynącą ze zwycięstwa nad wrogiem?
— Taki już jest mój los, Sanczo, a i ty go znosić musisz — rzekł Don Kichot — ale już wkrótce postaram się dostać do rąk miecz z takim kunsztem ukuty, że tego, co go nosić będzie, żadne czary nie dosięgną. Może się zdarzyć, że traf szczęśliwy da mi w rękę miecz, który posiadał Amadis w czasie, gdy się zwał jeszcze Rycerzem Płomiennej Szpady[2]. Był to chyba najzacniejszy miecz na świecie! Krom tej cnoty, o której mówiłem, miał jeszcze i tę zaletę, że był ostry, jak brzytew. Nie było zbroi tak silnej i tak zaczarowanej, któraby mu się oprzeć mogła.
— Mogę się za szczęśliwego poczytywać — odparł Sanczo — gdyż wiem, że jeśli podobny miecz Wasza Miłość zdobędzie, będzie on służył tylko tym, co otrzymali pasowanie na rycerza, jako i ten balsam; giermkom zaś na licha zda się to wszystko!
— Nie obawiaj się, Sanczo — rzekł Don Kichot — niebo wynagrodzi cię hojniej, niż myślisz!
Don Kichot, gwarząc na ten kształt z giermkiem, jechał ciągle przed siebie, gdy nagle po prawej stronie gościńca ujrzał słup kurzawy. Odwrócił się do Sanczy i rzekł:
— Nadchodzi dzień, przyjacielu Sanczo, gdy fortuna okaże dary, które dla mnie przeznaczyła, nadchodzi dzień, mówię, gdy dzielności mego ramienia dowiodę i dokonam dzieła, co się raz na zawsze złotemi zgłoskami w księdze sławy zapisze. Widzisz ten tuman, który się tam wzbija? Wiedz, że podniósł się on z pod stóp niezliczonego wojska, maszerującego na prawo od nas, i złożonego z pułków różnych racyj.
— Tedy muszą to być dwa zastępy — odparł Sanczo — gdyż po przeciwnej stronie podobną widać kurzawę.
Don Kichot obrócił się na siodle i przekonał się, że giermek prawdę mówi. Rycerz nasz ucieszył się niepomiernie, gdyż ubrdał sobie, że, ani chybi, muszą być to dwie wrogie armje, które zderzą się z sobą na tej rozległej równinie. Miał zawsze głowę nabitą czarami, przygodami, walkami, historjami miłosnemi, wyzwaniami i różnemi bzdurami, od których roi się w księgach rycerskich. Wszystko, co mówił, myślał, albo robił, do tych rzeczy tylko się ściągało.
Kurz na drodze wzbijał się z pod nóg dwóch trzód owiec i baranów, pędzonych z dwóch stron przeciwnych. Tuman był tak gęsty, że dopiero zbliska rozeznać było można, co to jest właściwie. Don Kichot z taką wiarą utrzymywał, iż są to dwie armje, że Sanczo uwierzył wkrótce i zapytał:
— Dobrze, WPanie, ale co nam czynić teraz wypada?
— Jakto? — wykrzyknął Don Kichot — oczywista, że dopomożemy tym, którzy pomocy będą potrzebowali. Trzeba, abyś wiedział, Sanczo, że armja, maszerująca na prawo od nas, pozostaje pod dowództwem wielkiego cesarza, Alifanfarona, pana wielkiej wyspy Toprabane[3], zaś ta, która za nami zdąża, wiedziona jest przez jego adwersarza, króla Garamantów, Pentapolina, zwanego Rycerzem o Obnażonem Ramieniu, gdyż wojuje on zawsze z gołem prawem ramieniem.
— A czemuż to ci dwaj mocarze tak na siebie dybią? — zapytał Sanczo.
— Stali się nieprzyjaciółmi — rzekł Don Kichot — gdyż ten krewki poganin, Alifanfaron, zapłonął miłością do córki Pentapolina, bardzo urodziwej i wdzięcznej panienki, która jest w chrześcijańskiej wierze wychowana; ojciec nie chce jej dać w stadło temu pogańskiemu władcy, póki ów nie odbieży błędliwej wiary w fałszywego proroka Mahometa i na prawą wiarę się nie nawróci.
