Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy/Część pierwsza/LII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Miguel de Cervantes y Saavedra
Tytuł Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia Naukowa Tow. Wydawn.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Edward Boyé
Tytuł orygin. El ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KAPITULUM LII
O SPRZECZCE DON KICHOTA Z KOZIARZEM I O DZIWNEJ PRZYGODZIE Z POKUTNIKAMI, KTÓRĄ NASZ RYCERZ W POCIE CZOŁA SZCZĘŚLIWIE ZAKOŃCZYŁ

Opowieść pasterza podobała się bardzo wszystkim, którzy jej słuchali, zwłaszcza zaś kanonikowi, który, pilnie bacząc na sposób opowiadania, uznał, że gadkarz raczej na polerowanego dworaka wygląda, niż na grubego wiejskiego pastucha. Przytwierdził tedy, że pleban miał słuszność, mówiąc, że w górach znajdują się ludzie, uczeni i rozumienie na rzeczach mający. Wszyscy oświadczyli Eugenjuszowi swoją uprzejmość. Najgorętszą chęć uczynności wyraził Don Kichot, który rzekł do koziarza:
— Zaprawdę, kmotrze mój, pasterzu, gdybym był w stanie przedsięwziąć jakąś przygodę, wyruszyłbym w drogę, nie mieszkając, aby ci przysługę wyrządzić: wydobyłbym Leandrę z klasztoru (gdzie zapewne wbrew swej woli się znajduje) i, nie zważając na sprzeciw kseni i wszystkich mniszek, twoimbym ją rękom powierzył, abyś nią rozporządzał, według swego upodobania, przestrzegając jednakoż praw rycerstwa błędnego, które niedozwalają wyrządzania gwałtu jakiejkolwiek dziewicy. Niezmierną ufność w Bogu pokładam, że moc złośliwego czarnoksiężnika nie ostoi się wobec potęg innego, bardziej dla mnie przychylnego maga, dlatego na ten czas przyrzekam, że okażę ci mój fawor i pomoc, do czego obowiązuje mnie moje powołanie, zasadzające się na tem, aby nieść pomoc uciśnionym i wsparcia potrzebującym.
Pasterz spojrzał na Don Kichota i, zdziwiony jego nieszczęśliwym pozorem, a takoż i dziwacznym rynsztunkiem, zapytał balwierza:
— Mości Panie, co to za człowiek, który ma taki wygląd i tym kształtem gada?
— A któż ma być — odparł balwierz — jeśli nie znakomity pan Don Kichot z Manczy, naprawiacz krzywd, obrońca białogłów, postrach olbrzymów i zwycięzca we wszystkich bitwach i spotkaniach.
— Jest to zatem podobne — odparł pasterz — do tego, co się czyta w księgach o rycerzach błędnych, którzy byli ulani w formie, na wzór tego pana. Mniemam jednakoż, że albo Wasza Miłość żartuje, albo też, że ten pan ma puste komory w głowie.
— Jakto, łajdaku? — krzyknął Don Kichot. — To ty masz łeb pusty i rozumu zbyty, podczas gdy ja pełniejszy nim jestem i bardziej ciężarny, niż łajdaczka, córka łajdaczki, która cię na świat wydała.
Tak mówiąc, schwycił bochen chleba, który przed nim leżał i cisnął nim z tak wściekłym zamachem w twarz pasterza, że mu nos zmiażdżył. Koziarz, nielubiący takich krotochwil, ujrzawszy się potraktowanym tak po grubijańsku, nie zważał już na obrus, kobierzec i na tych, co wokół siedzieli, jeno skoczył do Don Kichota i ułapił go z całej mocy obiema rękoma za szyję. Niechybnie byłby go zadusił, gdyby, w tej chwili nie nadbiegł Sanczo Pansa, który, schwyciwszy go z tyłu za ramiona, na stół go obalił. Pastuch padając, potłukł szklanice i półmiski, rozlawszy wszystko, co się na nich znajdowało.
Don Kichot, widząc się wolny, napadł na pasterza, który z obliczem, pełnem krwi, kopany nielitościwie przez Sancza, pełznął na czworakach i macał na stole noża, aby nim krwawą zemstę uczynić. Kanonik i pleban przeszkodzili mu w tem. Balwierz dopomógł koziarzowi, który, wydostawszy się na wierzch, wziął pod się Don Kichota. Wówczas taki grad kułaków posypał się na rycerza, że wkrótce jego oblicze było tak krwią zjuszone, jak i twarz koziarza. Kanonik i pleban mało się nie rozpukli od śmiechu, zbiry Świętej Hermandady skakali z radości i niezmiernej uciechy i podżegali ich obydwóch do bitki, jak to się czyni ze szczuciem psów, które, wpadłszy w wściekłość, zagryzają się wzajem. Tylko Sanczo rozpaczał, gdyż nie mógł się wyrwać z uścisku kanonicznego sługi, nie dozwalającego mu biec na pomoc swemu panu.
