Profesor Wilczur/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Dołęga-Mostowicz
Tytuł Profesor Wilczur
Podtytuł Powieść-film
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VIII.

Łucja śmiała się jasnym beztroskim śmiechem.
— A widzi pan, że i tu przydałam się — mówiła, otwierając walizkę i wyjmując z niej zgrabnie popakowane w woskowany papier kanapki. Zasłabłby pan z głodu.
— Że też pani o tym pomyślała — dziwił się Wilczur.
— Wcale nie pomyślałam. Po prostu zadzwoniłam do informacji kolejowej i dowiedziałam się, że w tym pociągu nie ma wagonu restauracyjnego. A stąd już nie trudno było wyciągnąć dalsze wnioski. Ponieważ zaś wiedziałam również, że wyjechał pan z domu, oczywiście bez śniadania, przezornie zaopatrzyłam się w to wszystko.
— Ależ to cała spiżarnia.
— Niech się pan nie obawia, profesorze. Najbliższa duża stacja, zaopatrzona w bufet, gdzie pociąg na dłużej się zatrzymuje, będzie dopiero o jedenastej. Upewniam pana, że do tego czasu, nie wiele z tej spiżarni zostanie.
Przepowiednia Łucji sprawdziła się w zupełności. Dobremu apetytowi sprzyjał nie tylko wczesny ranek i podróż, ale i nastrój obojga. Po krótkiej konsternacji i serii wyrzutów, jakie Wilczur zrobił Łucji, musiał pogodzić się z faktem dokonanym, a pogodzenie to przyszło mu tym łatwiej, że w gruncie rzeczy, chociaż sam przed sobą do tego się nie przyznawał, uszczęśliwiony był jej nieposłuszeństwem.
Z uwagą słuchał jej projektów na przyszłość. Nie zamierzała ograniczyć swojej pracy na wsi do pomocy Wilczurowi. Ułożyła już sobie cały plan działalności. Zajmie się na szerszą skalę propagandą higieny w okolicznych osiedlach, w szczególności mieszkań. Z kolei Wilczur zaznajamiał ją z warunkami, jakie zastaną na miejscu. Opisywał ludzi, stosunki, zwyczaje i obyczaje, panujące w młynie, w miasteczku i w okolicy.
Byli tak zajęci rozmową, że nie dosłyszeli szmeru lekko rozsuwających się drzwi przedziału i nie dostrzegli ręki, która się przez szparę wsunęła. Wsunęła się zresztą na krótko, po to tylko, by wprawnym ruchem zanurzyć się w wewnętrznej kieszeni palta Wilczura, niebacznie umieszczonego na wieszaku tuż przy drzwiach.
Właściciel tej ręki cofnął ją wraz z zawartością bezszelestnie i również bezszelestnie przymknął drzwi. Następnie nie tracąc czasu, szybko wycofał się z wagonu, przezornie minął jeszcze dwa i w trzecim zatrzymał się na pustym korytarzu. Rozejrzał się uważnie, po czym wydobył z zanadrza dość gruby pugilares. Gwizdnął z cicha i przeciągle na widok poważnej pliki banknotów, po czym precyzyjnym ruchem umieścił je w kieszeni. Wewnątrz pozostały tylko papiery, nie przedstawiające żadnej wartości. Już chciał pugilares wyrzucić przez okno, gdy wpadł mu w oko zielony papierek przypominający dolary. Wyciągnął go spośród innych i przeczytał:
„Otrzymaliśmy od profesora Rafała Wilczura złotych...”
Ręka gotowa już do ruchu zastygła w powietrzu. Ponowne gwizdnięcie wydobyło się z jego ust, zanurzył palce w portfelu. Paszport, legitymacja, bilety wizytowe... Nie ulegało wątpliwości, czyją pugilares stanowił własność.
Powolnym ruchem sięgnął do kieszeni, wydobył z niej świeżo zainkasowane banknoty i ulokował na ich dawnym miejscu, po czym wsunął portfel do kieszeni i już znacznie wolniej ruszył z powrotem. Z łatwością odszukał ten przedział. Przez rozchylone firanki widać było brązowy płaszcz.
Tym razem już bez zachowania ostrożności otworzył drzwi i wszedł do przedziału.
W pierwszej chwili nie poznali go. Miał na sobie prawie wytworny garnitur, granatowy w szarą kratę i elegancki płaszcz. W takim stroju jeszcze go nie widzieli.
Profesor Wilczur wpatrywał się weń przez chwilę z niedowierzaniem, aż zawołał:
— Jemioł!