— Na mą duszę! — zawołał Sanczo — Pentapolin dobrze czyni i ze wszystkich sił będę mu się starał dopomóc.
— Uczynisz, co ci obowiązek nakaże — odparł Don Kichot — aby wziąć udział w podobnej rozprawie, nie koniecznie trzeba być pasowanym na rycerza.
— Och, to mi się podoba — rzekł Sanczo — ale gdzieby tu umieścić osła, tak, aby być pewnym, że się go odnajdzie później, gdy się już bitwa skończy? Nie leży to wszak w obyczaju, aby na podobnym wierzchowcu w szranki rycerskie wstępować.
— Prawda — odparł Don Kichot — ale możesz go puścisz luzem na swobodę; niech się gubi albo i nie gubi. Odniósłszy w bitwie zwycięstwo, będziemy mieli tyle rumaków do wyboru, że nawet Rossynant zbyt pewnym być nie może, czy go na jakiegoś innego wierzchowca nie pomieniam. Abyś lepiej wszystko mógł ujrzeć, wjedźmy na ten pobliski pagórek, skąd dwie armje widać, jak na dłoni.
Stanęli na wzgórzu; gdyby nie tuman kurzu, który z pod nóg pędzonego bydła się wzbijał i prószył w oczy, mogliby byli łatwo poznać, że te dwie armje były stadami owiec.
Don Kichot, widząc, mimo to, w swojej wyobraźni to, czego nie widział i czego nie było, zaczął mówić donośnym głosem:
— Ten rycerz w żółtej zbroi, tam widoczny, i noszący na swej tarczy lwa z koroną, który leży rozciągnięty u stóp pięknej damy, jest walecznym Laurcalco, Panem Srebrnego Mostu. Ten, co ma na zbroi złote kwiaty, a na tarczy nosi trzy srebrne korony w błękitnem polu, to straszliwy Micocolembo, wielki diuk de Quirocia. Po jego prawej ręce widać olbrzymiego i zuchwałego Brandabarbarana z Boliche, pana trzech Arabij; ubrany jest w skórę1 wężową; a za tarczę ma bramę, która, jak słuch głosi, jest jedną z bram świątyni, zburzonej przez Samsona, gdy ów z narażeniem życia mścił się na swych nieprzyjaciołach. Lecz zwróć oczy w przeciwną stronę, a ujrzysz na czele innej armji tego, który zawsze był zwycięscą, a nigdy zwyciężonym — Timonela de Carcajana, księcia Nowej Biskai. Ma on zbroję w czworakim kolorze: niebieskim, zielonym, białym i żółtym, zaś na tarczy nosi złotego kota na czerwonem polu z napisem: „Miau“, co jest początkiem imienia jego damy, którą, jak mówią, jest niezrównana Miaulina, córka księcia Alfeniquena de Algabre. Ten, pod którym ugina się grzbiet rosłej, olbrzymiej klaczy i który ma broń, jak śnieg białą, i tarczę także białą bez żadnego godła, to świeżo pasowany rycerz, Francuz, Piotr Papin, pan baronji de Utrique. Tamten, co żelaznemi piętami ściska boki gniadej i lekkonośnej zebry, a broń ma nakrapianą błękitem, jest potężnym diukiem Nerbji, Espartafilardem z Gaju. Na jego tarczy widać szparagowe pole z tym napisem w języku kastylijskim: „Rastrea mi suerte[4].
W ten sposób Don Kichot nazwał wielu rycerzy z jednej i drugiej armji, wymieniając ich zbroje, kolory, dewizy i herby. Uniesiony złudami swego szaleństwa, ciągnął dalej, bez chwili wytchnienia:
— Ten poczet przed nami składa się z ludzi różnych nacyj. Oto ci, co piją ze słodkich wód słynnego Xantu, oto górale, uprawiający pola massylijskie i ci, którzy przesiewają piasek złoty w Arabji szczęśliwej, oraz radują się widokiem sławnych wybrzeży jasnego Termodontu.