Gdy tak wszyscy hałaśliwie się weselili, krom dwóch zapaśników, traktujących się pięściami, nagle dał się słyszeć dźwięk trąby, ale tak żałosny, że wszyscy zwrócili głowy w tę stronę, skąd pochodził. Najwięcej był tem poruszony Don Kichot, który leżał pod pasterzem, więcej niż tęgo obity i wymłócony.
— Bracie szatanie — rzecze — gdyż kimże innym mógłbyś być, skoro masz moc pokonania mojej dzielności — proszę cię, zawrzyjmy rozejm na godzinę, bo mi się widzi, że przenikliwy i żałosny głos trąby, docierający do uszu naszych, na nową wzywa mnie przygodę.
Pasterz, który dość się go już natłukł i sam takoż dobrze był potłuczony, puścił go w tem oka mgnieniu. Don Kichot dźwignął się z ziemi i, obróciwszy głowę tam, skąd dźwięk dochodził, ujrzał nagle spuszczających się po pochyłości górskiej wielu ludzi, ubranych w białe szaty, na wzór pokutujących.
Rok temu chmury poskąpiły ziemi swej odżywczej wilgoci; z tej przyczyny powszędy w tych okolicach odprawiano modły i pokuty i ciągniono z procesjami, prosząc Boga, aby otworzył ręce miłosierdzia swego i deszcz spuścił życiodajny. Dlatego też mieszkańcy pobliskiej wsi szli z nabożeństwem do pustelni, znajdującej się w tej dolinie.
Don Kichot, ujrzawszy dziwaczne szaty pokutników, nie bacząc na to, że sto razy w życiu podobny widok oglądał, uprządł sobie w głowie, że nowa się nadarza przygoda, którą jedynie jemu, jako błędnemu rycerzowi, przedsięwziąć należy. Utwierdził go w tem przedsięwzięciu obraz, pokryty żałobą, przez pokutników niesiony. Ubrdał sobie, że ci hultaje i gwałtownicy uprowadzili siłą jakąś znaczną damę, podbiegł tedy chyżo do rumaka, pasącego się spokojnie, odjął mu od łęku siodła uzdę i tarczę, okiełznał go co żywo i, wziąwszy od Sanczy szpadę, wskoczył na Rossynanta i rzekł donośnym głosem do wszystkich przytomnych:
— Teraz dowiecie się, waleczni mężowie, jak wielce użyteczni są światu rycerze, którzy profesję błędnego rycerstwa sprawują. Po oswobodzeniu tej zniewolonej damy poznacie, jaką cześć winniście rycerzom błędnym.
— Rzekłszy to, ścisnął kolanami Rossynanta, gdyż ostróg nie miał przecie i, na wyskok dążąc (chocia w całej tej prawdziwej historji nie mówi się ani razu o tem, aby Rossynant umiał biec galopem), runął na pokutników. Pleban, kanonik i balwierz daremnie zatrzymać go chcieli. Nie byli tego w mocy uczynić, jak również i Sanczo, który darł się z wszystkiej siły:
— Dokąd to się znów, panie rycerzu błędny, zapędzacie? Jacyż to bisi Was opętali, że naszą świętą wiarę katolicką napastujecie? Górze! Zważcie, panie, że to procesja pokutników, zaś owa dama, co ją niosą na podwyższeniu, to przecie Najświętsza, Niepokalana Panienka Nasza. Patrzajcie, co czynicie?! Tym razem, zaprawdę, powiedzieć można, że nie wiecie, co zamierzacie!
Próżno się mordował Sanczo, gdyż jego pan tak sobie w głowę wbił, że musi napaść na te białe straszydła by damę w żałobie oswobodzić, ze wszystkie przestrogi puszczał mimo uszu. Gdyby nawet usłyszał, to nie cofnąłby się, nawet choćby sam kroi tego po nim wymagał. Dopadł procesji i osadził na miejscu Rossynanta, który miał już wielką chętkę wytchnąć trochę, i krzyknął gniewnym i chrypliwym głosem:
— Wy, co na ludzi poczciwych zbytnio mi nie wyglądacie, zasłońcie sobie twarze, zatrzymajcie się i słuchajcie pilnie, co wam powiem.
