Prawda starowieku/Najmici

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Prawda starowieku
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1980
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


NAJMICI

Najmici rodziny Szumejów dumni byli z tego, że jej służyli. Kto swoje wysłużył, dostał grunt, wielu z nich wyrosło na dobrych gazdów. Długo wspominano dobroć i łagodność starego Maksyma, hojność i mądrość Foki.
Raz, kiedy spędzono bydło z wysokich połonin, jeden z najmitów, owczarz zwany Trofymko, nie dopilnował owiec. Wilki porżnęły blisko 200 sztuk. Było to tuż przed zejściem z połoniny. Sam gazda Foka, spokojny o wszystko, dzień przedtem pojechał do domu, by przygotować przyjęcie na święto powrotu z połoniny. Dla każdego gazdy byłaby to szkoda niemała, a dla Foki także ujma na honorze. Bo który najmita wyszedł od Foki, nazywało się, że z dobrej szkoły wyszedł. Dla niedbaluchów i pustaków nie było miejsca u Szumejów. Każdy uczył się dla siebie.
Przychodzi owczarz Trofymko na Jasienowo, opowiada, co mu się przydarzyło. Prosi ludzi w zagrodzie, by który z nich opowiedział Foce. A tu nikt z nim nawet gadać nie chce. Owczarz nie wie, co robić. Chata pełna, jacyś ludzie tam, gazdowie i panowie siedzą wokół gazdy. Tymczasem po kuchniach, po podwórzach ruch wielki jakby na weselu. Warzą się banysze, gołąbki, pierogi, kiełbasy, juszki — czekają beczki z piwem. Dziś świętuje się szczęśliwy powrót z połoniny. Cała rodzina Foki zatem i cała służba i sąsiedzi, wszyscy mają razem wieczerzać. Wlecze się dalej owczarz, wsuwa się do izby, gdzie siedzi Foka, zgłasza się gaździe. Każdy na zagrodzie myśli: — Oho, przepadł owczarz, przepadło jego gazdowanie. — Foka siedzi, pyka fajkę, gwarzy sobie z gośćmi. Najmita staje na progu, milczy.
— No cóż tam, bratczyku Trofymku, jesteś tu? Drobięta myrom? wszystko dobrze? — pyta mimochodem, zajęty rozmową Foka.
— Nie. Źle bardzo, bieda — jąka się owczarz.
— Czemuż? — zmarszczył się Foka. Odwrócił się.
— Dwie setki owiec wilki zabrały, zaraz po rozłączeniu.
— Ile!? —
— Dwie setki...
Cisza zaległa izbę. Foka wstał z ławki, mocno pociągnął fajkę, zamyślił się. Ogląda owczarza. Widzi, że ten zgnębiony, zmęczony, bliski płaczu. Wszyscy spoglądają na Fokę.
Usiadł Foka. Nie oddalił owczarza. Po chwili powiedział: — Dzisiaj osobno będziesz jadł wieczerzę. —
I tyle kary miał owczarz.
Z Trofymkiem były i inne kłopoty, ale i te dobrze się skończyły. W tym rzecz, że Trofymko nie umiał żyć z towarzyszami, z innymi najmitami. Byli to wprawdzie tacy najmici, o jakich się teraz nie słyszy, ale przecież ludzie nie chwalili Trofymka za to.
Gdy Foka wyhodował dużo trzód, trudno było nieraz upilnować je na połoninach. Wtedy stary Maksym pożyczył mu swego sługę Semena. Co tu dużo mówić. Jak wielu dawnych gazdów w tych czasach, kiedy o najmitów było tak trudno, trzymał i Maksym do posług: „takiego“ — po prostu szczeznyka. Jaką z nim miał symbrilę, i czy miał jakąś — tego nikt nie wie. To tylko trzeba powiedzieć, że o Maksymku nikt złego słowa nie powiedział.