— Ha, zgadłeś cesarzu. Trudno. Zostałem rozpoznany. Coraz trudniej w tej Polsce podróżować incognito. Moje uszanowanie pani. Cóż to za wyprawa lekarska. Jedziecie państwo kogoś zarzynać na prowincji? Czy już zabrakło mięsa w Warszawie?...
Przyjrzał się uważnie i zapytał, podnosząc kapelusz nad głową:
— Hej, a może to właśnie najsposobniejsza okazja do złożenia życzeń? Per Bacco! To mi wygląda na podróż poślubną.
Wilczur zaczerwienił się, Łucja zaś wybuchnęła śmiechem:
— Niestety, nie.
— Nie?... — odetchnął jakby z wielką ulgą Jemioł i rozsiadając się wygodnie powiedział: — W takim razie bez ujmy dla mojej godności mogę z wami pozostać.
— A dokądże pan jedzie? — zapytała Łucja.
— Jest to tak modna dzisiaj „podróż w nieznane”. Oryginalnością mojej jest fakt, że czynnikiem regulującym staje się naprawdę przypadek, to jest ten moment, gdy konduktorowi uda się stwierdzić, że nie posiadam biletu. Konduktorzy mają przesąd, że pociągami jeździć mogą ludzie, zaopatrzeni w bilety. Zawsze podczas letnich wakacyj usiłuję ich przekonać, że jest inaczej. Niestety, są to ludzie niezdolni do absorbowania nowych pojęć, i dlatego nader często muszę wysiadać na najbardziej nieprawdopodobnych stacjach. Ma to wprawdzie tę dodatnią stronę, że stopniowo poznaję drogą ojczyznę, ale ma i wady. Mianowicie, niektóre jej rejony stają się wręcz niedostępne.
— Czy pan tak lubi podróżować? — zapytała Łucja.
— Podróże kształcą — wyjaśnił. — Ja zaś zawsze miałem zamiłowanie do turystyki. Jestem uspołeczniony. Widząc wszędzie plakaty nawołujące wielkimi literami „Zwiedzaj Polskę”, „Poznaj swój Kraj” — jakże mógłbym się nie skusić.
— Ale plakaty — zauważyła Łucja — nie zalecają podróżować na gapę.
— To tylko niedopatrzenie — oświadczył Jemioł. — Ostatecznie jaka jest różnica między jazdą na gapę a jazdą z biletem. Ludzie o uproszczonym sposobie myślenia, jedno nazywają włóczęgostwem, drugie zaś turystyką. Czy sam osobnik, który w taki czy inny sposób podróżuje, zmienia się? Bynajmniej. O różnicy decyduje po prostu jego kieszeń, pugilares. Człowiek, uprawiający turystykę bez pugilaresu, jest włóczęgą, człowiek włóczący się z pugilaresem jest turystą. Dla wykazania państwu, jak nieścisłe i pod względem naukowym nie wytrzymujące krytyki jest tego rodzaju definiowanie, pokażę wam coś...
Nie dokończył. Do przedziału wszedł konduktor i stereotypowym tonem powiedział:
— Poproszę o bilety do kontroli.
Bilety Łucji i Wilczura zostały przedziurkowane. Z kolei konduktor zwrócił się do Jemioła patrząc nań nieufnie:
— Pański bilet?
— Charonie, perfidnie eksploatujący twórczą inwencję Stevensona dla niskich celów kapitalizacji etatystycznej. Czy nie budzi się w tobie spontaniczna dezaprobata tych tendencyj cywilizacyjnych, które wplątały cię w tryby fiskalizmu, paraliżującego liberalizm lokomocyjny i intensywną penetrację interregionalną?
Stropiony konduktor powiódł wzrokiem po obecnych i odezwał się już całkiem niepewnie:
— Mnie tam wszystko jedno. Pan będzie łaskaw bilet do kontroli...
— Cha, cha, cha, — zaśmiał się Jemioł. — Więc naprawdę pieścisz w swej duszy słodkie złudzenie, że mogę posiadać coś takiego?
— Ja tu nie na żarty przyszedłem — obruszył się konduktor — i niech pan mnie nie tyka, bo z panem świń nie pasłem. Proszę o bilet, albo wysadzę pana na najbliższej stacji.
— Nie przyjdzie ci to tak łatwo, królu, albowiem przepisy, którym musisz niewolniczo ulegać, powiadają, że pasażer, który nie zdążył kupić biletu, może to uskutecznić w wagonie za pewną nieznaczną dopłatą. Ja właśnie jestem takim pasażerem.