Pierwsi stanęli obraz niosący i jeden z czterech duchownych, którzy litanję śpiewali. Ujrzawszy dziwaczny pozór Don Kichota, niezwykłą chudość Rossynanta i inne śmieszne szczegóły postury i stroju, jeden z nich odparł:
— Jeśli chcesz nam coś powiedzieć, bracie, gadaj spiesznie, gdyż tych biednych ludzi plecy już bolą; nie mamy czasu słuchać próżno długiej przemowy, chyba, że powiesz nam w dwóch słowach, czego żądasz.
— Powiem wam w jednem słowie — odparł Don Kichot — to jest, abyście w tem oka mgnieniu uwolnili tę piękną damę, której żałosny wygląd jawnie świadczy o tem, że ją wiedziecie po niewoli i ze jakąś ciężką krzywdę wyrządzić jej chcecie. Ja, co przyszedłem na świat, aby podobnych nieprawości zabraniać, nie dozwolę wam ani kroku postąpić, jeśli jej nie przywrócicie pożądanej przez nią swobody.
Z tych słów wszyscy przytomni uznali, ze Don Kichot musi być jakimś pięknym szaleńca okazem. Zaczęli się tedy śmiać z całego serca. Ten śmiech wzbudził w naszym rycerzu gniew niepohamowany; nie rzekłszy już ani słowa, porwał się do szpady i natarł na ołtarzyk Świętej Dziewicy. Jeden z nosicieli, zdawszy brzemię towarzyszom, wyszedł na spotkanie Don Kichota, uzbrojony w drewniane widły, któremi podparł nosze w chwili, gdy ołtarzyk z pleców zdejmował. Don Kichot jednym, potężnym zamachem szpady widły na dwoje rozłupał, aliści pokutnik odłamkiem, co mu w ręku pozostał, wymierzył tak tęgi cios w ramię rycerza, niezasłonione tarczą przed tą grubijańską napaścią, że nieborak-rycerz spadł na ziemię z konia, jak długi. Sanczo Pansa, który bez tchu w piersiach za swoim panem biegł, krzyknął na poskromiciela, aby go bić zaprzestał, gdyż jest to biedny rycerz zaczarowany, który w całem swojem życiu nikomu najmniejszego zła nie wyrządził. Nie tyle ten wrzask powstrzymał chłopa, ile widok leżącego Don Kichota, który ręką ani nogą nie ruszał. Mniemając, że go zabił, podniósł szatę i jął uciekać przez pola, z chyżością łani.
W tej chwili nadbiegli wszyscy, co orszak Don Kichota stanowili. Pokutnicy, widząc ich nadbiegających pospołu ze zbirami, uzbrojonymi w muszkiety, w obawie, że na nich napadają, uszykowali się koło ołtarza. Podnieśli kaptury, schwycili pokutnicze bicze, zaś księża lichtarze od świec i czekali na natarcie, gotowi dać odpór stosowny swoim prześladowcom. Fortuna jednak lepiej wszystko ustanowiła, niżby się tego spodziewać było można. Sanczo rzucił się odrazu na ciało swego pana, i rozumiejąc go być nieżywym, jął zawodzić w sposób okrutnie lamentliwy i śmieszny zarazem. Pleban był poznany od jednego księdza, który szedł z procesją. To rozpoznanie wzajemne uśmierzyło lęk po obu stronach. Pleban nasz opowiedział księdzu pokrótce, kim jest Don Kichot. Duchowni, otoczeni ciżbą pokutujących, poszli obaczyć, czy nasz rycerz jeszcze zipie. Zapłakany Sanczo na ten kształt lamentował:
— O kwiecie rycerstwa błędnego — czemuż to jeden cios, pałką wymierzony, przerwał bieg twego tak pożytecznego żywota? O chwało swego rodu, sławo i ozdobo nie tylko Manczy, ale i świata całego! Dziś, gdy ciebie zabrakło, zaroi się on od łotrów i zbójców, grasujących już bezkarnie i bez obawy, że zostaną ukróceni za niecne uczynki swoje. O człeku wspaniałomyślniejszy od wszystkich Aleksandrów, który za osiem miesięcy służb moich dałeś mi najlepszą wyspę z wszystkich wysp, falami morza obmywanych. O ty, pokorny wobec zuchwałych i pysznych, hardy wobec pokornych, w miłości bez przyczyny zapamiętały, o naśladowco szlachetnych, biczu nikczemnych, nieprzyjacielu podłych, rycerzu błędny, który wszystkie cnoty w sobie zawierasz!
Na krzyki i jęki Sanczy Don Kichot powrócił do utraconych zmysłów. Otwarłszy oczy, rzekł w te słowa:
