Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy/Część druga/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Miguel de Cervantes y Saavedra
Tytuł Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia Naukowa Tow. Wydawn.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Edward Boyé
Tytuł orygin. El ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KAPITULUM XI
O PRZEDZIWNEJ PRZYGODZIE, JAKA SIĘ ZDARZYŁA DON KICHOTOWI Z WOZEM I „ORSZAKIEM ŚMIERCI“

Don Kichot jechał drogą, srodze zamyślony, zważając niecną psotę, którą mu wyrządzili czarnoksiężnicy, przedzierzgnąwszy jego damę, Dulcyneę, w szpetną chłopkę; nie wiedział jakiegoby tu sposobu się chwycić, aby jej pierwotny kształt powrócić. Tak się w tych smutnych myślach zapamiętał, że mu się cugle Rossynanta z rąk wywinęły. Rumak, czując swobodę, jakiej mu udzielono, co chwila stawał i popasał na zielonej trawie, której tutaj było wbród. Sanczo ocucił naszego rycerza z tego odrętwienia.
— Panie — rzecze — melankolja stworzona jest nie dla bydląt, jeno dla ludzi, jeśli jednak ludzie nazbyt się nią owładać pozwalają, zwierzętami się stają. Ocknij się, Wasza Miłość, bądź przytomny, ściągnij wodze Rossynantowi, otrząśnij się z tej martwoty, skrzep się w sobie i ukaż tę dzielność, którą celować zwykli wszyscy rycerze błędni. Cóż to jest u czarta? Jakież to znów opuszczenie? Jesteśmy tutaj, czy jesteśmy we Francji? Niech regiment djabłów porwie wszystkie Dulcynee na świecie. Więcej znaczy zdrowie jednego rycerza błędnego, niż wszystkie przedzierzgnięcia i czarodziejstwa.
— Zamilcz, Sanczo — rzekł Don Kichot mdlejącym głosem. — Milcz, mówię i nie miotaj bluźnierstw przeciwko zaczarowanej damie mojej! Ja sam ponoszę winę jej nieszczęścia i niepomyślności. Jej zły los jest skutkiem zawiści, jaką ku mnie żywią owi czarnoksiężnicy.
— Ja takoż mówię — odparł Sanczo. — Kto ją wprzód widział i teraz ją widzi, musiałby mieć serce twardsze nad opokę, gdyby się nie użalił i nie zapłakał.
— Masz słuszną przyczynę tak mówić, Sanczo — rzekł Don Kichot — ty, coś ją widział wprzód, w niezaćmionym blasku jej piękności, gdyż omamienie nie miało tej mocy, aby ci wzrok zamglić i ukryć przed tobą jej przewyborne doskonałości. Na mnie jeno i na oczy moje sprzysięgła się ta moc trucicielska! Ale z tem wszystkiem, Sanczo, jedna rzecz jest już jasna dla mnie; oto żeś źle odmalował mi piękność mojej damy. Jeżeli dobrze pamiętam, rzekłeś, że jej oczy są jak perły.[1] Oczy, które się zdają być perłowe, są raczej oczami sztokfisza, niż damy. Domyślam się, że oczy mojej Dulcynei muszą być na kształt wielkich, zielonych szmaragdów, z pięknemi tęczami brwi. Odejmij te perły z jej ócz i przyrównaj je raczej do jej zębów. Zapewne pomyliłeś się, biorąc oczy za zęby!
— Wszystko to być może — rzekł Sanczo — gdyż równie mnie pomieszała jej piękność, jak WPana jej szpetota. Ale polećmy tę sprawę Bogu, który przewidzi zawsze wszystkie rzeczy, co się mają stać w tej dolinie łez, na tym padole i świecie omylnym, gdzie trudno znaleźć cośkolwiek bez przymieszki fałszu, niecnoty i zdrady. Jedno mnie tylko zatrudnia: jeśli WPan zwyciężysz jakiegoś wielkoluda albo rycerza błędnego i każesz mu stanąć później przed obliczem dostojnej pani Dulcynei, gdzież ją odnajdzie ten nieborak, rycerz pokonany? Jakbym ich już widział, błąkających się z rozdziawionemi gębami, po ulicach Toboso w poszukiwaniu pani Dulcynei. Gdy zaś ją na środku ulicy spotykają, nie poznają jej tak, jakby mego rodzonego ojca nie poznali.
