Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy/Część pierwsza/XLVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Miguel de Cervantes y Saavedra
Tytuł Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia Naukowa Tow. Wydawn.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Edward Boyé
Tytuł orygin. El ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KAPITULUM XLVII
KTÓRE MÓWI O DZIWNYM SPOSOBIE, W JAKI DON KICHOT ZACZAROWANY ZOSTAŁ I O INNYCH NIEZWYCZAJNYCH ZDARZENIACH.

Don Kichot, ujrzawszy się uwięzionym w klatce, stojącej na wozie, rzekł:
— Siła poważnych ksiąg o rycerzach błędnych czytałem, aliści nie zdarzyło mi się nigdy przeczytać, usłyszyć lub ujrzeć, aby rycerzów zaczarowanych uprowadzano tym kształtem, wioząc ich z powolnością, przystojną tym gnuśnym i leniwym bydlętom. Zawsze to w zwyczaju leżało, że ich z niezwykłą szybkością porywano w powietrze, otoczonych chmurą szarą albo mgłą gęstą, często na wozie ognistym, na hippogryfie, lub innem podobnem skrzydlatem straszydle. Mnie tymczasem, na Boga żywego, wiodą przecie na wozie, przez woły ciągnionym, co mnie taką napawa konfuzją, że sam już nie wiem, co mam myśleć. Może być wszelako, że rycerstwo błędne i zaczarowania naszych czasów odstrychnęły się już od drogi, którą w wiekach ubiegłych kroczyły. A może też, jakoże jestem nowym bohaterem i pierwszym, który odrodził rycerskiego rzemiosła ćwiczenie, wynaleziono wobec mnie inną modłę zaczarowań i nowy sposób uprowadzania rycerzy błędnych. Jak ci się zdaje, synku mój, Sanczo?
— Nie wiem, co mi się wydawać ma — odparł Sanczo — gdyż nie czytałem tylu pism błędnych, co Wasza Miłość. Ale mimo to ośmielam się twierdzić, a nawet klnę się na duszę moją, że te zmory i widziadła, co nas otaczają, nie są całkiem katolickie!
— Katolickie? Ach, Ojcze mój na niebiosach! — zawołał Don Kichot. — Jakoż katolickiemi być mogą, skoro są bisami i demonami, co na siebie urojone kształty wzięli, by tę psotę uczynić i mnie w ten smutny stan wprawić. Jeśli upewnić się pragniesz, dotknij się ich i pomacaj, a obaczysz, że nie z ciała, a z lotnej mgły się składają, gdyż na pozór są tylko utworzone.
— Doprawdy, Wasza Miłość — odparł Sanczo — już ich obmacałem. Ten djabeł, co się tu tak uwija, ma tęgie lędźwie i przymioty, odmienne od tych, co jak powiadają, djabłom przystoją. Słyszałem, że bisów czuć siarką i innemi smrodami, ten zaś tak silnie ambrą wonieje, iż w nosie kręci o pół mili.
Sanczo mówił to o Don Ferdynandzie, który, znacznym panem będąc, temi pachnidłami woniał.
— Nie dziw się, przyjacielu Sanczo — odparł Don Kichot — gdyż musisz wiedzieć, że czarci siła mogą. Chocia i odory wloką za sobą, sami przez się nie pachną, gdyż są duchami. Jeżeli zaś już jakąś woń wydzielają, tedy musi to być smród gnilny i fetor cuchnący. Przyczyną tego jest, że gdziekolwiek się znajdują, piekło jest wraz z nimi, tak iż żadnej folgi w swych mękach czuć nie mogą. Wonność jest rzeczą miłą i zmysły delektującą, nie może przeto być, by ją wydzielać mogli. Jeśli ci się wydaje, że ten demon ambrą wonieje, tedy, albo ty się mylisz, albo też on cię zwodzi, nie chcąc, by był przez ciebie za djabła uznany.
