Pomyłki (zbiór, 1925)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Pomyłki
Wydawca J. Mortkowicza
Data wyd. 1925
Druk W. L. Anczyc i spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
STEFAN ŻEROMSKI
POMYŁKI
WARSZAWA    MCMXXV    KRAKÓW
WYDAWNICTWO J. MORTKOWICZA
NAKŁAD T-WA WYDAWNICZEGO W WARSZAWIE



KRAKÓW — DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI





POMYŁKI


Samotrzeć wyprawiamy się w kraje nieznane. Skręciliśmy z gościńca na ścieżkę, biegnącą poprzez ugór, naprzełaj zagonami, i ginącą w łanie koniczyny. Dróżka nasza twarda jest, jak chodnik wielkomiejski, lecz różni się od niego białością, — przesadnie mówiąc, — białością atłasu. Doprawdy, jak wstążka, zanurza się w brózdy i łagodnie przewija poprzez krzyże zagonów. Gdy wpełzła w koniczynę, ledwie ją widać w wysokim poroście. Ciemne listki koniczyny, wysokiej pod kolano człowiecze, pisane są białem klinowem pismem i hieroglifami, nieczytelnemi dla oczu niewtajemniczonych. Całe pole, jak okiem sięgnąć, pokrywają kule kwiecia koloru dojrzałej poziomki. Osy, pszczoły, bąki, oraz inne brzęczące istoty, poczytują ten łan dworski za teren swojej ekspansyi i mają na nim swe niepisane serwituty.

Puk z zapałem i tupetem rycerza z Manszy rzuca się w koniczynę, nurza w niej z podpalaną swą głową i przystrzyżonym ogonem, coś tam zwalcza, sapiąc i kichając, na coś zawzięcie poluje, wśród skoków i prysiudów. Czasami na sprężystych swych nogach daje takie szczupaki w górę, albo mknie na oślep z tak zawrotną szybkością, iż czyni poprostu wrażenie osoby, podającej sromotnie tył przed osami[1]. Dobiegłszy do krańców pola, z zapałem, godnym zaprawdę wyszydzenia, pędzi, żeby atakować przewidujące wrony, które zażywają na miedzach i przykopach gnuśnego spoczynku, — ściga na drogach polotne pliszki — i, — o, — głupoto! — goni lekkoskrzydłe jaskółki. Zda się, iż to zapach koniczyny podnieca go i nosi po szerokiej niwie, iż zewnętrzne kolorowe kule popędzają do ruchu i wiru wewnętrzne kolorowe kule krwi w jego żyłach. Podobnie nas twardość kamienna ścieżki pociąga i porywa ku dalekiemu krańcowi. Dosięgamy wreszcie brzegu płaskowzgórza i urwistych jego odkosów, porośniętych gęstwiną zarośli, dżunglą nadwiślańską, pełną dębiny, głogów, tarek, jeżyny, leszczyn i rokicin, oplątanych lianami dzikiego chmielu. Wabi nas w głąb tych pachnących gajów melodyjny przyśpiew trznadla, który słowika od biedy udaje. W półdrogi zastanawia tutaj głos srokosza, wykuwający prostacką śpiewankę, tajnie pamiętną sekretów młodych lat człowieczych. Oto jest brzmienie, zaopatrzone w magiczną moc przypominania najdawniejszych chwil dzieciństwa i uczuć tam zawartych, wzruszeń już nie naszych, już cudzych, już zeszłych, już zmarłych, już pogrzebionych na wieki i spoczywających kędyś w przeszłości zatartej, zadeptanej świętej pamięci dzieciństwa.
Ów głos małego ptaszka odchyla zasłonę ciemną, błonę, narosłą na źrenicach. Przez chwilę widać znów rodzinny dom, staw w zielonych szuwarach. Pachną nieistniejące już olszyny, szeleszczą liście drzew, których już niema... Śpiewaj jeszcze przez jednę maleńką chwilę, ptaszeczku leśny, o domu, rzece i zaroślach dzieciństwa... Lecz swojski wieszczek bugajów, strwożony pewnie naszem przyjściem i widokiem, przerywa jasnowidzącą piosenkę. Daremnie na nią wyczekiwać. Idziemy dalej.