Słychać było, że Semenko pierwszy powiedział Maksymkowi, gdzie Foka się znajduje, gdy ten uciekł do Wenecji. Od tego czasu Maksymko coraz więcej lubił starego sługę. Dawniej, kiedy jeszcze mniej było najmitów, Semenko niemało uwijał się w gospodarstwie Maksymowym. Dobrze się zasłużył Szumejom. Kiedy gazda Maksym sam karmił bydło, dziwowali się ludzie, w jakim spokoju i porządku to się odbywało: byki były spokojne, barany stateczne, nawet capy przestawały bić się i psocić. Krowy jakby wyuczone podchodziły jedna za drugą ku gaździe, by dostać soli. Gazda długo karmił każde bydlątko osobno, gwarzył trochę z każdym, aż powiedział powolutku: „No, idź już sobie niebogo“. — „Semenku!“ — oglądał się stary gazda. Semenko — niewidzialny — odpędzał krowę, gdyby nie usłuchała gazdy, opiekował się każdą krową, pilnował by się nie biły, zgartywał siano, aby go nie tłoczyły. Był dobry i łaskawy dla bydląt, nigdy żadnego nie uderzył. Żaden najmita by go nie zastąpił.
Owego lata (wtedy gdy Maksym pożyczył Foce Semenka do usług) Foka wysłał jak zwyczajnie pastuchów z owcami i jałownią na połoniny, a Trofymkowi dał tyle bydła i koni, że ten ręce załamał.
— A jakżeż ja sam dam radę?
Uspokoił go Foka, nakazał mu zajmować się tylko gospodarstwem w samej stai i co najważniejsze zawsze warzyć dwie kulesze, jedną dla siebie, a drugą wystawiać — poza staję. A nie żałować mąki! Ostrzegał go, by, broń Boże, nie solił tej drugiej kuleszy. Trofymko uśmiechnął się, był rad, rozumiał, że sam Semenko będzie pastuszyć tego lata. Na połoninie Trofymkowi wiodło się świetnie. Był wprawdzie niby to sam, ale nie potrzebował uganiać się po wertepach ani strzec bydła od dzikich zwierząt. Doił krowy, warzył sery i kucharzył. Semenko zrazu zaś cicho, nie dając znać o sobie — pilnował chudoby. Wszystko byłoby dobrze, gdyby Trofymko nie był za mądry, tam gdzie nie trzeba. Naprzód zaczął solić kuleszę. Stary sługa Maksymowy zostawiał mamałygę nietkniętą. Wtedy Trofymko wystawiał mu drugą niesoloną mamałygę, ale tymczasem sam już sobie dobrze podjadł. Raz w jakiś mglisty i mokry dzień posolił zbytnio mamałygę i postawił ją za drzwi koliby. W tej chwili mamałyga wleciała plackiem na twarz Trofymkowi, jakby ją wichrem przywiało. Trofymko uśmiał się ze złości „tego“, a „ten“ znosił tymczasem cierpliwie te żarty... Gorzej było, gdy Trofymko, może z lenistwa, przestał gotować kuleszę dla Semenka. Krowy nie przyszły do udoju i pochowały się gdzieś tak, że nie można ich było znaleźć, konie rozbiegły się. Trofymko dobrze nastraszony poszedł szukać krów. Cały dzień wałęsał się połoninami, Bóg wie którędy, jak pies bez węchu, nie znalazł ani jednej krowy, ani jednego konia, wrócił z niczym do stai. Wchodzi jak niepyszny do zagrody, a tu już wjeżdża na koniu spienionym Foka z ostrą miną. Semenkowi za dużo było tego na stare lata. Poleciał z Czarnohory prosto na Jasienowo, do Maksyma, narobił takiego gwałtu, że Maksym natychmiast posłał Fokę na połoninę opamiętać Trofymka, aby się nie zbytkował nad starym sługą i aby nie niszczył dobytku. Foka poważnie wydał Trofymkowi stosowne nakazy. W końcu przemówił mu także do sumienia, że to bardzo nieładnie, niehonorowo naigrawać się nad „takim“ najmitą, co pracuje i służy wiernie, a sam nie może sobie dać rady w skórze człowieczej. Jeśli Bóg cierpi go, święty Eliasz gromem weń nie bije, jeśli on nie szkodzi nikomu, tylko pomaga, to cóż z tego, że szczeznyk?! Ale tak czy inaczej — jeśli chudobę kocha jak szczery pastuch — nie może to być duch zły.