Podczas tego dyskursu między panem a sługą, Don Ferdynand i Kardenio, obawiając się, by Sanczo nie odkrył ich fortelu i ułożenia, czego nie bez racji strachać się mogli, postanowili odjazd przyśpieszyć. Odwoławszy oberżystę na stronę, kazali mu osiodłać Rossynanta i okulbaczyć osła Sanczy, co gospodarz z wielką żwawością uczynił. Tymczasem pleban ugodził się z łucznikami, którzy, za dzienną płacę, podjęli się odprowadzić Don Kichota do jego wsi. Kardenio przytwierdził do łęku rossynantowego siodła z jednej strony tarczę, z drugiej miedniczkę; później niememi znaki rozkazał Sanczy dosiąść osła i wziąć za uzdę Rossynanta. Dwaj strażnicy, z muszkietami w rękach, stanęli obok wozu z klatką. Zanim wóz ruszył z miejsca, wyszły z oberży gospodyni, jej córka i Maritornes, aby się pożegnać z Don Kichotem. Udawały, że płaczą, srodze jego nieszczęściem zasmucone.
— Nie płaczcie, szlachetne damy — rzekł Don Kichot — takie nieszczęścia zawsze ścigają tych, co jak ja, rycerską profesję sprawują. Gdyby mi się nie zdarzyły, nie mógłbym się poczytywać za sławnego rycerza błędnego. Rycerzy, którzy zbytnim rozgłosem i sławą się nie cieszą, nigdy podobne nie spotykają trafunki; zaprawdę, nikt o nich na świecie nie wie. Jest to tylko uczestnictwo sławnych wojowników, których cnota i dzielność zazdrość brzydką budzą w sercach innych rycerzy i książąt tak, iż próbują oni nikczemnemi sposobami do zguby ich przywieść. Mimo to cnota z przyrodzenia swego tak jest potężna, że nie obawiając się czarnoksięstwa, które Zoroaster wynalazł, odnosi zwycięstwa we wszystkich potrzebach i taki blask na świecie rozlewa, jak słońce, jaśniejące na niebiosach. Wybaczcie mi, piękne damy, jeżeli przez brak uwagi jakąkolwiek wam przyczyniłem przykrość (gdyż jeszcze mi się to nie zdarzyło, abym miał to komuś uczynić umyślnie) i proście Boga, by mnie rychło wybawił z tej niewoli, w którą mnie zły i zawistny czarnoksiężnik wtrącił. Niewygasłą pamięć zachowam o tych łaskach i uprzejmościach, jakiemiście mnie w tym zamku uraczyły, by się za nie odwdzięczyć tak, jak na to zasługują.
Gdy damy zamkowe takim dyskursem się z Don Kichotem zabawiały, balwierz i pleban odbierali pożegnanie od Don Ferdynanda, jego towarzyszy, kapitana, audytora, a również od uszczęśliwionych swoim losem białogłów, zwłaszcza Luscindy i Doroty. Uściskali się serdecznie i postanowili, że będą się wzajemnie o swych losach powiadamiać. Don Ferdynand objaśnił plebanowi, gdzie ma do niego pisać i upewnił, że nic mu milsze nie będzie od nowin o dalszych dziejach Don Kichota. Wzajem przyrzekł donosić o wszystkiem, co plebana obchodzić może, a więc o swojem małżeństwie, chrzcie Zoraidy, o powrocie Doroty do domu i o dalszych Don Ludwika losach. Pleban obowiązał się wszystkie zlecenia pilnie wypełnić. Znów się mile uściskali i nowych grzeczności zapewnienia sobie złożyli. Gospodarz zbliżył się do plebana i podał mu papiery jakoweś, mówiąc, że je znalazł za obiciem kuferka, gdzie się zawierała także opowieść o „Natrętnym ciekawcu“, i że pleban zatrzymać je może, gdyż ich właściciel, ani chybi, już w te strony nie wróci, zaś jemu, oberżyście, nic mu po nich, jakoże sztuka czytania jest mu obca. Pleban dziękował mu, zaś otworzywszy rękopismo obaczył zaraz na pierwszej stronie napis: „Opowieść o Rinconete i Cortadillo“[1] z czego wniósł, że musi to być historja przednia na wzór opowieści „O natrętnym ciekawcu“. Domyślił się, że obie te historje przez jednego i tego samego autora napisane zostały. Schował zatem rękopismo z tą myślą, by je przeczytać, gdy mu wolny czas na to pozwoli.