— Ten, co żyje w oddaleniu od ciebie, miła pani Dulcyneo, musi podlegać takim, jak te oto, utrapieniom. Pomóż mi, przyjacielu Sanczo, dostać się na ten wóz zaczarowany, gdyż mając ramię zgruchotane, nie mogę wskoczyć na siodło Rossynanta.
— Z największą chęcią to uczynię, WPanie — odparł Sanczo — i powracajmy do naszej wioski, w towarzystwie tych Ichmościów, co dobra Waszego pragną. Tam się namyślać zaczniemy nad naszem trzeciem w świat wyruszeniem, które oby większej nam przysporzyło korzyści i sławy.
— Dobrze gadasz, Sanczo — rzekł Don Kichot. — Mądrość każe unikać złego planet aspektu, który teraz na niebie widnieje.
Kanonik, pleban i balwierz pochwalili go za tak roztropne zdanie i, naśmiawszy się dowoli z prostactwa Sanczy, wsadzili Don Kichota na wóz, na którym wprzód się znajdował.
Procesja, od nowa uszykowana, w dalszą drogę ruszyła. Pasterz pożegnał się z wszystkimi i odszedł. Zbiry Świętej Hermandady nie chcieli już iść dalej, tak iż pleban wypłacił im ich należność. Kanonik poprosił plebana, aby go uwiadomił o sprawach Don Kichota, chciał się bowiem dowiedzieć, czy nasz rycerz ozdrowieje ze swego szaleństwa, czy też będzie w niem trwał uparcie. Później pożegnał się i w dalszą drogę odjechał.
Wszyscy się zatem rozjechali, zostali tylko pleban, balwierz, Don Kichot, Sanczo i poczciwy Rossynant, który w każdej okoliczności nie mniejszą niż jego pan okazywał cierpliwość.
Przewodnik zaprzągł woły, umieścił Don Kichota na wiązce słomy, a później ze zwykłą sobie flegmą pojechał drogą, wskazaną mu przez plebana. Po sześciu dniach, przybyli wreszcie do wsi Don Kichota. Zajechali tam w samo południe świątecznego dnia; wszyscy wieśniacy byli zgromadzeni na placu, przez który musiał ciągnąć wóz z Don Kichotem. Uznali zaraz swego sąsiada, ledwie do wozu podbiegli, i osłupieli na ten widok. Pewien otrok pobiegł co tchu do domu naszego rycerza, aby oznajmić ochmistrzyni i siostrzenicy, że ich pana i wuja, wychudzonego i znędzniałego, uśpionego na wiązce słomy, przywieźli na wozie, zaprzężonym w woły. Litość brała kiedy się słyszało jęki dwóch białogłów, ich ciężkie westchnienia i przekleństwa, które miotać odnowa jęły na księgi rycerskie. Ujrzawszy Don Kichota, wchodzącego do domu, jeszcze żałośniej wyrzekać poczęły.
Na wieść o przybyciu rycerza nadbiegła żona Sanczo Pansy, która wiedziała, że mąż jej wyruszył w świat z Don Kichotem, aby mu służyć jako giermek. Ujrzawszy Sanczę, zapytała zaraz, czy osioł zdrów. Sanczo odparł, że kłapouch ma się lepiej niż jego pan.
— Bogu Najwyższemu chwała! — odparła. — Wiele nam przecież ten osioł dobra przysporzył! Ale teraz powiedz mi, mój miły mężu, coś odniósł w zysku w służbie u swego pana? Jakież ozdobne szatki przywozisz dla mnie w upominku? Jakie ciżemki dla dziecków naszych?
— Nic z tych rzeczy nie przywożę, umiłowana żono moja — odparł Sanczo. — Mam jednak w zanadrzu inne, większego szacunku i znaczności.
— Bardzo jestem z tego rada — rzekła Teresa. — Pokaż mi, najmilszy, te rzeczy większego szacunku i znaczności, aby się rozweseliło serce moje, żałością niezmierną uciśnione, przez długi czas naszej rozłąki.
— Pokażę ci je w domu, moja żono — odparł Sanczo. — Tymczasem raduj się z całej duszy, gdyż, jeśli tylko Bóg dozwoli nam, po raz trzeci, w świat na poszukiwanie przygód wyruszyć, ujrzysz mnie wkrótce grabią i gubernatorem wyspy i to nie ladajakiej, ale najlepszej, jaką tylko sobie wystawić można.
— Oby Bóg zdarzył, mój mężu, gdyż właśnie tego nam potrzeba. Ale rzeknij mi, co to jest ta sprawa z wyspą, gdyż wcale tego pojąć nie mogę.
— Miód nie jest dla mordy osła — odparł Sanczo. — W stosownym czasie zrozumiesz, moja żono, co to jest, a takoż zdumisz się wielce, usłyszawszy, że wasale zowią cię swoją panią i władczynią.