Trofymko w mig ugotował mamałygę potężną i wystawił ją na dwór. Wkrótce odezwały się dzwonki. Powoli cała chudoba znalazła się w zagrodzie. Trofymko zrozumiał wszystko, odtąd już nie żartował niemądrze z Semenkiem i pilnował swojej roboty.
Powoli obaj najmici spobratymowali się. Raz wieczorem, gdy Semenko pohukiwał na bydło po koszierach, Trofymko zawołał nań:
— Czorcie! chodź tu do stai, chcę cię zobaczyć.
Wtedy, tak opowiadał sam Trofymko, wsunął się do stai nie stary pastuch, jak spodziewał się Trofymko, lecz mały obdarty, zasmarowany chłopczyna z malutką czarniawą twarzą, jakby smutny i zadumany. Wyglądał, jak korzeń wraz z gliną z ziemi wydarty, jak leśne stworzenie. Sam Trofymko zaś był to tęgi chłop dolski, przysadkowaty ale mocny, szerokoplecy, szerokolicy, jasnowłosy. Semenko wszedł cicho, usiadł na ławie obok Trofymka. Mówił półszeptem, ale bardzo wyraźnie:
— Posłuchaj mnie, kucharzu! Bądźmy odtąd dla siebie grzeczni. Dobrze? Ja dla ciebie, a ty dla mnie. Obaj służymy sławnemu rodowi Szumejowemu. Ja przystałem już do tego rodu. Mój ród mi nie w głowie, tylko Szumeje i ich chudoba. Bądźmy towarzyszami. Nie mów do mnie tak brzydko. Możesz wołać mnie: Szczeznyczku! Tak, ale nie inaczej. — Zrozumiał i to Trofymko. Żyli w zgodzie. Dobrze odtąd działo się w stai. Semenko strzegł trzód gorliwie, zaganiał chudobę do samej kosziery. Trofym doił krowy. Krzątał się koło mleka i koło watry. Pamiętał o towarzyszu. Semenko przychodził na pogawędkę do watry. Gdy Trofymko modlił się, Semenko siedział cicho w kącie i wzdychał. Gdy Trofymko grał na fłojerze, Semenko mrużył oczy, patrzył nieruchomo w watrę i tak trwał jak gdyby w uśmiechu szczęśliwym. Trofymko bardzo dobrze go wspominał. Zdarzyło się raz, że Trofymko, zmęczony pracą, ułożył się do snu, zapomniał jednak przedtem się pomodlić. Wchodzi cicho Semenko, powiada półszeptem:
— Pobratymie, tyś jeszcze coś zapomniał. — Trofymko, już senny, różne rzeczy wymieniał: — Wodę przyniosłem, kotły wymyłem, siana dla cieląt naniosłem — no cóżby jeszcze? Aha, widzisz! zapomniałem pomodlić się do Boga. —
— Widzisz, pobratymie, ja ci nie mogłem tego powiedzieć!
Gdy sam Foka przychodził na połoninę, Semenko robił swoje, ale chował się, siedział bardzo cicho, nie trzaskał sobą po koszierach, nie pohukiwał na bydło. Mówił potem do Trofymka, że sam taki czarny i zasmarowany, wstydzi się tak świetnego gazdy. Jeszcze nigdy nie wiodło się Trofymkowi tak dobrze, jak tego lata z Semenkiem, starym sługą Maksyma. Po śmierci Maksyma znikł Semenko. Trofymko wołał go, wzywał, zapraszał na wieczerzę i do słuchania fłojery — nadaremnie. Nigdy nikt już o nim więcej nie słyszał, od kiedy gazda odszedł. Bóg wie, ile sług potrzeba by, by wypełnić jego miejsce, jak należy.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.