Pleban i balwierz wsiedli na muły, maski na twarz nałożyli, by nie być odrazu poznanymi przez Don Kichota, i podążyli za wozem w tym porządku: naprzodku jechał wóz, powożony przez swego pana, po bokach wozu szli zbirzy Św. Hermandady, z muszkietami w rękach, później jechał na ośle Sanczo Pansa, trzymając za uzdę Rossynanta, zasię na końcu wlekli się na mułach, stosując się do powolnego kroku wołów, balwierz i pleban, z zasłonionemi obliczami i postawami, wielce godnemi.
Don Kichot tkwił w klatce z związanemi rękoma. Nogi swobodnie wyciągnął, o tarcice plecami się oparł i siedział z tak dziwnym spokojem i niewzruszeniem, że snadnieby go za posąg z kamienia wziąć było można. Jadąc tak, noga za nogą, dwie mile przebyli, aż stanęli na dolinie, która woźnicy bardzo do popasu wołów odpowiednia się zdała. Gdy o tem wspomniał, rzekł mu balwierz, iż trzeba trochę dalej ujechać, gdyż za pobliską wzgórza pochyłością znajduje się, jak mu wiadomo, dolina bardziej żyzna i w większe trawy bogata, niż ta, na której zastanowić się chcieli. Przychylili się do życzenia balwierza i dalej w drogę ruszyli. Nagle pleban, odwróciwszy głowę, ujrzał, że w ich tropy zdąża siedmiu jezdnych, bogato przybranych. Jezdni ci wkrótce do ich pocztu się zbliżyli, gdyż nie posuwali się naprzód leniwym i spokojnym krokiem wołów; siedząc na kanonicznych mułach, jechali żwawo z tą myślą, by jaknajprędzej móc wczasu zażyć w pobliskiej oberży, o jedną milę od tego miejsca oddalonej. Ci, co tak pospieszali, złączyli się z maruderami i pozdrowili ich uprzejmie. Jeden z tych przejeżdżających, który, mówiąc pokrótce, był kanonikiem z Toledo i panem towarzyszących mu sług, ujrzawszy ten dziwaczny orszak, złożony z wozu, łuczników, Sanczy, Rossynanta, balwierza i plebana, a takoż i Don Kichota, uwięzionego w klatce, nie mógł się wstrzymać, aby nie zapytać, co ma znaczyć, że uwożą tego człeka tak dziwnym sposobem, aczkolwiek domyślał się, wnosząc ze zbroi i oznak zbirów, że musi to być jakiś łotrzyk niebezpieczny i zbójca, którego ukaranie do Świętej Hermandady należy. Jeden ze strażników, do którego się kanonik z zapytaniem zwrócił, odparł:
— Niechaj ten kawaler sam odpowie Waszej Miłości, dlaczego w tak nieobyczajny sposób podróżuje, gdyż nam nic nie jest wiadome.
Don Kichot, usłyszawszy ten dyskurs, rzekł:
— Panowie rycerze powiedzcie mi, czy przypadkiem w rzeczach rycerstwa błędnego biegli nie jesteście? Jeżeli tak, opowiem wam o nieszczęściach moich, jeżeli nie, nie będę się po próżnicy trudził ich opowiadaniem. — Balwierz i pleban, ujrzawszy, że jezdni rozmawiają z Don Kichotem, przybiegli co tchu, obawiając się, aby ich ułożenie odkryte nie zostało.
Kanonik odparł na słowa Don Kichota:
— Prawdę mówiąc, mój bracie, więcej ja znam ksiąg rycerskich, niźli Sumulas[2] Villalpando. Jeżeli tylko o to Wam chodzi, tedy możecie mnie śmiało o wszystkiem powiadomić.