To rzekłszy przybrał pogardliwy wyraz twarzy i wydobywszy z kieszeni pękaty portfel Wilczura, wyciągnął z pliki banknotów jeden wręczając go konduktorowi.
Obfita zawartość pugilaresu zdziwiła konduktora. Była dlań zupełną niespodzianką, gdyż swoim wprawnym okiem, już wchodząc do przedziału, ocenił tego pasażera jako włóczęgę bez grosza przy duszy. Teraz przyszło mu na myśl, że może to być jakiś dziwak.
— Czy pan też jedzie do Ludwikowa? — zapytał rzeczowo.
— Do Ludwikowa? — zaciekawił się Jemioł. — Tak, przyjacielu, podziwiam twoją domyślność. Istotnie jadę do Ludwikowa. Natomiast będę ci wdzięczny, Archimedesie, jeżeli mi powiesz, po kiego diabła.
Konduktor podał mu bilet i wzruszył ramionami:
— Pan tak do mnie doprawdy dziwnie mówi.
Gdy się wycofał, Jemioł westchnął:
— No i widzisz, generale, sam o tym nie wiedząc zafundowałeś mi bilet do jakiegoś parszywego Ludwikowa. A to przyjm ode mnie w darze, jako skromny dowód wdzięczności.
Powiedziawszy to podał Wilczurowi jego portfel.
— Ależ... ale to mój portfel — zdziwił się profesor.
— Tak, — przyznał Jemioł — i tej właśnie okoliczności zawdzięczam to, że nie stał się moim. Ach, faraonie, wzbudziłeś słabość w moim lwim sercu. Niech tam. Wspaniałomyślnie zwracam ci ten opasły przedmiot, dobyty nakładem znacznego doświadczenia i niejakiej wprawy palców. A na przyszłość nie radzę ci, Midasie, wieszać palta tuż przy drzwiach przedziału.
Wilczur był widocznie zażenowany całym tym zdarzeniem, natomiast Łucja spoglądała na Jemioła z niedającym się ukryć niepokojem. Nie zwracając na to uwagi perorował dalej. W pewnej chwili zapytał:
— Czy to czcigodni państwo jadą do owego Ludwikowa?
— Tak — potwierdziła Łucja.
— W każdym razie proszę mnie uprzedzić, kiedy będzie ta stacja, bo muszę kazać służbie zapakować moje liczne kufry.
— Ma pan dość dużo czasu — powiedziała Łucja. — Jakieś jeszcze dwanaście godzin.
— Ach tak? Więc jest to gdzieś w pobliżu bieguna północnego.
— Nie, przyjacielu — zaśmiał się Wilczur. — Nie dojeżdżamy nawet do kręgu polarnego.
— To świetnie, bo nie zabrałem ze sobą psów pociągowych, sań, ani innych eskimosów. Ale czy możecie mnie poinformować, po kiego licha tam jedziecie? Na letniaki, cesarzu?
— Nie przyjacielu. To przenosiny i po części ty jesteś ich sprawcą. Obrzydziłeś mi miasto...
— Zaiste, uświadomiłem ci, wodzu, twoje obrzydzenie do miasta. W człowieku jest cała dżungla nieuświadomionych upodobań, zagłuszonych zachcianek, sympatyj i awersyj. Fortepian stoi jak głupia krowa i nic nie wie o swoim wnętrzu, o tych setkach strun, które zdolne są wydawać najprzeróżniejsze dźwięki. Gdy jednak do tego pudła na pozór martwego zabierze się wirtuoz, wydobędzie zeń umiejętnymi manipulacjami całe piekło i niebo muzyki. Tak i ja zabieram się do dusz ludzkich. Morał?... Przestawaj ze mną, a osiągniesz ideał poznania siebie.
Wilczur uśmiechnął się:
— Nic nie mam przeciwko temu.
— Przeciw czemu?
— Przeciw przestawaniu z tobą. Jedź z nami, przyjacielu i zostań.
— A za przeproszeniem po kiego diabła?
— Chociażby w charakterze wirtuoza. A zresztą nie masz przecież ani rodziny ani nic cię nie zmusza do powrotu do Warszawy. Posiedzisz sobie na wsi wśród innych ludzi. O, właśnie! Tam cię naocznie przekonam, ilu ludzi jest dobrych. Nie chciałeś wierzyć w ich istnienie.
Po krótkich certacjach Jemioł zgodził się. Ostatecznie było mu wszystko jedno, gdzie czas spędza, ponieważ zaś rozmowy z Wilczurem sprawiały mu przyjemność, powiedział:
— No cóż, na jakiś czas mogę skorzystać z twoich propozycyj, milordzie.
