Prawda starowieku/Czas górski

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Prawda starowieku
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1980
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZAS GÓRSKI

Pamięć dawnych dziejów i dawnych opowieści utrzymuje się długo i pewnie. Długowieczni ludzie, powiastuni cudowni o przebogatej pamięci, jak łąka górska soczystej a wonnej, przejrzystej i lotnej jak powietrze wierchowe, ale bynajmniej nie miękkiej jak wosk, co rzednie za lada tchnieniem, owszem twardej jak kryształ, powiadają: tak a tak było na pewno, nie inaczej, wszystko inne, to puste gadania. Lecz dziwów i cudów nie odsuwa się w zamierzchłe czasy. Opowieść przybliża je i przyciąga ku nam. Dzieją się i teraz. Przekazuje się je bowiem żywym słowem, tętniącym jak krew rodowa. Ta krew w żyłach rodów krąży, co w słowach powiastunów. Ludzie nie tylko krwią wiążą się z dawnymi rodami, lecz i wieściami o dawności. Nie tylko dziedzictwem trzymają się i karmią, lecz także żywą strugą wieści przekazanych. Inne plemiona mają swoje stare księgi, święte pisma i biblie wzniosłe, talmudy arcymądre, a nasze górskie rody żywą księgę mają. Jak długo żyją starzy ludzie, powiastuny, poczynacze, co czerpią ze źródeł dawności, ze starej prawdy. Jak długo biją krynice samotności i słobody, podobne hołowyciom-źródłom szczytowym, jak długo opowieści znajdują wiarę. Dla dawnych ludzi sto lat nie tak znów dużo było, a dwieście także nic takiego. Nie tylko dlatego, że żyli długo, także dlatego, że długo żyła pamięć żywa. Jak i dziś taki, co biega i śmiga sobie po górach, powiada obcemu, który go o drogę pyta: że z Pisanego Kamienia do cerkwi Krasnojylskiej, to niedaleczko, ot minutek parę (a tamten później pięć godzin idzie podług zegarka), a tam do Hołów czy na połoninę Skupową dalej troszeczkę: tak godzinka będzie (a to czasem dzień drogi nie starczy), tak i dla dawnych powiastunów czy Doboszowe czasy, czy tureckie czasy, a nawet czasy walki z Syrojidami, z tatarską niewolą, wydawały się niedawne. To było ot, jakby wczoraj. Tak pradziad opowiadał. No nie, ale może i stu lat nie ma — niedawno.
Niejeden powiastun przechadzał się tak po tych dalekich czasach słobodnie, jakby po swojej własnej połoninie rozległej, jak sam chciał. Przynoszą także tchnienie dawności sędziwej, umacniają jej bliskość potężne lasy, prastare, niewczorajsze, i nie jutro im ginąć. Toteż dziwy dzieją się jeszcze teraz, dziać się będą tak długo, jak długo trwać będą lasy, jak długo będą powiastuni starzy, jak długo nie zna się miary dla czasu. Jak długo świat ten górski nieponumerowany, nierejestrowany po arendarsku, jak długo i czas górski niekarbowany, niewystukiwany malutkim zegarkiem, nierachowany skąpo na grajcary — nie zna granic. Sięga, gdzie zechce. Przybliża co przedwczorajsze, a oddala co dzisiejsze. To milczy głęboko, to gwarzy głucho, to szumi, huczy i wdziera się niespodziewanie, jak Czeremosz w czasie powodzi, a obficie sypie skarby, jakby hojny gazda stare dukaty sypał z berbenicy. Krąży jakby w koło, wraca, skąd wypłynął, lub rozszerza się na wszystkie strony, jak kręgi falowe na powierzchni jeziora.