Numidowie, niestateczni w swoich przyrzeczeniach, słynni w strzelaniu z łuku Persowie, Partowici i Medowie, co walczą, rzucając się do ucieczki, Arabowie, których mieszkania namioty stanowią, Scytowie okrutni, Etiopowie o przekłótych wargach i tysiąc, jeszcze innych nacyj, które z wyglądu poznaję, aczkolwiek dobrze sobie ich nazw nie przypominam.
W tych zaś zastępie ciągną ci, co piją z kryształowych wód Betisu, obrzeżonego gajami oliwnemi, którzy myją i odświeżają swoje oblicza w falach złocistego Tagu! wiecznie w wody obfitującego, ci, co depcą po polach tartasańskich, bogatych w pastwiska, i ci, co szczęśliwe życie wiodą na elizejskich łąkach Xeresu; bogaci Manczegowie, pozłocistemi kłosami uwieńczeni, w żelazo zakuci potomkowie starożytnych Gotów, ci, co się kąpią w Pisuegra, słynnej ze spokojności nurtu swego, ci, którzy pasą swoje stada na rozległych pastwiskach krętego Guadiana podziemnym nurcie, ci, co drżą z zimna w pirenejskich borach i na białych szczytach dumnego Apeninu, jednem słowem wszyscy, których obejmują granice Europy[5].
Bóg wie, ile prowincyj wymienił, ile nacyj nazwał, nadając każdej należne jej przymioty i własności, czynił to zaś z wielką szybkością, obałamucony tem wszystkiem, co czytał w swoich kłamliwych księgach.
Sanczo Pansa słuchał uważnie jego słów, nie puszczając pary z gęby, jeno od czasu do czasu odwracał głowę, aby się przekonać, czy nie widać tych olbrzymów i rycerzy, o których jego pan mówił, ale nie mogąc nic dostrzec, rzekł:
— Niech djabli porwą wszystkich tych ludzi, olbrzymów i rycerzy o których Wasza Miłość prawi; ja ani jednego tutaj nie spostrzegam — może to wszystko są czary, jako i widma tej nocy.
— Jakże możesz tak mówić? — rzekł Don Kichot. — Nie słyszysz rżenia koni, dźwięku trąb i odgłosu bębnów?
— Słyszę jeno — odparł Sanczo — głośny bek baranów i owiec.
W istocie tak było, gdyż dwa stada zbliżyły się już znacznie.
— Strach twój, Sanczo — rzekł Don Kichot — sprawia, że nie widzisz, ani nie słyszysz, tak jak widzieć albo słyszeć powinieneś. Trwoga obałamuca zmysły i czyni, że rzeczy innemi być się wydają, niż są w istocie. Jeżeli tak truchlejesz, cofnij się na stronę i zostaw mnie samego. Starczy mnie jednego, aby zapewnić zwycięstwo tej armji, którą pomocą moją zaszczycę. Rzekłszy te słowa, spiął Rossynanta ostrogą i, nastawiwszy kopję, runął, jak błyskawica z pagórka. Sanczo krzyknął wślad za nim:
— Wracajcie Wasza Miłość, panie Don Kichocie, gdyż przysięgam na Boga, że to owce i barany, na które teraz uderzyć chcecie.
Przeklęty ten, co mnie spłodził! Cóż to znów za nowe szaleństwo? Wracajcie! Rozejrzyjcie się dobrze, niema tam przecież ani olbrzyma, ani żadnego rycerza, ani kotów, ani tarczy całej, czy też kawałka. O nieszczęsna dola moja!