— Co mówisz, drogi mój Sanczo, o władczyniach, wyspach i wasalach? — odparła Janina Pansa. (Tak się zwała żona Sanczy, nie dlatego, aby byli krewniakami, lecz dla tej racji, że w Manczy żony biorą przezwisko od imienia męża).
— Nie obruszaj się na mnie, Janino, i nie kwap się tak, chcąc w tem oka mgnieniu dowiedzieć się o wszystkiem. Winno ci wystarczyć, że szczerą prawdę mówię — zasznuruj więc gębę. Powiem ci tylko węzłowacie, że nie ma przyjemniejszej na świecie rzeczy, jak być czcigodnym giermkiem rycerza błędnego, który przygód szuka. Prawda, że nie wychodzi się z nich z takiem ukontentowaniem, z jakiemby się chciało, gdyż w dziewięćdziesięciu dziewięciu razach na sto razy obraca się wszystko na zgubę człowieka.
Wiem ci ja o tem dobrze z własnej eksperjencji, bowiem raz podrzucano mnie na derze, drugi raz zasię omłócono pałkami. Tem nie mniej piękną jest rzeczą oczekiwać na przygody, myszkując po lasach, przeprawiając się przez góry, wspinając się na skaliste szczyty, odwiedzając zamki i popasając w zajazdach (i to, powiem ci w zaufaniu, bez uiszczenia choćby grosza zapłaty).
Gdy Sanczo Pansa i jego żona, Janina Pansa, tak wdzięcznym się zabawiali dyskursem, ochmistrzyni i siostrzenica przyjmowały tymczasem Don Kichota. Rozebrały go i położyły do starożytnej łożnicy. Rycerz nasz spoglądał na nie zukosa, nie mogąc rozeznać, gdzie się znajduje. Pleban polecił siostrzenicy, aby najtroskliwsze miała o swego wuja staranie i pospołu z ochmistrzynią baczny dawała pozór, by im znów z domu nie uciekł. Opowiedział im, ile trzeba było zachodów i trudów, aby Don Kichota do domu przywieść. Wówczas obie białogłowy od nowa zawodzić jęły, przeklinać księgi rycerskie i prosić Boga, by w abissy piekielne strącił autorów tych kłamstw i dziwactw. Turbowały się i martwiły, że wuj i pan, ledwie trochę zdrowia odzyszcze, znów ich porzuci. Jakoż tak się i stać w samej rzeczy miało.[1]
Autor tej historji, chocia nie szczędził trudu i pilności, chcąc się dowiedzieć o wielkich czynach, których Don Kichot dokonał, po raz trzeci w świat wyruszywszy, przecie nie mógł wpaść na ślad jakichś wiernych zapisek. Jedynie wieść, w pamięci mieszkańców Manczy przechowana, głosi, że Don Kichot, opuściwszy po raz trzeci swój dom, udał się do Saragossy, gdzie wziął udział w sławnych turniejach, w tem mieście odprawianych, i gdzie go spotkały rzeczy, godne jego wielkiej dzielności i szlachetnego umysłu. Nic także uznać nie było można o kresie ziemskich dni i o śmierci jego. Autorowi nie udało dowiedzieć się, czy przychylna fortuna zetknęła go z medykiem, który miał, jak mówi, przy sobie ołowiane puzdro, znalezione na ruinach pustelni, świeżo teraz odnowionej.
W tem puzdrze zawierały się pergaminy, zapisane pismem gotyckiem, które w kastylijskich wierszach opiewały przewagi Don Kichota, mówiły o piękności Dulcynei z Toboso, o wyglądzie Rossynanta, wierności Sanczo Pansy, o grobie naszego rycerza, a takoż różne epitafia i panegiryki, jego życiu i obyczajom poświęcone. Te, co je odczytać było można, zostały tu postawione przez wiarygodnego autora tej nowej i nieporównanej historji. Ów autor w nagrodę za niezmierny trud, jaki go kosztowało szperanie po archiwach Manczy, prosi czytelników, by użyczyli mu tej samej wiary, jaką ludzie roztropni użyczają księgom rycerskim, tak wysoko na świecie szacowanym. Mówi, że będzie mu tego zadosyć, aby być ukontentowanym i czuć się ośmielonym do szukania i podawania na jaśnię innych historji, jeśli nie tak wiarygodnych, jak ta, to przynajmniej nic jej nie ustępujących w inwencji i również jak ona zabawnych.
Pierwsze słowa, napisane na pergaminie, znalezionym w puzderku ołowianym, mówią na ten kształt:

AKADEMICY Z ARGOMASILLA, MIASTA W PROWINCJI MANCZY, NA ŻYCIE I ŚMIERĆ ZNAMIENITEGO DON KICHOTA Z MANCZY HOC SCRIPSERUNT.
Epitafium.

Szaleniec, który Manczę ubrał w blask swej sławy,
Jaśniejszy niźli Jazon swą rodzinną Kretę,
Człek, co z ustawnych marzeń brał czynów podnietę,
Gdy jego wiek dla chimer był już niełaskawy.

Ramię, co tak niezwykłą sprawowało dzielność,
Że fama jej od Cathey poszła do Gaety.
Muza wdzięczna, a wraz i okrutna niestety,
Ryjąca wierszem w spiżu swoją nieśmiertelność.

Ten, który Galaora zaćmił, Amadisa
Znacznie w tyle ostawił, dufny w swoją sławę,
Zbrojny w miłość, z kochanki na ustach imieniem.

Ten, co uczył rycerskich przewag Belianisa
I na swym Rossynancie odbywał wyprawę,
Spoczywa pod tym twardym i zimnym kamieniem.

GŁODOMÓR, AKADEMIK Z ARGOMASILLA, IN LAUDEM DULCYNEI Z TOBOSO.
Sonet.

Ta, co ją tu widzicie, o spasionym pysku,
Zbladłych jagodach i wydatnej piersi,
Jest Dulcyneą z Toboso! Najpierwsi
Za afekt swój jej wzgardę odnosili w zysku!

Dla niej deptał Don Kichot Sierra Negra szczyty,
Z pól Montielu przebiegał do Aranjuezu.
Dni i noce, zachody słońca, słońca świty
Nie mogły cię do wczasu pokusić, rycerzu!