Oto z zarośli, okrywających spadzistość, wywija się droga, zniżająca się w zakosy. Zawierzywszy jej, zstępujemy niżej i trafiamy na olbrzymią aleję, co zmierza na kraj świata, kędyś ku Wiśle w wierzbach nadwodnych, kędyś ku łęgom zawiśla, ku sinym lasom, polom, wsiom, białym miasteczkom i wysmukłym kościołom, które w dali zamglonej uśmiechają się swemi kolory pod chmurnem niebem. Obejmujemy je oczyma, pamięcią, marzeniem. Nazwy senne, tylekroć pamiętne — Wawer, Ostrówek, Kępa Gliniecka, Dębe Wielkie... Jakieści dawne wyrazy, w których zawarta jest nieprzebrana radość, krzyk, ponad tysiącem lat bytu plemiennego najbardziej uniesiony, — polatują w falach ciepłego wietrzyka z tamtej, zawiślanej strony, lecą od tamtych kościelnych wież:

«Z wiosennych kwiatów niech koronki wiją
Na laur żołnierzom dziewic naszych ręce.
Niechaj łzy starca i krzyki dziecięce
Błogosławieństwem w szczyty niebios biją,
Niech zagrzmią dzwony i organy szyją
Nadętą w hymny uderzą,
Sztandar nad każdą niech zabłyśnie wieżą —
Moskal pod Wawrem pobity»!

Niezmierne nadwiślańskie topole o pniach rytych i rzniętych szczelinami i szwami w zestarzałej korze, pisanych szczerozłotem, bronzem i miedzią, stoją po obudwu stronach drożyny, a zeszły się tak i tak zbliżyły siostra do siostry, iż można od jednej do drugiej dostać rozłożonemi rękoma. Opancerzone grubością niezmierną jakoby karacenowych zbroic, nabite chropawemi guzami, które tam i sam rozrastają się w bulwy, narośle, jakieś bolaki, garby i sęki, — pełne czarnych dziupli, z których głębi białe drzewo zeschnięte, jak śnieg się łyska, te pnie, nieogarnione dla rozwartych barów piąci chłopa, rozwalają się wyżej w odnogi, siodła, widły, mnożą się w konary, w gałęzie, wici i pędy. W niektórych z tych śniatów sedno rozdarło się i miazga wnętrza próchnem się w trawy wysypała, a pusta czeluść otworem stoi, w której człowiek snadnie może się ukryć. Tymczasem od samej trawy biegną po tych starych pniach, czepiając się ich starej skóry i obrastając je wokół, rościochy, młode, tłustoliste, wieśniane witki, nowotne gałązki. Jakoby na roli starej a żyznej czerpią swe soki i wylewają naokoło zapach topolowy.
Wiwilga, dobrze kędyś schowana w tej prastarej a zarazem wieczyście młodej topolowej puszczy, dopytuje się swem melodyjnem gędzioleniem, śpiewnem natręctwem, — skądeśmy przyszli, pocośmy przyszli, czego tu chcemy? Pyta się po dziesięćkroć i postokroć, natrząsa się z nas i wyśmiewa. Wypomina nam tamtą swą siostrę, zabitą, o której śmierci spisane zostało podanie w «Popiołach».
Pusto w tej alei.
Nikogo!
Nikt tu, zda się, nigdy nie był.
Dwukołowa, zaniechana droga różowieje daleko w zielonej murawie i urywa się za ostatniem z drzew, jakby dosięgła końca świata. Murawa usiłuje zniweczyć ten wytwór ludzki, zatatrać jego ślad, zarównać, zagrzebać w sobie i w czasie. Gaje rozległe rozpościerają się na pochyłości płaskowzgórza, jak ramiona szerokie na krzyż przytwierdzone do topolowej alei.
Puk nie wie kogo tu teraz ścigać, na kogo wywrzeć myśliwską pasyę. Nieposkromionem naszczekiwaniem znieważa trznadle, siedzące wysoko, — ciska się, jak lew, na wróble, skoro, na obraz ciężkich pacyn, zapadają w wysoką trawę, — mężnie wskakuje w zarośla tarniny, nabijając się na kolce zdradzieckie, w pościgu za płoworudym, podśpiewującym drozdem. Ale lekkomyślny drozd dawno, może, nienagabywany w tem pustkowiu przez żarłocznych nieprzyjaciół, lekceważy napaść. Usadowiwszy się dosyć wysoko, podrwiwa sobie z zapałów Puka, z jego drapania ziemi pazurami i skoków w niebo, — pogardliwie kiwa ogonkiem na rozwartą czeluść jego paszczy, a nawet — wstyd wyznać! — upuszcza na tak srodze uzębioną paszczękę materyalny dowód swej ptasiej wyniosłości.