Czas całkiem swój, całkiem odrębny włada i na co dzień Wierchowiną zieloną, gazduje nad puszczami i połoninami. Patrzcie, jak się pora przed świtem. Jedzie sobie ten czas, olbrzymi stary gazda z długimi, białymi włosami, jedzie połoniną czy płaikiem leśnym na wozie zaprzężonym w cztery byki potężne ale stateczne. Gazda zadumany a rad czemuś. Uśmiecha się łaskawie. Byki powolutku równomiernie kiwają głowami. Skrzypi jarzmo: cyyr-cyyr... Stają prawie byki. — Heej... — cedzi gazda. Namyślają się byki, namyśla się i gazda. Ogląda się, słoneczko jeszcze nie wzeszło: — Majemo czies... Heej — powtarza po chwili. Ruszają byki, stąpają mocno, to z wolna idą naprzód, to zatrzymują się. Skrzypem jarzma wygrywają szerokie tempo czasu huculskiego: „Majemo czies...“ Te słowa, jak łaskawy uśmiech gazdy piastuna, unoszą się nad całym krajem.
W gazdowskim życiu pośpiech niepotrzebny. Wszystko robi się zawczasu, wszystko dzieje się na czas. Nikt się nie spóźni, bo woli wstać wcześnie, uporać się wcześnie, wyjść wcześnie, by zawsze mieć dość czasu. Tak było dawniej. Odległości i podróży połonińskich nie obliczało się na godziny czy, kryj Boże, na minuty jak pociągi, lecz na dnie i tygodnie. Pośpiech, to dziwactwo jakieś, a ciągły pośpiech, to śmiech, to choroba. Pośpiechem niedaleko zajedziesz, za to bez pośpiechu przepędzisz tych, co się śpieszą, i dobrze wyprzedzisz. Pośpiechu niejeden żałował, czy to, że zbyt gorąco pogonił odpłacić jakąś krzywdę i rąbnął przeciwnika niepotrzebnie, czy też zbytnio pośpieszył się z kupnem, sprzedażą czy kontraktem. A powolna stateczność każdemu na korzyść wyszła. Drogi były złe, nieraz karkołomne, płaje zawsze szły szczytami i wertepami leśnymi, gwałtowne ulewy i powodzie, nagłe burze — wszystko to sprawiało, że pośpiech był niemożliwy, niepożądany, mógł nawet być bardzo szkodliwy.
I czyż to wypadałoby godnemu, jelnemu gaździe śpieszyć się? Każdy to rozumie, że kiedyś przed laty opryszki, ludzie lasowi, jak te ptaki drapieżne umieli się pośpieszyć. I jeszcze jak! Ale z gazdów nawet i dziś, a cóż dopiero przed laty, któż by się śpieszył? Śpieszy kto? Żyd rozgorączkowany, Bóg wie czemu gubiący patynki, śpieszy się pustak, co od cudzej żony o świcie chyłkiem się wykrada, albo jakiś podejrzany zajda zawołoka, próżniak cygańskiej wiary, ale nie gazda. Chybaby dorobkiewicz jakiś, skąpiec dławiący się swym majątkiem. Zachłanny, nieuczynny jak luter, na tołoce nie przyjmie jak się godzi, nie pomaga nikomu. I jemu nikt nie pomoże. Toteż uwija się od carynki do carynki, od sianokosu do sianokosu z wywalonym językiem. Chybaby procesowicz jaki, durijką nawiedzony, zaraził się od panów takim szałem terminowym, co go pędzi z jednego terminu sądowego na drugi.
Ha, a jeśli coś zdarzy się, kryj Boże, coś naprawdę nagłego w gazdowskim życiu, co spadnie jak piorun, czy napad, czy pościg, czy nieszczęśliwy wypadek, to jest o czym śpiewać pieśni i opowiadać latami, ale to jest poza obrębem życia gazdowskiego.
Wysoko idącymi płajami, jakby gościńcami przyrodzonymi, którymi już w odległe czasy różne plemiona przechodziły, różne wędrówki ludów się odbywały, odwiecznymi płajami podążają gazdowie, dawniej zawsze konno, dziś konno lub pieszo.