— Bogu Najwyższemu chwała! — rzekł Don Kichot skoro tak jest, tedy dowiedzcie się, Panie rycerzu, żem jest zaczarowany w tej klatce, przez zawiść i zdradę złośliwych czarnoksiężników. Cnota jest bardziej prześladowana przez złych, niż miłowana przez dobrych. Jestem rycerzem błędnym, ale nie z tych, których sława zaniedbała, nie chcąc ich imion unieśmiertelnić na wieki, jeno z tych, którzy, mimo szkaradnej zawiści, wbrew wszystkim magom perskim, braminom indyjskim i szarlatanom etjopskim, zapiszą imiona swoje w świątyni nieśmiertelności, aby służyły one za przykład i wzór dla przyszłych wieków tak, by rycerze błędni szli ich śladami i wierzchołka sławy wojennej dostąpić mogli.
— Prawdę mówi Pan Don Kichot z Manczy — rzekł pleban — gdyż znajduje się na tym wozie zaczarowany, nie dla swych win i grzechów, ale przez złą intencję tych, którym cnota śmierdzi, a dzielność gniewem napawa. Ten ci jest Rycerz Posępnego Oblicza (zapewne o nim nieraz, WPanie, słyszeć musieliście), którego bohaterskie przewagi i wielkie czyny zapisane są na twardych bronzach i marmurach wiecznotrwałych, chocia invidia się wysila, aby blask ich zaćmić, zaś złośliwość natęża, by je niepamięcią pokryć.
Gdy kanonik usłyszał, jakim kształtem przemawia zarówno uwięziony, jak i na wolności będący, o mało się ze zdumienia znakiem krzyża świętego nie przeżegnał, nie mogąc pojąć, co się tu dzieje. Niemniej byli też zadziwieni jezdni z jego orszaku. Wtem Sanczo, który się zbliżył, aby się dyskursowi ich przysłuchać, rzekł dla objaśnienia sprawy.
— Owóż, panowie, czy wam to przypadnie do smaku, czy nie, dowiedzcie się, że pan Don Kichot jest równie zaczarowany, jak moja macierz. Zachował swój umysł nienadwyrężony, je, pije i wszystkie przyrodzone potrzeby odbywa, jak inni ludzie, jako to zresztą jeszcze i wczora czynił, nim go do klatki zamkniono. Skoro jest tak, a nie inaczej, jakże tedy o zaczarowaniu mówić można? Słyszałem, że zaczarowani nie jedzą, nie śpią, podczas gdy pan mój gdyby mu tylko mówić pozwolono, trzydziestu jurystówby przegadał.
Później obróciwszy się do plebana, ciągnął dalej:
— Ach Mości Książę, ach Wasza Wielebność! Zaliście mniemali, ojcze duchowny, że was nie poznam? Sądziliście, że nie odgadnę, dokąd to te nowe zaczarowania zmierzają? Wiedzcie zatem, że Was poznaję, chocia sobie twarz przysłaniacie, wiedzcie także, że wiadomy jestem matactwa, które tak udatnie prowadzicie. Gdzie panuje zawiść, tam cnota królować nie może, gdzie skąpstwo przemaga, tam na hojność miejsca nie masz! Kaduk to całe spotkanie nadał! Gdyby nie Wasza Rewerencja, pan mój już dawnoby księżniczkę Mikonikomu w stadło pojął, ja zaś już bym był księciem, czego zresztą najmniej spodziewać się mogę, po łaskawości mego pana, Rycerza Posępnego Oblicza, i znaczności moich zasług. Widzę, że prawdą jest, co się pospolicie mówi: Koło fortuny szybciej się obraca, niż młyński kamień. Ci, co byli wczoraj na wierzchu, dzisiaj srodze są poniżeni. Boleję jeno nad żoną i dziatkami memi. Mogły się były spodziewać, że ojciec ich wejdzie do domu już jako gubernator, czy wicekról jakiejś wyspy albo królestwa, tymczasem ujrzą go, jako masztalerza.