Skompromitowany wojownik odchodzi z tego miejsca swej hańby, wydając jeszcze jedno szczeknięcie, w którem najwyraźniej słychać dźwięk — psiakrew! — zarazem groźny i bezradny dowód niezadowolenia z porażki, — zapewno od Sarmatów zasłyszany i przyswojony psiej mowie. Układa się na chwilę przy nogach swych «panów» i zniechęconą źrenicą mierzy wysokość i faunę wielkich topoli.
Jakże niezakłócona cisza panuje w tem odludziu! Człowiek sadził niegdyś te drzewa, lecz ich poniechał. Zapomniał o nich, zapomniał o prawie ostrza swej siekiery, żądnej drzazg i pniaka. To też wielkie topole stały się obrazem i wyrazem życia, rozrostu, swobody, spokoju, spoczynku, dobra. Nie przynosi tu człowiek swojego swaru, swych przekleństw, krzyków, jęków, śmiechów i śpiewek. Milczenie, — zwierciadło Boga, — panuje wszechwładnie w tej świątyni, bardziej strzelistej i wzniosłej, niż wszystkie gotyckie tumy.
Otóż nie!
I tu przywlókł się człowiek.
Szary, wyprany z kolorów przez słoty, trud i biedę. Rude portki, wpuszczone w wyświechtane cholewy butów, rdzawy kubrak na grzbiecie, wytarty kaszkiet na płowych włosach. Wąsięta, oblepiające usta, jak kłak pakuł zwisłe nad brodą, Bóg wie kiedy goloną, wykopcone dymem tytoniu, mają kolor polny, rolny, pylny, jak zeschnięta, bita droga.
Pozdrowienie — odpowiedź. Powitanie wiejskie i bezużyteczne gadu-gadu o tem, co oczy widzą, a uszy słyszą, — no — i o jedynym temacie wiejskim, o jedle i napitku, o chlebie i słoninie, o nafcie i gorzałce, o cenach i kosztach. Kto w jesieni ziemię szturcha i kopie, gdy ona chce gnić i kisnąć, — kto rusza jej niezłomną spoistość, gdy się zrasta w ugór, — kto spycha wiecznie z miejsca jej ciężar straszliwy, — wywraca przemocą na nice jej potworną chęć spoczynku na zawsze, — nie ma czasu na postrzeganie piękności, jak my zza «zielonego stolika» przychodnie, którym dopiero wiosna oblicze ziemi odsłania. Ale — i cóż z tego? Nas piękność ponad wszystko uderza i zachwyca, więc o niej najchętniej mówimy. Mówimy, że przecudowna jest tutaj właśnie cisza, że to miejsce — to prawdziwy kościół boży dla milczenia, dla odosobnienia, dla pustki i odludzia.
Rzecze wieśniak:
— To teraz tak tu cicho. Ale było tu gwarno, jak na jarmarku, może i lepiej, jak na placu we Warszawie.
— Kiedy?
— Kiedy? A jak się tu goniły Moskale z Niemcami. Tu właśnie, w tej tu cichej alei bitwa była nad bitwami.
— W tej alei?
— Tu się dopadły. Z tamtej strony okopały się Moskale, a z tej szły Niemce. Bili się dniami, nocami. Aże jednej nocy wyleciały z rowów i tu się w najkrwawszej bitwie zczepiły.
— Widzieliście?
— Widziałem, jak się Niemce przewaliły przez Moskali. Przyśliśmy patrzeć. Sanitaryusze z doktorami pędziły przodem. Zbierali ich tu, między temi staremi topolami. Nas to samo zagnali do roboty. To, mówię, leżeli jedni na drugich, Moskal na Niemcu, Niemiec na Moskalu — pokotem.
— Tu w tej alei?
— A rżnęli się nie tylko bagnetem, ale i głupiemi nożami. Tak ta pogaśli, skłuci wraz, trzymając się za gardła jeden drugiego, z powbijanemi w piersi nożami. Tu właśnie, w tem «cichem» miejscu, w tym «kościele».
Zepsuł nam chwilę ponurą bajką stary gaduła. Odszedł w swą stronę, telepiąc z miejsca na miejsce stare nożyska, a niosąc między dojrzewające żyta swoją sklerozę, dojrzałą w pełni. Popchnął nam myśli i czucia w nieznośną dziedzinę wojny. Ach, więc to tutaj jest na naszej ziemi ta nieruchoma granica, ta linia prosta, gdzie się po wiekach zeszli starzy kamraci, — gdzie na się z rowów i skrytek tylowiecznych wypadli poróżnieni przyjaciele! Ta to tajna aleja stała się kresą jedyną ich granicy na naszem rozgrodzonem polu! Tu się wreszcie poczęli rżnąć nożami. Tu się wreszcie ścisnęli garściami za gardziele. Nóż zbójecki w piersi zbójeckie pierwszy drugiemu, drugi — pierwszemu,
Tak!