Gdy spotykają się, zawsze znajdują czas na powitanie. Powitanie tym bardziej jest uprzejme, w im większą serdeczność się rozsnuwa. Grzeczność jest w wielkiej cenie u ludzi samotnych, którzy tyle czasu przebywają w odludziu puszczowym i w pustkowiu połonińskim. Na grzeczność powinno się mieć czas. Może także dlatego, że w dawne groźne czasy już najmniejsza nieuprzejmość była podejrzana, mogła być poczytana za zamiar zły, a z tego wywodziły się nieraz czyny gwałtowne, jakby dla uprzedzenia i unieszkodliwienia wrogich poczynań. Bezpieczniej było być grzecznym. Grzeczność przejawia się w wielkiej ilości powitań, wykrzykników i potakiwań. Ludzie małomówni nie muszą mówić, ale powinni postać i posłuchać, pogwarzyć tak słuchając, a nie przecząc. Nawet dla konia spotkanego gazdy wypada być grzecznym: „a jakżeż ty, biedniątko?“ Bez grzeczności, bez czasu na grzeczność nie ma godnego gazdy. Powiadają starzy ludzie, że w dawność nie było gazdy, co by nie znał ceny grzeczności.
Nieraz z daleka już się witają, wołają z pełnej piersi, aż lasy odhukują:
— Zdrowiście, Wasylku luby? Sława Isu!
Odpowiedź równie gromka:
— Na wieki Bohu sława i wam, Dmytryku! — Zbliżają się, ściskają dłonie, potrząsają rękami, starzy ludzie po dawnemu całują się wzajemnie w ręce.
— Boże pomahaj w drodze!
— Daj Boże i wam!
— Czy dużi? (Czyście mocni?)
— Dobrze, jak wy?
— Jak się wam trwa? Jakeście dniowali? Jak spali?
— Myròm. (W spokoju).
— A rodzina?
— Myròm.
— A ojcowie?
— Myròm.
— Żonka-gazdyńka, dziateczki?
— Myròm.
— A co słychać w dolinach, pobratymie słodki ta godny?
— Dobrze tymczasem, Bóg świąteńki cierpi nas, łaskaw jakoś.
— A co na wierchach?
— Ot, jak na wierchach, twarde życie, tak nam, jak tym smerekom wierchowym. Ale dzięki Hospodu zdrowo, słobodnie, wesoło.
Siadają, kurzą fajki, coraz bardziej zbliża ich rozmowa.
— Marżynka jak? Krówki, jałownia, drobięta, szkapięta?
— Dziękuję za pytanie, obyście doczekali setki lat. Miłosierny Bóg daje hodować. Naczyniły się cielątka, źrebiątka, jagnięta. A wołownia spasła się, haj, smoki to nie woły.
— A pogoda — weremieczko?
— Dzięki słoneczku-Bożemu licu, że sianko robić pozwala.
— A u nas na kiczerze z niedzieli, jak przyszła godzina-fortuna ta, z gradami takimi, hej, klekotały, jęczały dusze chmurowe, aż strachu nadało.
A są jeszcze ludzie, są. Przemówkami, modlitwami napędzili to, zepchnęli het, tamtędy w debry, między kamienie, w bezwieści. —
— Dziękować wszystkim świętym znanym i nieznanym!
— A czy nie zwierno wierchami?
— Oj słychać, pęta się wszelaka wilcza psiarnia i kaleczy maleństwa (młode bydło), ale to aż gdzieś na Brusturach, a u nas tymczasem dobrze, pilnujemy.
Po tych powitaniach niezbędnych zaczynają sobie opowiadać gazdowie nieco dokładniej, co słychać we wsi, a co na świecie. Ciekawy to i cudowny sposób (przez obcych wędrowców zwany huculskim telefonem), którym po górach rozszerzają się wieści i docierają do najdalszych zakątków. Docierają dość prędko, jednak równie prędko zmieniają swą postać nie do poznania. A w tej właśnie zmienionej postaci trwają lata.
Wieści takie:
Jak syn cesarski, panicz Rudolf arcyksiążę chodził na kontrolę po górach i chatach, a najwięcej między biedakami. Jak potem z tego srogie kary wyszły dla urzędów.