Wszystko to mówię Waszej Wielebności jeno dlatego, gdyż chcę, aby Was sumienie tknęło, za to niegodne obejście się z moim panem. Zważcie, Wasza Wielebność, aby Bóg na tamtym świecie nie zażądał od Was ścisłego rachunku, za to niegodne mego pana uwięzienie i nie obarczył Was winą za to, że dobrodziejstwa, która pan mój, Don Kichot, mógłby był pod ten czas światu wyświadczyć, z przyczyny tego zamknięcia, uchybione zostały!
— Owóż tego tylko brak! — rzekł w tem miejscu balwierz — jako widzę i ty, Sanczo, należysz do bractwa swego pana. Na mą duszę, powinieneś obok niego tkwić w klatce i takiemuż jak on podlegać zaczarowaniu za to, że już chimery rycerstwa błędnego do ciebie przylgnęły. W złej godzinie stałeś się ciężarny obietnicami swego pana i w złej godzinie ta upragniona wyspa do łba ci wlazła!
— Nie jestem w ciąży od nikogo — odparł Sanczo — nikt mi bańdziocha nie nabije, nawet sam król tego nie sprawi. Jestem ubogi, ale prawy chrześcijanin, który nikomu nic winien nie jest. Jeśli wyspy pragnę, to inni gorszych i większych rzeczy żądają. Ludzie są dziećmi czynów swoich.
Jeśli człek nie tylko wielkorządcą wyspy, ale i papieżem stać się może, zacóżbym ja na ten urząd wysadzić się nie mógł, zwłaszcza, że mój pan tyle wysp zdobędzie, że i zabraknie tych, którymby się je rozdać godziło. Baczcie, Wasza Miłość, panie golibrodo na słowa, jakie mówicie. Brody strzyc i golić, to jeszcze nie wszystko, zaś między Piotrem a Piotrem pewna różność zachodzi. Mówię to, jakoże wszyscy się znamy, a ja się na dudka wystrychnąć nie dam. Co się szaleństwa mego pana tyczy, to Bóg zna całą prawdę. Dosyć na tem, lepiej tego omamienia już nie tykajmy!
Balwierz nie chciał nic odpowiedzieć Sanczy ze strachu, aby ten, w prostactwie i głupocie swojej, nie wygadał tego, co oni obaj z plebanem utaić chcieli. Pleban, w tej samej zostając obawie, poprosił kanonika, aby nieco naprzód się wysforował, a wówczas będzie mu mógł wyjawić tajemnicę klatki, przydając jeszcze siła rzeczy uciesznych wielce. Kanonik ruszył przodem, w otoczeniu sług swoich, i wysłuchał, co mu pleban opowiedział o kondycji, życiu, obyczajach i szaleństwach Don Kichota. Wyjaśnił mu takoż, jaka była przyczyna i początek tego warjactwa i opowiedział o jego przygodach pokrótce, aż do uwięzienia go w klatce. Nadmienił przy tem, że ich zamysłem jest odprowadzić go do wsi rodzinnej, aby tam doświadczyć, czy szaleństwo jego do uleczenia jest zdolne.