Dobrze!
Tak niechaj będzie!
Nóż po rękojeść w piersi przyjaciela, przyjacielu! Za krzywdę tamtych, za powstańców, pędzonych w Sybir daleki. Gniew straszliwy, zemsta boża tu ich przygnała między owe bezmowne drzewa. Tu im kazała wytaczać wzajem ze siebie krew, Niemiec Moskala, Moskal Niemca — oko za oko, ząb za ząb — mordować we wściekłej zemście — za krwawe polskie łzy, za niewolę, za tyloletnie kajdany.
Tak!
Dobrze!
Tak niechaj będzie!
Bij po sam trzonek, Niemcze! Nie żałuj ani jego, ani siebie, Moskalu! Szarp go, jak wilk, zębami! Do ostatniego tchu!
Uchodzimy z tego miejsca, gdzie, zda się, jeszcze słychać wściekłe jęki z milczącej ziemi, gdzie w szumie liści łka płacz umierających. Droga, co znika w trawie, prowadzi nas na wzgórza, gdzie rosną najwyższe drzewa. Wiązy ogromne, obłamane, koślawe, tworzą z koron swych jakby baldachim dziwnego kształtu.
U podnóża tych drzew zatoczone jest koło rozległe z grubych kamieni, które tu zostawił lodowiec, czy Wisła pradawna porozrzucała po polach. Stoją wokół, jakoby niewysokie menhiry w wyniosłej trawie, prowadząc kamienną aleją do środkowego dolmenu, gdzie jednak rzucają się w oczy najzupełniej nowoczesne, czarne, równo w głazie kute litery:
«29 Deutsche, 37 Russen gefallen 1914».
Na niewysokich menhirach, z których każdy ma jedno ostre zakończenie, czytamy, obok niemieckich, nazwiska owych «Deutsche», wyryte w twardym kamieniu:
«Moczyński, Rogoziński, Fabiński, Kornowski, Krajewski, Rekowski, Zakrzewski»...
A na obłych, lodowcowych, czy wiślnych kamieniach czytamy, obok rosyjskich, nazwiska owych «Russen», którzy, wbiwszy noże po rękojeść w piersi wrogów, śpią tu na wieki u pogranicza ich boju:
«Wąsowicz, Zabielski, Galewski, Wiktor, Szczerbiński»...
Uczucia nasze schwytane zostały w potrzask. Ani w prawo teraz, ani w lewo! Jesteśmy w położeniu Puka, polującego zajadle na drozda.
Uciekamy z tego miejsca naszej fatalnej pomyłki. Szumi w dole łan żyta. Tam pójdziemy! Tam na nas czeka radość! Dołem, ciemne, śródźdźbłem wodnisto-zielone, górą rdzawe, brunatno-kłose rośnie i buja w dobie swego kwitnienia. Obłoki faliste, to śniade, to pociemniałe, snują się po niem na obraz i podobieństwo chmur niebieskich. Kwiaty żytnie, pylniki, zwisające na niteczkach cienkich, jak włosy, oblegają plewy, wybiegające w ość świetlistą. Pręciki kwiatów pokazały się już i wirują, roją się w tem ogromnem kłośnem morzu. Ponad wzrost wysokiego mężczyzny wybujały, przelewa się ciemniejącemi kłosami ten dar niebios dla niskiej ziemi, płynie w dal. Pławi się w rozkoszy naszych oczu łan żytni o krańcach niedosięgłych.
Trafiliśmy na ścieżkę, co przecina niwę napoprzek i zapadliśmy z głowami, ponad któremi szum się przechadza, w tę krzycę błogosławioną, dzieło wielkiej pracy człowieczej. Dołem wahają się za wiatrem, tam i sam seledynowe źdźbła, a wśród nich tulą i chyłkiem pędzą, żywot podjadki, pasorzyty i wysysacze soków — ognicha, mak, kąkol, zbiedniała koniczynka, — istna babina wiejska, małojadek i mężowski poszturchaniec, — niedbały rumian, lekkomyślny chaber, jasieniec, mietlica i stokłosa, udająca zboże.