— Może być, Sanczo — odparł Don Kichot — że omamienie nie będzie się tak daleko rozciągało, aby olbrzymi i rycerze błędni nie mieli rozpoznać pani Dulcynei, kiedy przed nią staną. Ale tego doświadczymy na kilku pierwszych, których pokonam i poślę ich do Toboso z tem zleceniem, aby po powrocie opowiedzieli mi, co im się zdarzyło w tej mierze.
— Znajduję WPanie — rzekł Sanczo — ten wynalazek wcale dobry, gdyż dowiemy się przezeń, co wiedzieć chcemy. Jeżeli jej piękność nie jest ukryta dla innych, tedy nieszczęście raczej Was, panie, dotyka, niż ją. Skoro nasza pani Dulcynea jest zdrowa i cała, my możemy jechać swoją drogą i szukać szczęścia, jak najlepiej będziemy mogli, w różnych przygodach. Reszty dokona czas, który swoją drogą krocząc, jest najlepszym lekarzem na te choroby, a i na większe jeszcze!
Don Kichot chciał odpowiedzieć Sanczo Pansy, gdy przeszkodził mu w tem widok wozu, który się na drodze ukazał. Wóz był pełen najróżniejszych i najdziwaczniejszych stworów, jakie sobie tylko wystawić można. Ten, co muły poganiał, był okrutnym i strasznym djabłem. Wóz był odkryty, bez zwierzchniej klecianki. Pierwsza osoba, która się oczom Don Kichota ukazała, była śmierć z ludzką twarzą; obok niej stał anioł z różnobarwnemi skrzydłami, z drugiej strony cysarz, w złotej (jak się zdawało) koronie na głowie. U stóp śmierci widniał bożek, zwany Kupidem, bez przepaski na oczach, natomiast z łukiem, sajdakiem i strzałami. Był także rycerz, uzbrojony od stóp do głów; zamiast szyszaka miał jeno na głowie kapelusz, z piórami różnobarwnie upstrzonemi. Oprócz tego były jeszcze inne osoby, o różnych obliczach i różnie przebrane.
Nieoczekiwane widowisko sprawiło podziwienie Don Kichotowi, Sancza zaś zalękło niezmiernie. Aliści Don Kichot wkrótce się rozradował na myśl, że nastręcza mu się sposobność nowej i niebezpiecznej przygody. Myśląc tak, już gotów był stawić czoło wszelkim hazardom, poskoczył tedy ku wozowi, a później głosem gromkim i groźnym, zawołał:
— Woźnico, furmanie, czy djable, kimkolwiek jesteś, powiedz mi, nie mieszkając, dokąd jedziesz i kogo wieziesz na tym wozie, który bardziej przypomina łódź Charona, niźli pojazd zwyczajny.
— WPanie — odparł na to djabeł głosem spokojnym i uniżonym, zatrzymując wóz, — jesteśmy komedjantami z trupy Złego Anioła.[2] Dzisiaj rano, jako w Oktawę Bożego Ciała przedstawialiśmy w miasteczku, za tym pagórkiem znajdującem się, misterjum zwane Orszakiem Śmierci.[3] Mamy je jeszcze powtórzyć dzisiejszego wieczora w tej wsi, co przed nami leży. A jakoże wieś jest blisko, tedy oszczędzając sobie fatygi i dwojakiego przebierania się, jedziemy w tych samych sukniach, w jakich misterjum święte przedstawiamy. Ten młodzieniec udaje śmierć, tamten znów anioła. Ta białogłowa, żona autora tego widowiska, ubrana jest za królową, ów mąż za żołnierza, drugi za cysarza, ja zaś za djabła. Jam jest jeden z pierwszych udających w tej tragedji, gdyż pierwsze odgrywam role. Jeżeli WPan chcesz czegoś więcej jeszcze się dowiedzieć, tedy pytaj; na wszystko dokładnie odpowiem, gdyż, będąc djabłem, wszystko mam w swojej mocy.
— Na cześć rycerza błędnego — zawołał Don Kichot — zaledwiem obaczył ten wóz, zaraz pomyślałem, że zdarza mi się jakaś niezwykła przygoda. Teraz zaś widzę, że pozór rzeczy trza dotknąć ręką, aby się z błędu wyprowadzić. Jedźcie z Bogiem, moi poczciwcy i odprawiajcie spokojnie swoje widowiska; gdybym mógł wam być w czemś użyteczny, nie zaniedbam tego uczynić, bowiem, od najmłodszych lat, wielką miałem do komedyj skłonność, będąc zaś o trokiem umierałem z uciechy, gdy trupa komedjantów do nas przybywała.