Kanonik i jego słudzy zadziwili się, usłyszawszy dziwną historję Don Kichota. Gdy pleban opowieść swoją zakończył, kanonik rzekł:
— Zaprawdę, Mości Księże, znajduję, że tak zwane księgi rycerskie bardzo szkodliwe są dla Rzeczypospolitej. Próżną i fałszywą pobudzany ciekawością, przeczytałem początek prawie wszystkich, które dotychczas wydrukowane zostały, aliści nigdy k‘temu przyjść nie mogłem, aby je do końca zgłębić. Zdawa mi się, że wszystkie księgi, jedne mniej, drugie więcej, te same rzeczy zawierają. W tej niema więcej, niż w tamtej, ta nie więcej od tamtej warta! Według mego rozumienia, ten rodzaj pisania pod bajki, milezyjskiemi zwane, podpada. Są to głupie bajędy dla uciechy, a nie dla pożytku ludzkiego wynalezione, całkiem przeciwnie do apologów, które wraz zabawiają i pouczają. A chocia głównym celem podobnych ksiąg jest rozśmieszać, sam nie wiem, jak to uskuteczniać mogą, będąc napełnione ambaiami i banialukami okrutnemi. Rozkosz, jaką umysł odnosi, winna płynąć z piękna i harmonii, które tkwią w rzeczach świata tego i na widok duszy się podają, zasię brzydota, zamieszanie i nierząd żadnej przyjemności sprawiać nie mogą. W samej rzeczy, jakaż piękność być może, albo jakie przyrównanie części do całości, czy też całości do części, w księdze bajęd, w której siedemnastoletni otrok jednym potężnym szabli uderzeniem rozpoławia olbrzyma, tak wielkiego jak wieża, jakby to nie był wielkolud, a jeno głowa cukru. Co za przyjemność odnosimy, gdy nam malują wojnę, oznajmiwszy wprzód, że po stronie nieprzyjacielskiej miljon żołnierzy się potyka. Bohater opowieści wychodzi im na spotkanie, zaś my, nieboracy, radzi nie radzi, wierzyć musimy, że odnosi on zwycięstwo dzięki męstwu niezłomnego swego ramienia. Cóż mam rzec o tych królowych, czy cesarzowych dziedzicznych, które rycerzom błędnym zaraz, na pierwszem pojrzeniu, w ramiona się rzucają? Chyba tylko ciemny, gruby i prostacki umysł może się cieszyć, czytając, że wielka wieża, w której mnóstwo rycerzy zapartych siedzi, żegluje po szerokiem morzu, niby statek, pomyślnemi pchany wiatrami. Dzisiaj noc zastaje ją u brzegów Lombardji, jutro już ją świt wita w krajach księdza Juana Indyjskiego, albo też w innych, których Ptolomeusz nigdy nie odkrywał ani Marco Polo, jako żywo, nie widział. Jeśli mi powiedzą, że ci, co podobne księgi składają, z umysłu wszystko zmyślają i że nie są przeto obligowani prawdy wiernie się trzymać i ni na źdźbło jej nie chybiać, tedy im odpowiem, że zmyślenie wtedy tylko jest lube, gdy się do prawdy zbliża, a przynajmniej jej pozory w sobie zawiera. Zmyślone opowieści winny się nawszem zgadzać z pojęciem tego, kto je czyta. Niech tedy takim kształtem pisane będą, aby rzeczy niepodobne wydawały się możliwemi, zaś rzeczy trudne i zawiłe, łatwiejszemi. Niech zdumione umysły w ciekawości utrzymują, wzruszając, bawiąc, zachwycając i tyleż uciechy, co i zadziwienia sprawiając. Wszystkich tych rzeczy nie osiągnie ten, co się będzie oddalał od prawdy podobieństwa i od naśladowania natury, na czem się zasadza prawdziwa pisania sztuka. Nie miałem jeszcze takiej księgi rycerskiej w rękach, ktoraby część bajędy w tak jedną całość sprzęgła i spoiła, by środek z początkiem się zgadzał, a początek końcowi nie bruździł — przeciwnie piśmidła te z tylu części osobnych się składają, że, jak się wydaje, bardziej są one do jakichś cudotwórców czy monstrów podobne, niźli do prawdziwej istności kształtu. Twarde i chropowate są w stylu, w trafunkach i przydarzeniach do wiary niepodobne, w opisach miłosnych pełne lascivii, głupie w dyskursach, w dwornościach niezbyte i natrętne, w wystawianiu bitew przydługie i nudne, w historji podróży niezdarne, jednem słowem, dalekie od udatnej i rozumnej sztuki, a przeto zasługujące, by je, jako nieużyteczne społeczności, z Rzeczypospolitej wygnano.