„Bajki“ — niedbale zdmuchnie z ust młodzik, co dopiero wrócił z wojska. „Bajki? — oburzy się stary mędrzec — takie bajki jak to, że teraz słońce świeci. Nasi ludzie dobrze znali Rudolfa. Ja sam żołnierzem widziałem, jak siadał na okręt w Budapeszcie. Poznać nietrudno.“ „Bajki — upiera się młodzik już twardziej — po co by syn cesarski aż tutaj piechotą się błąkał? To nie dla takich panów, śmiech!“ „Nie dla panów? — rozeźli się stary — Jezus jeszcze z większych, a ciągle tędy się kręci. Na pokaz — bidaczyna połatany, dla niepoznaki, na pułapkę, a zamartwiony taki — czysta bieda. Ano przyjrzyj mu się, jak się uśmiecha. To tak jak widok za tym oknem, myślałbyś, że malunek na szkle, a przypatrz się dobrze — haj! jaki bezmierny świat. Jeśli będziesz tak bluźnić, chłopcze, to w pułapkę wpadniesz, biedaka przepędzisz, jeszcze mu nazłosłowisz — grzech przepastny.“
Albo wieść inna: jak sam główny Turek pisał do naszego cesarza, naprzód groził, potem przepraszał. Ho-ho, jaki chytry! Teraz taki czas idzie, że im kto cichszy, tym mocniejszy u Boga.
Czy też nowiny ciekawe o Chinach, kobietach z dalekiego kraju, gdzie mężczyźni, pożal się Boże, bezpłodni i znijaczeni, sami zaplatają sobie kosy jak baby. Cesarz chiński w kłopocie, jednak mędrzec to — wie, co robić, ma tu niedługo przysłać te kobiety, kto przyjmie do chaty — zapłaci, a kto spłodzi dziecko, tysiąc guldenów gwarantowane jak jeden grosz. „A to prawda?“ — pyta słuchacz, trochę mniej świadomy. „Jakżeż nieprawda, mój bracie, kiedy sam Moszko z Uścieryk pokazywał temu staryganowi, Palijczukowi z Dzembroni, gazety drukowane, gdzie wyraźnie Chińczycy namalowani z włosami zaplecionymi w długie warkocze. No i stary Palijczuk, choć przez osiemdziesiątkę dawno przewalił, z miejsca zapisał się do tej roboty.“ „Cóż mi gadacie? Aby taki miał jeszcze siłę spłodzić dziecko?“ „Jakże by nie miał, kiedy od razu zapłacił Moszkowi za fatygę pięć guldenów. Za darmo by nie płacił. A Żyd ostrokuty jak koń na zimę, drogę do cesarza chińskiego znajdzie i pomocna dusza, choć żydowska, zapłacić warto. Naprzeciw tysiąca pięć guldenów, to tyle co nic.“
A co tam się dzieje w krajach Syrojidów daleko na wschodzie słońca? Oślątko czatuje ma wędrowców, na naszych ludzi, a gdy zoczy ich, zarży i zaraz przylatuje tatarwa, pohane Syrojidy, chwytają chrześcijanina, tuczą go jak prosię, by go mieć na święta na pieczeń sutą. Czy też słychać co o tych zagadkach, zagadeczkach groźnych dla panów, które nasz pan cesarz posłał ongiś do swoich ludów? Czy może jeszcze raz pośle?
Nikt nie ma możności ani potrzeby sprawdzać tych wieści, każdy powtarza je w dobrej wierze, rzekomo jak słyszał.
Ten i ów gazda był na chramie w Jasieniu węgierskim albo na jarmarkach w Kosowie, w Syhocie na Węgrzech, a drugi aż w Stanisławowie i to nie raz. Zdarzy się i taki bywalec, co trzymał „burgwachę“ przy samym panu cesarzu chrześcijańskim i umie o tym opowiadać aż lubo. A inny znów, przykro to powiedzieć, kiedyś w młodości porąbał przeciwnika bardką, jakoś nieopatrznie. No i zdarzył się wypadek. Umarł tamten nieborak, słabina jakiś, marnej kości. Wyszło to na jaw i zaraz sądy pańskie, co wcale nie uznają jednania ani przebaczania za krew, posłały go do furdygi. Siedział tak, hej Boże święty, kreminarami-furdygami, czy w Budapeszcie, czy w Aradzie, niemało czasu, kto by tam zliczył. Ale też niemało świata i ludzi poznał. Opowiada o tym wszystkim, tylko słuchać.