Don Kichot nie obejrzał się nawet, lecz gnał naprzód, krzycząc donośnym głosem:
— Hej, rycerze, którzy walczycie pod sztandarami walecznego cesarza Pentapolina o zakasanym rękawie, zdążajcie za mną, a obaczycie, z jaką łatwością pomszczę się za niego na jego nieprzyjacielu, Alifanfaronie z Trapobanu! — I mówiąc tak, wpadł w sam środek stada baranów i zaczął je okładać z takim animuszem i zapałem, jakby miał do czynienia ze śmiertelnymi swymi wrogami. Pasterze i owczarze, pędzący stado, wołali nań, aby się zatrzymał, ale widząc, że wszystkie krzyki są daremne, naciągnęli proce i jęli pozdrawiać go kamieniami wielkiemi, jak pięści. Don Kichot nie zważał na to; uganiał się tylko na wszystkie strony, wołając:
— Gdzie jesteś, pyszny Alifanfaronie? Do mnie tu sam, do mnie! Czekam na ciebie tutaj, chcąc doświadczyć twoich sił i ukarać cię gardłem za krzywdę, którą uczyniłeś walecznemu rycerzowi, Pentapolinowi, królowi Garamontów. — Nagle poczęstunek z dna rzecznego uderzył go w bok i złamał mu dwa żebra. Widząc się tak potraktowanym, pomyślał, że jest zabity albo i ciężko poranion, i, przypomniawszy sobie o balsamie, wydobył flaszkę, podniósł ją do ust i jął wlewać ów likwor do brzucha. Tymczasem nadleciał nowy podarunek, uderzył go w rękę, roztrzaskał butelkę, wybijając mu i unosząc z sobą trzy, czy cztery zęby i miażdżąc dwa palce u ręki. Tak potężne były te dwa ciosy, że rycerz nasz zwalił się z konia na ziemię, jak długi. Pasterze, zbliżywszy się do niego, sądzili, że jest bez duszy. W wielkim pośpiechu zegnali do kupy stado, zarzucili na plecy siedem zabitych owiec i odeszli, nie oglądając się wcale za siebie.
Sanczo przez ten cały czas nie ruszał się z pagórka, skąd przyglądał się szaleństwom swego pana i, wyrywając sobie garścią włosy z brody, przeklinał dzień, w którym go poznał. Ujrzawszy, że zwalił się z konia i że pasterze odeszli, zjechał ze wzgórza, zbliżył się i znalazł go w bardzo żałosnym stanie, aczkolwiek jeszcze przytomności nie był utracił.
— Czy nie mówiłem wam, Panie — rzekł — żebyście wrócili, gdyż nie są to dwa wraże zastępy, jeno; barany i owce.
— Ten łotr czarnoksiężnik — odparł Don Kichot — mój potężny wróg tak odmienia i zniekształca rzeczy. Wiedz, Sanczo, że takim czarnoksiężnikom bardzo jest łatwo przedstawiać wszystko tak, jak im się podoba, zaś ów niegodziwiec, prześladując mnie, i wiedząc, że w tem spotkaniu okryję się sławą, zamienił przez zazdrość zastępy nieprzyjaciół w stada owiec. Ale uczyń jedną rzecz, Sanczo; w tym celu, abyś się wywiódł z błędu i poznał prawdę, która jest taka, jak ci mówię. Wsiadaj na swego osła i jedź za nimi, a obaczysz, że, gdy się tylko trochę stąd oddalą, do pierwotnych swych postaci powrócą i, kształt baranów opuszczając, staną się ludźmi takimi, jak ci opisywałem. Ale nie odchodź teraz, gdyż potrzebuję twojej pomocy. Zbliż się do mnie i obacz, ile mi zębów brak, gdyż wydaje mi się, że ani jeden w gębie mi nie pozostał.
Sanczo zbliżył się tak, że mu prawie wzrok w głąb gardzieli zapuścił; wówczas właśnie balsam jął się burzyć w żywocie naszego rycerza i w chwili, gdy Sanczo do gęby mu zaglądał, nagle z taką gwałtownością, jak muszkiet kulę wyrzuca, Don Kichot wyrzucił wszystko, co miał w żołądku, na brodę litościwego giermka.