Kiedy się takiemi dyskursami bawili, traf zdarzył, że zbliżył się do nich jeden z igrców, przebrany za kuglarza. Cały był okryty szychowem płótnem i obwieszony gruchotkami; na końcu kija miał trzy nadęte, krowie pęcherze. Ów błazanek ucieszny, stanąwszy przed Don Kichotem, jął na wszystkie strony kijem szermować, uderzać o ziemię pęcherzami i kozły wywracać, dzwoniąc głośno gruchotkami.
Dziwaczny pozór wesołka tak przeraził Rossynanta, że choć Don Kichot starał się go utrzymać wędzidłem, cugli mu zawściągnąwszy, rumak puścił się w cwał przez pola, z chyżością nigdy niespodziewaną po jego kościstej konstytucji. Sanczo, zważywszy dobrze niebezpieczeństwo, w jakiem znalazł się jego pan, któremu upadek groził, zeskoczył ze swego siwca i co tchu w piersiach pobiegł mu na ratunek. Gdy się zbliżył, już Don Kichot na ziemi leżał, pospołu z Rossynantem. Zwykły to był koniec i wynik dziarskości i animuszu Rossynanta.
Zaledwie Sanczo porzucił swego osła, aby biec na pomoc swemu panu, ów opętany tancerz z pęcherzami wskoczył na grzbiet kłapoucha. Osioł, przerażony bardziej odgłosem dzwonków, niźli razami kija, pobiegł rączo ku wsi, w której mieli pokazywać widowisko. Sanczo spoglądał na biegnącego osła i na swego pana, leżącego na ziemi, nie wiedząc komu na ratunek ma się wprzód udać. Ponieważ był jednak dobrym giermkiem i wiernym sługą, więc miłość, jaką miał do pana, przeważyła w nim nad przywiązaniem do osła. Ilekroć ujrzał pęcherze, wznoszące się ku górze, a później spadające na boki osła, o mało nie umarł ze strachu. Wolałby, aby razy spadały raczej na jego oczy, niż choćby na sierść z ogona oślego. Pełen turbacji i wnętrznej boleści, podszedł do Don Kichota, znajdującego się w gorszym stanie, niżby się tego spodziewać było można, dopomógł mu wleźć na Rossynanta i rzekł:
— Mości panie, djabeł porwał mi osła!
— Jaki djabeł? — zapytał Don Kichot.
— Djabeł z pęcherzami! — odparł Sanczo.
— Odzyskam twego osła — rzekł Don Kichot — choćby się ten djabeł, pospołu z nim, zapadł w najgłębsze i najtajniejsze piekła abisy. Pójdź za mną Sanczo! Wóz wolno się po drodze toczy; muły ci się dostaną tymczasem w nagrodę za stratę osła.
— Nie trzeba się już trudzić, WPanie — odparł Sanczo — niech Wasza Miłość pohamuje gniew słuszny, gdyż, jako mi się wydaje, djabeł porzucił osła, który tu powraca.
Była to prawda, bowiem, gdy osioł na wzór Rossynanta, na ziemię się wywrócił, djabeł piechotą do lasu się przebrał, zaś osioł przybiegł do swego pana.
— Z tem wszystkiem — rzekł Don Kichot — należałoby ukarać swywolę i zuchwałość tego czarta, wywierając zemstę na jakimś igrcu, siedzącym na wozie, choćby to i był sam cysarz.
— Wybijcie sobie to z głowy Wasza Miłość — odparł Sanczo — i posłuchajcie się mojej rady: nie trzeba nigdy szukać zwady z komedjantami, którzy rozlicznemi przywilejami się cieszą!
Sam, na własne oczy, widziałem, jak pochwycono komedjanta, o dwa mordy oskarżonego, a przecie wyszedł z tego bez szwanku i włos mu z głowy nie spadł. Czy WPan, nie wiesz, że tych wesołków i trefnisiów wszyscy lubią, sprzyjają im, opiekują się nimi i wspór im dają, — osobliwie zaś tym, co do trupy królewskiej należą, gdyż ci, po zwierzchnich szatach i układności, książętami być się zdają.
— Jednakże — rzekł Don Kichot — ten komedjant-djabeł, nie będzie się puszył bezkarnie, że mi się z rąk wywinął, choćby się i cieszył faworem całego rodzaju ludzkiego.
Mówiąc to, poskoczył za wozem, który się już do Wsi zbliżał i począł wołać gromkim głosem:
— Stój, zaczekaj, wesoła i zgiełkliwa czeredo! Nauczę was, jak się macie obchodzić z osłami i rumakami, służącymi za wierzchowców rycerzom błędnym i ich giermkom!