Byli i tacy jak sam Foka Szumejowy, jak Marko Mehedeniuk mistrz wielki, jak wójt żabiowski Dmytrej, jak ten Andrijko, słynny powiastun, co bywali w Wenecji, a nawet w Rzymie u samego Ojca świętego.
Ale znów dużo takich było dawniej i dziś się zdarzy niejeden, co ani razu przez całe życie nie byli nawet w Kosowie. Jak to się mówi: od urodzenia nie bywali w mieście żadnym, ani nikt z ich rodu. O mieście tylko tyle słyszeli, że tam śmierdzi, aż dusi, nie ma wody, nic nie widać, że ciasno i strasznie. Stąd też domy nastawiane jeden drugiemu na głowie i tak też biedacy ludzie latami mieszkają, jeden drugiemu nad głową się tłoczą. Zdarzy się jednak, że taki „niechożały“ (nieuchodzony) gazda musi się wybrać gdzieś daleko do miasta, czy do Kosowa, czy do samej Kołomyi. Wtedy jest źle. Gazda, podobnie jak jego nieuchodzony koń, co latami gustuje na pastwiskach, stracha się łatwo, traci wiele czasu, gubi różne rzeczy. Na dolskich gościńcach fury śpieszą się okropnie, nie wiadomo po co. Woźnica wrzeszczy i grozi z daleka, a tu gazda zagapi się i już fura najedzie nań, zrani konia, trąci człowieka. I jeszcze ten woźnica dolski, paskudne człowieczysko, najmniejszej grzeczności nieświadom, widać, że z pustego rodu, nawymyśla tak, że w górach za takie głowę by zrąbali. A ten jakoś nic, jedzie sobie dalej. Marny naród. Do miasta przychodzi gazda albo zbyt rano o świcie i tam wyczekuje cierpliwie przed urzędem do południa, albo choć i w biały dzień przyjdzie, ale dla nich czegoś za późno, czekajże teraz przez noc. Tam u nich swój czas.
W samym mieście znów plaga. Miejscy pustaki, łobuzy i rzezimieszki, gdy zobaczą taką postać gazdy, z koniem objuczonym liżnykami i osiodłanym godnie, otaczają go jak komary i bąki. Tak się uwijają, że wyciągną mu w końcu z torby nieraz i całe pieniądze. A czasem taki pies miejski po prostu wyrwie mu z rąk pieniądze, trąci go, uderzy i ucieknie. Szukaj go teraz, kiedy tu każdy tak samo wygląda, jeden jak drugi. Idź z tym do policji, a tam, gdy odszukasz ich w końcu, policyjne posiepaki złoszczą się i klną gazdę, jakby to ich własne pieniądze. A co starsza szarża śmieje się, kiepkuje sobie, jakby to zabawa. Dopust Boży i sprawa czarta to miasto! Choćbyś nie wiem po jak mądrych przemównikach i poczynaczach chodził i dobrze zaręczył im zapłatę, a choćbyś i z góry płacił, nie dadzą rady.
Ale niech tutaj w góry przylezą te łaty miastowe! Tam gdzie byle mizerny chłopczyna w godzinkę pobiegnie po ser czy masło i wróci, ot tak rzec, parę kroków do stai na tej połoninie, którą stąd widać, powiadają, że to wycieczka. Jeden dzień śpią przedtem, a dwa dni potem. Idą jak barany za procesją pogrzebową, odpoczywają jak cyganie po sławetnej pracy cygańskiej. Potem tłumaczą, że to niezdrowo tak zanadto prędziutko latać po górach. Za to zdrowo żyć w mieście.
Inny jest ten czas górski, nie może się zgodzić z obcym czasem.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.