— Najświętsza Marjo! — krzyknął Sanczo — a cóż to się znów dzieje? Ani chybi nieszczęśliwy mój pan jest ranny śmiertelnie, gdyż krew z ust oddaje. — Przyjrzawszy się jednak baczniej, przekonał się po zapachu, kolorze i smaku, że to nie krew, lecz balsam, który Don Kichot wypił, i zaraz takie go nudności napadły, że wyprzątnął na swego pana wszystko, co miał w bebechach. Pozostali tak czas nijaki, czyści, jak dwie perełki.
Sanczo pobiegł do swego osła, aby wziąć z sakiew wszystko, czego potrzeba było do opatrzenia swego pana, ale, nie znalazłszy tłumoczka, o mało zmysłów z rozpaczy nie postradał. Złorzeczył samemu sobie i poprzysiągł sobie w sercu, że opuści swego pana i że do wsi powróci, choćby miał i stracić swoje dawne zasługi i nadzieję na otrzymanie, przyrzeczonej wyspy.
Don Kichot tymczasem podniósł się, wsadził sobie lewą rękę do gęby, jakby w obawie, aby mu reszta zębów nie wyleciała i, ująwszy w drugą rękę cugle Rossynanta; który nie ruszył się ani na krok od swego pana, zbliżył się do giermka. Sanczo oparł się piersią na ośle, podparł głowę dłonią i trwał tak, niby człek, w głębokich rozmyślaniach pogrążony.
Don Kichot, ujrzawszy go w tej postawie, z oznaką głębokiego smutku na twarzy, rzekł:
— Nie będziesz wart więcej od innego, jeżeli nie będziesz czynił więcej, niż inny. Wszystkie te burze, które nad nami szaleją, nie sąż dowodem, że wkrótce niebo się wypogodzi, i że nasze sprawy dobrze się ułożą? Niepodobne to do wiary, aby zło, jak i dobro, wiecznie trwało. Jeśli zło dość już dokuczyło, znak to nieomylny, że dobro jest gdzieś w pobliżu. Przestań się trapić nieszczęściami, które na mnie spadają, gdyż nawet najmniejsza ich cząstka na ciebie nie przypada.
— Jakże to — spytał Sanczo — czyli ten, którego wczoraj po powietrzu ciskano, nie był przypadkiem synem mego ojca? A sakwy, pełne wszystkich moich zapasów, należałyż do kogo innego?
— Nie masz więc swoich sakiew?
— Oczywista, że nie mam — odparł giermek.
— Tedy nie będziemy mieli dziś nic do gęby włożyć, — rzekł Don Kichot.
— Zapewne — odparł giermek — chyba, że znajdziemy na łąkach te zioła, któremi, jak Wasza Miłość powiada, nieszczęśliwi rycerze błędni mają zwyczaj zastępować posiłek.
— Po prawdzie — rzekł Don Kichot — wołałbym na ten czas ćwierć bochenka chleba albo podpłomyka, dwie główki sardynek, czy śledzi, niż wszystkie zioła, które opisuje Dioscorid; choćby go i był objaśnił doktór Laguna[6]. Wsiądź jednak na osła, mój Sanczo, i jedź ze mną, gdyż Bóg, który nad wszystkiem ma pieczę, i nas nie opuści, zwłaszcza, że wszystko dla Jego chwały czynimy. Nie zapomina On o najmniejszych komarach w powietrzu, o robaczkach na ziemi, ani o owadach i żabkach w wodzie, a jest tak litościwy, że roztacza blask słoneczny, zarówno nad dobrymi, jak i nad złymi, i rosę swą spuszcza na sprawiedliwych i niesprawiedliwych.
— Wasza Miłość — rzecze Sanczo — lepiejby uczynił, gdyby został kaznodzieją, a nie błędnym rycerzem.
— Błędni rycerze — rzekł Don Kichot — wiedzą wszystko, gdyż o wszystkiem wiedzieć muszą. W dawnych czasach był i taki, co na środku gościńca prawił kazanie, jakby na uniwersytecie paryskim stopień naukowy zyskał. Z tego wnosić można, że nigdy lanca nie stępiła pióra ani pióro lancy.