Don Kichot wrzeszczał tak głośno, że komedjanci siedzący na wozie, dobrze go usłyszeli. Miarkując ze słów, co uczynić zamyśla, śmierć, w jednem okamgnieniu, z woza skoczyła. Za nią poszedł Cysarz, Djabeł-woźnica Anioł, Królowa i Bóg-Kupido. Opatrzywszy się należycie w kamienie, stanęli na stronie, gotowi przyjąć godnie Don Kichota.
Nasz rycerz, ujrzawszy ten poczet, w tak mężnej postawie, z rękami wzniesionemi ku górze i uzbrojonemi w tęgie głazy, wstrzymał cugle Rossynantowi, rozmyślając, z którejby tu strony szturm przypuścić, z najmniejszem dla siebie niebezpieczeństwem. Gdy tak stał, zbliżył się Sanczo, który, widząc, że lada chwila uderzy na dobrze sprawiony hufiec, rzekł:
— Zbyt wielkim szaleństwem byłaby podobna zatarga. Zważcie, Wasza Miłość, że przeciwko temu kamiennemu gradowi, przeciwko tym głazom, które trudno jest udźwignąć, na nic się nie zda broń świata całego, chyba, że trzebaby było wleźć pod miedzianą pokrywkę dzwonu. Należy także mieć na uwadze, że to raczej zuchwalstwo niż męstwo, uderzać w pojedynkę na całą armję, na czele której stoi śmierć i którą wspomagają dobrzy i źli aniołowie, cysarzów nie licząc. Jeśli to ostrzeżenie Wam nie wystarcza, zważcie przynajmniej, że między temi ludźmi nie ma ani jednego rycerza błędnego, chocia wszyscy zdają się być królami, cysarzami i książętami.
— Dosyć na tem! — rzekł Don Kichot. — Utrafiłeś w samo sedno, Sanczo! To powinno mnie odrazić od powziętego zamysłu. Nie mogę, ani nie powinienem dobywać szpady (jak ci to już nieraz namieniałem) przeciwko temu, co nie jest na rycerza pasowany.
Do ciebie to należy, Sanczo, zemścić się za krzywdę i zniewagę, którą twemu osłu wyrządzono. Ja będę tu stał blisko, krzepiąc twego ducha i zachęcając do mężnego spotkania.
— Nie jest to rzecz sprawiedliwa i słuszna, Wasza Miłość — odparł Sanczo — brać nad kimkolwiek pomstę. Dobry chrześcijanin winien wszystkie urazy darować. To już na moim ośle wskóram, że swoją urazę i krzywdę moim rękom powierzy i spuści się całkiem na moją wolę. A moją wolą jest przeżyć mój cały wiek, w pokoju i zgodzie.
— Skoro takie jest twoje ułożenie — odparł Don Kichot — o mój poczciwy, mądry, chrześcijański i niemściwy Sanczo, tedy porzućmy te straszydła i jedźmy szukać przygód lepszych i ważniejszych. W tych stronach, jak tuszę, zbywać nam na nich nie będzie!
Tak mówiąc, chwycił za cugle, zaś Sanczo wsiadł na osła; tymczasem śmierć wraz z całym swoim orszakiem wlazła na wóz i ruszyła w drogę.
Ten był pomyślny koniec niebezpiecznej przygody z Wozem Śmierci, dzięki doskonałej radzie, jakiej swemu panu Sanczo Pansa udzielił. Nazajutrz mieli inną przygodę z zakochanym rycerzem błędnym, niemniej cudowną, od tej, która tu opisana została.




  1. Porównanie ócz Dulcynei do pereł przypomina ustęp ze słynnego sonetu włoskiego poety, Berni, parodjującego „wypociny“ naśladowców Petrarki.
    Berni wysławia żartobliwie piękność swojej damy:

    „gli occhi di perla vaghi, luci torte,
    da ogni obbietto diseguale a loro“.

    Cervantes, znawca klasyków włoskich, czytał zapewne i ten sonet.
    Berni miał w Hiszpanji naśladowców, takich jak Argensola i Baltazar de Alcázar. („Ojos de perlas, blandos y benignos“).

  2. Nazwisko impresario teatralnego, urodzonego w Kordobie. Cervantes wspomina go także w „Coloquio de los perros“.
  3. Jest to auto sacramental, przypisywane Lope de Vega i pomieszczone w trzecim tomie „Dzieł“, wydanych przez Akademję hiszpańską.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Miguel de Cervantes y Saavedra i tłumacza: Edward Boyé.