Pleban wysłuchał tych słów z wielką pilnością. Kanonik zdał mu się człekiem bystrego rozumu i słusznego pojęcia. Rzekł mu, że jednego jest z nim mniemania i że, nienawidząc z duszy i z serca ksiąg rycerskich, kazał całe mnóstwo tych pism, do Don Kichota należących, w ogień wrzucić. Nadmienił mu także o sądzie, jaki nad niemi złożył, o tych, które na stos skazał i tych, co je oszczędził. Nie mało naśmiał się z tego kanonik, który rzekł, iż mimo nagany tym księgom uczynionej, krztynę dobrego przecie w nich znaleźć można. Na tej osnowie talent prawdziwy piękne rzeczy uprząść może.
Szerokie i przestronne zostawiają pole, po którem pióro swobodnie buja, opisując nawałności morskie, bitwy, potyczki, spotkania, wystawiając dzielnego dowódcę, z wszelkiemi przymiotami mu przynależnemi, tak, aby był zabiegliwy w uprzedzaniu forteli i zamysłów nieprzyjacielskich, wymowny w zagrzewaniu żołnierzy, roztropny w radzie, żwawy i pochopny w uskutecznianiu zamysłów swoich, dzielny w napaści, jako też i w obronie, malując raz smutne i ubolewania godne zdarzenia, to znów wesołą i niespodziewaną przygodę, tu piękną, szlachetną, dostojną i rozumną damę, tam znów dwornego i mężnego chrześcijańskiego rycerza, dalej znów niezbytego i zadufanego w sobie prostaka, abo też grzecznego i dzielnego książęcia, opowiadając o wierności i poczciwości wasali lub wielkości i hojności królów. Ksiąg tych składacz ma sposobność wydać się, to astrologiem, to gwiaździarzem znamienitym, to biegłym w sprawach państwowych statystą, a to znów w magji praktykiem zawołanym. Może malować chytrość Ulissesa, litość Eneasza, dzielność Achilla, nieszczęścia Hektora, hojność Aleksandra, zdradliwość Sinona, przyjaźń Euriala, cnotę Cezara, łagodność i szczerość Trajana Zopira,[3] wierność i roztropność Katona, mówiąc pokrótce, wszystkie przymioty wysokie, które człeka znamienitego rodu doskonałym czynią, abo niemi jednego człowieka uraczając, abo też na różnych ludzi je rozdzielając. Jeśli to wszystko miłym i niezawikłanym stylem opisze i umiejętnością swoją do prawdy pozoru się zbliży, dzieło jego będzie podobne do tkaniny, z różnych i drogocennych złożonej wątków, a w piękności swojej niezrównanej i doskonałości osiągnie cel, do jakiego pisma tego rodzaju zmierzać mogą, to jest: będzie uczyć i zabawiać pospołu, jak o tem już mówiłem. Rodzaj tych pism, nieścieśmony będąc, daje autorowi sposobność okazania się epicznym, lirycznym, tragicznym, lub krotochwilnym, i dobycia na jaśnię wszystkich zalet, w wyśmienitych i słusznych regułach poezji i retoryki się zamykających. Epika przecie równie wierszem, jak i prozą, może być oddana.




  1. Jestto bezwątpienia najlepsza nowela z „Novelas ejemplares“ Cervantesa, dająca nam barwny obraz nizin społecznych w Sevilli. Rinconete i Cortadillo to dwaj obiecujący młodzieńcy, którzy robią wspaniałą karjerę w szkole przywódcy łotrzyków, Manipodia.
  2. „Las Sumulas de las sumulas“ jest przekładem hiszpańskim „Summa summularum“, dokonanym przez Gaspara Cardillo de Villopando w 1557 roku.
  3. Plutarch mówi o nim, że chcąc, aby zbuntowani Babilończycy powrócili do Djarjusza, zranił się w nos i w uszy i przeszedł do wrogiego obozu. Udał, że te rany zadał mu król. Zdobywszy zaufanie Babilończyków, został obwołany ich wodzem. Wówczas znalazł sposób, aby nakazać im posłuszeństwo Djarjuszowi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Miguel de Cervantes y Saavedra i tłumacza: Edward Boyé.