— Niechaj będzie tak, jak Wasza Miłość mówi — odparł giermek — ale chodźmy stąd i rozejrzyjmy się za noclegiem. Niech Bóg sprawi, aby nie było tam der, ani ludzi, którym krotochwile po głowie chodzą, widm, ani Maurów zaczarowanych, gdyż, jeśli się trafią, wyślę ich do wszystkich djabłów.
— Zwróć się do Boga, mój synu, i wiedź, gdzie chcesz, gdyż tym razem tobie chcę zostawić troskę o nocleg. Ale daj tutaj rękę, pomacaj palcem i obacz, ile mi zębów brak po prawej stronie górnej szczęki, gdyż tutaj właśnie srogi ból odczuwam.
Sanczo wsadził dwa palce Don Kichotowi do ust i rzekł:
— Ile zębów trzonowych miał Wasza Miłość po tej stronie?
— Cztery — odparł Don Kichot — a prócz zęba mądrości, wszystkie całe i zdrowe.
— Niech Wasza Miłość zważy dobrze na to, co mówi — rzekł Sanczo.
— Cztery, mówię, a może i pięć — odparł Don Kichot — gdyż przez cały ciąg życia mego ani mi żadnego zęba nie wyrwano, ani mi też żaden nie spróchniał i nie wypadł.
— A jednak tutaj na dole ma Wasza Miłość tylko dwa siekacze i jeden pieniek, co się zaś tyczy górnej szczęki, to ani połowy zęba doszukać się nie mogę. Wszystko tu jest gładkie i równe, jak dłoń.
— O ja nieszczęśliwy! — zawołał Don Kichot, usłyszawszy smutną wiadomość z ust giermka. — Wołałbym stracić ramię, oczywiście nie to, które mieczem szermuje. Wiedz, Sanczo, że gęba bez zębów jest, jak młyn bez kamienia, i że o ząb więcej się troszczyć trzeba, niż o klejnot. Podobnym utrapieniom podlegają ci, co w surowym zakonie rycerstwa na świecie żyją. Wsiądź na osła, przyjacielu, i prowadź, podążę za tobą, gdzie chcesz.
Sanczo wyprzedził pana i zwrócił swego osła w tę stronę, gdzie, jak miarkował, może się znajdować gospoda.
Nie oddalał się jednak od głównego trakty, który w tej okolicy dość był uczęszczany.
Jechali powoli, noga za nogą, gdyż ból, który Don Kichot odczuwał w szczękach, ani na chwilę nie folgował i zbytnio spieszyć mu się nie pozwalał. Sanczo postanowił rozerwać go trochę i coś mu opowiedzieć.
Między innemi rzeczami opowiedział mu to, co jest zawarte w kapitulum następnem.




  1. „Andar de ceca en meca y de zoca en colondra“ — powiedzenie przysłowiowe. Meczet w Kordobie zwał się ceca (właściwie „zecca“ — po arabsku ołtarz i relikwiarz). Mahometanie pielgrzymowali do „meca“, czyli do słynnego meczetu w Mekce. Mniej jasna jest druga część zdania. „Zoca y colondra“ są to naczynia, używane przez pasterzy do destylowania mleka. „Zoca“ — naczynie drewniane, „colondra“ — z wołowego rogu. Widocznie używano tych naczyń na przemian, z czego powstało przysłowie.
  2. Jest to Amadis z Grecji.
  3. Pod tą nazwą znana była wyspa Cejlon.
  4. „Prześladowała mnie fortuna“ lub „ścigałem moją fortunę“.
  5. Jest to parodja przeglądu bohaterów i wojsk, tak często dokonywanego w poematach klasycznych i nowożytnych, np. w „Jerozolimie Wyzwolonej“ Tassa.
  6. Andrea Laguna z Segovii przełożył na język kastylijski i skomentował traktat o roślinach i ich naturze słynnego medyka greckiego Dioscorida. Dante wspomina o nim, jako o „il buon accoglitor del quale“ (Inf. IV 139). Laguna nauczał w Rzymie i cieszył się wielkiemi względami Pawła III. Umarł w 1506 roku w Segovii.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Miguel de Cervantes y Saavedra i tłumacza: Edward Boyé.