Profesor Wilczur ucieszył się:
— No widzisz, przyjacielu. Nasza wyprawa wzmacnia się. I jestem przekonany, że poznawszy radoliskie strony już nie zechcesz stamtąd wyjeżdżać. Sądzę też, że obrzydnie ci próżniactwo i wraz z koleżanką Kańską będziesz mi pomagał.
Jemioł zmarszczył brwi i jego przekrwione oczy skierowały się na Łucję:
— Z kim? — zapytał nieswoim głosem.
— Z doktor Łucją Kańską — powiedział Wilczur ruchem ręki wkazując swoje vis-a-vis.
Wykrzywiona błazeńsko i cynicznie twarz Jemioła przybrała nagle skupiony, poważny wyraz. Wzrok długo błądził po twarzy i postaci Łucji.
— Pani się nazywa Kańska?… Nie wiedziałem o tym.
— Od urodzenia — zaśmiała się nieco zaskoczona jego tonem Łucja.
— Czy… czy pani pochodzi z Sandomierza? — nie spuszczał z niej oczu.
— Nie. Z Miechowskiego, ale w Sandomierzu miałam rodzinę.
Zapanowało milczenie.
— Zna pan tamte strony? — zapytała Łucja.
Jemioł długo nie odpowiadał. Wreszcie wzruszył ramionami:
— Człowiek włóczy się wszędzie.
Widocznie jednak nazwisko Łucji odezwało się w nim nader silnym wspomnieniem, gdyż od tej chwili umilkł i siedział zgarbiony, ponury.
— Byłem kiedyś w Sandomierzu — zaczął Wilczur, jakby nie dostrzegając zmiany w nastroju towarzysza. — To jeszcze za studenckich czasów. Ładne miasto. Stare mury… Pamiętam ratusz, piękny ratusz. I tę uliczkę na prawo i dom z czerwonej cegły, cały tonący w zieleni. Tam zatrzymaliśmy się z kolegą... A później kupiliśmy niewielką łódź i już łodzią w dół Wisły aż do Warszawy. Za owych czasów, była to, ba, cała wyprawa i ogromnie byliśmy z siebie dumni. To na pewno jedno z najmilszych wakacyj, jakie pamiętam. Byłem wtedy na pierwszym roku. Później przyszły już lata ciężkiej pracy. Lato wyzyskiwało się na praktykę w klinikach zagranicznych, albo po prostu na zarabianie, by było czym w roku szkolnym opłacić mieszkanie i utrzymanie…
Pociąg zatrzymał się na jakiejś niedużej stacji.
— Czy pani znała panią Elżbietę Kańską? — cicho odezwał się Jemioł.
Łucja skinęła głową:
— To moja stryjenka.
— Stryjenka — powtórzył Jemioł. — Więc Michał Kański był pani stryjem...
— Tak — potwierdziła Łucja. — Znał ich pan?
— O tyle, o ile człowiek może znać drugiego człowieka... Michał Kański. Uczniowie nazywali go tapirem. Na starość musiał się spaść. Wygląda pewno teraz jak nosorożec, tyjąc i pochrząkując w ciepłym oparzelisku mieszczańskiego gniazdka.
Łucja potrząsnęła głową:
— Nie żyje już od lat dwudziestu. Byłam małą dziewczynką gdy umarł. Oboje umarli. Bo i stryjenka przed paru laty.
Zrobiła pauzę i dodała z naciskiem:
— Bardzo ją kochałam i wiele jej zawdzięczam. Była to najszlachetniejsza kobieta, jaką znałam.
Powiedziała to w intencji uchronienia pamięci zmarłej przed jakimiś niestosownymi żartami Jemioła. On jednak parsknął krótkim, nieprzyjemnym śmiechem:
— O, ja też jej wiele zawdzięczam.
Następnie jednak odsunął się w kąt przedziału i pogrążył się w ponurym milczeniu. Wilczura również opanowały jakieś myśli czy wspomnienia. Łucja wyjęła książkę i zaczęła czytać. Pociąg pędził pośród łagodnie pofalowanych wzgórz, porosłych młodym lasem i krzewami. Zrzadka wśród nich migały jasnozielone pólka wschodzącego zboża i szare, puszyste strzechy wiosek.
Słońce przeszło już na zachodnią stronę nieba, jego promienie wpadały do przedziału długimi, niskimi smugami.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Dołęga-Mostowicz.