...Choć biegałeś piechotą z Rossynanta winy.
O, nasz łosie złowróżbny! Ta Manczy królowa
I ten błędny kawaler zmarli w kwiecie lat!

Śmierć starła z jej policzków rumieńców karminy
On, któremu pisana była wiąż laurowa
Darmo szukał ucieczki od Kupida zdrad!

KAPRYŚNIE, WIELCE MĄDRY AKADEMIK Z ARGOMASILLA, NA CHWAŁĘ DON KICHOTA Z MANCZY.
Sonet.

Na wspaniałym,, diamentowym tronie,
Który depce Mars swą stopą krwawą,
Dziś pospołu króluje ze sławą
Manczueńczyk w laurowej koronie.

Składa tutaj broń z hartownej stali,
Którą niszczy, burzy, w pień wycina.
Zaliż sztuka tego paladyna
Nową pieśnią zadosyć wychwali?

Jeśli Galja, pyszna z Amadisa,
Grecja, dumna z jego dzielnych synów,
Rozsławiły w świecie ich imiona,

Jak wspaniałą koronę wawrzynów
Musi dobyć z pod swego kirysa
Sprzyjająca la Manczy Bellona?

KROTOCHWILNIK, AKADEMIK Z ARGOMASILLA NA CHWAŁĘ SANCZO PANSY.
Sonet.

Sanczo Pansa tu leży! Nikczemny z postaci
Zawsze w męstwie celował! O dziwie, nad dziwy!
Nigdy nie żył na świecie giermek tak poczciwy
A wraz i głupiec równy!... Daj to wszyscy kaci!

O jeden włos był grabią!... lecz na jego zgubę
Sprzysiągł się wiek niewdzięczny i pełen zawiści.
Fortuna ślepa, losy rycerzom nielube,
Co nawet osłu skąpią świeżych traw i liści.

Na nim jeździł, (powiedzmyż to jawnie, bez sromu)
Wstępując w tropy pańskie, miarkując zapędy
Ośle, według żartkiego Rossynanta cwału.

O nadziejo zwodnicza, która się nikomu
W naszych czasach nie ziszczasz! Widzę twoje błędy,
Oddając hołd należny Sanczo Pansy ciału!

ODMIENIEC, AKADEMIK Z ARGOMASILLA NA GRÓB DON KICHOTA Z MANCZY.
Epitafjum.

Rycerza kościstej postury,
Błędnego Imć Nieboraka,
Który dosiadał luzaka,
Kryją tu grobu marmury.

Braciszek Sanczo, koniuszy,
Pospołu z panem spoczywa.
Nie było wierniejszej duszy,
Niż dusza giermka poczciwa!

WIETRZNIK, AKADEMIK Z ARGOMASILLA NA GRÓB DULCYNEI Z TOBOSO.
Epitafium.

Dziewka rozrosła naschwał,
Krępa, cycasta, pyzata,
Zeszła już z tego świata,
Zmieniona w proch, który z ciał
Śmierć niezbłagana czyni!
Z znamienitego szła gniazda
Ta Don Kichota bogini,
Toboso świetlista gwiazda!

Takie były te wiersze, które odczytać można było. Inne, pleśnią pokryte, wręczone zostały pewnemu Akademikowi, aby je zgłębił, opierając się na domysłach. Wiadomo, że uczynił to, czuwając po nocach i starań nie litując. Poda je na jaśnię, gdy będzie miał nadzieję, że Don Kichot po raz trzeci w świat wyruszy.

Fors‘altri cantara eon miglior plettro.[2]




  1. Ze sposobu, w jaki kończy się część pierwsza „Don Kichota“, widać, że Cervantes nie wiedział jeszcze, czy napisze część drugą. Możeby się tak i nie stało, gdyby nie plagjat Avellanedy. W każdym razie epitafia Akademików z Argomasilla nie są tu na swojem miejscu.
  2. Wierszem tym kończy się szesnasta oktawa XXX pieśni poematu Ariosta, który chciał powiedzieć, że ktoś inny będzie opiewał powrót Angeliki do Catai.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Miguel de Cervantes y Saavedra i tłumacza: Edward Boyé.