W pewnej chwili, ze wzniesienia, które pozwala ogarnąć oczyma całe pole, widzimy najdziwniejsze zjawisko. Wiatr, nasycony wilgocią, niosący się z nadwiślańskich łąk, od strony ciemnych i posępnych chmur, zdmuchnął z krańców łanów i wydźwignął na swym podmuchu ponad żytnie pole jakowąś śniadą, białawą chmurę. Było to niby dym, falujący nad kłosami, niby tuman. Niosło się to nisko nad równiną, zakrążyło się, zawinęło kłębem rozległym i kędyś, wśród nas rozwiało. Wnet w innej stronie niwy ukazało się tosamo przedziwne zjawisko. To w naszych oczach zaszło, dokonało się opylenie żyta, zapłodnienie na całym jego obszarze.
Zachwycający ów widok pozwolił nam zapomnieć o wojnie, o śmierci, o przeszłości. Podniósł do góry nasze uczucia, iż, jako obłok ów, unoszący się z żytniej przestrzeni, jedną się stały modlitwą.
Lecz oto na skraju horyzontu inny się obłok ukazał. Postrzegliśmy go z niepokojem. Stalowej barwy z żółto popielatym odcieniem, żelaznego kształtu, który się spiętrza jakoby w łańcuch dalekich gór, obwieszona u dołu kłębami o poszarpanych brzegach — gradowa chmura. Gzygzaki piorunu już w niej migają, podobne do iskier, skrzesanych przez młot, wciąż kujący w szale pracy. Łoskot i grzechot przeraźliwy, szum złowieszczy wciąż tam rzegoce. Mróz powiał z tego dziwowiska, nadchodzącego ku wielkiej niwie. Ciemno na niwę padło. Zaszeptały bojaźliwie, zasepleniły nieudolnie ości, plewy i mlecz kłosów. Dreszcz przerażenia przeleciał poprzez powierzchnię i wnętrza szypułek. Ślepa zemsta gna w te strony ciche walki wiatrów, kłębiąc się kołem, w wirze wichrów, wśród dolnych i górnych podmuchów, niosąc w swem łonie złomy lodu, groty ostrokończyste, kule spłaszczone i obłe bryły, najeżone szyszkami. Po każdej błyskawicy sypnie nawałnica kamieni lodowych, furczących, jak pociski, miotane z procy. Legną wnet poprzetrącane badyle. Padną na ziemię młodociane kłosy. Starga je na pustą kłoć, zmaści uderzenie nieszczędne, wdepce w rozmiękły ił, rozgniecie i pokruszy. Nieopisanie piękny szyk, porządek i wykwit zboża, zwierciadło rozumu człowieka, w mierzwę potarganą przemieniony zostanie. Ślad kolistych biegów, tańca wpółkrąg, pijanego szaleństwa bestyi niebieskiej odrysuje się w swej ohydzie na ogromie miazgi zbożowej. Postrzały gradu zniweczą nie tylko żyta, lecz przeszukają i przetrzebią gaje, ażeby trafić na zatajone w gęstwinie gniazdo słowicze. Zdruzgocą dzieło miłości, które teraz strwożona matka osłania skrzydłami, a tkliwy ojciec osypuje ostatniemi płatkami przekwitających kwiatów, ostatnim przyśpiewem kończącej się pieśni.
Słyszysz, jak wre nad nimi, kręcony wirem w gromadzie chmur, ogrom okruchów gradu?
— Dlaczego? Dlaczego? — szepcą strwożone twe usta, przyjaciółeczko moja. Oczy twe szukają w moich oczach nie tylko odpowiedzi, lecz poratunku.
A cóż ja?
Patrzę bezsilnemi oczyma z naszego pagórka na bieg potęg niebieskich. Cóż mogę poradzić kłoszącej się niwie?
To właśnie ty, która już dziesięć lat żywota swego liczysz i tak tem chętnie imponujesz światu, co cię za niedorosłe dziecko jeszcze chce uważać, — może w tem wszystkiem prędzej poradzisz, niż ja. Módl się!
Moje rozumienie było zawsze pomyłką. Każdy uczynek, każdy akt, dokonany przez moje serce — chybiał celu. Wszystko zawsze inaczej wypadało, niżem zamierzył, przewidział, obliczył. Wszystko inaczej się stało, niżem wyśnił. Poza moim logicznym wywodem wszystko szło stronami, swoją własną drogą. Z ciemności nad moje pole wypadała burza. Z ciemności wychodziła na mnie śmierć. Czasami, kędyś w dali spotykała się linia mojego wymiaru i rysunku z linią innego wymiaru, nie moją, — ale tak daleko, w tak nieskończonej odległości, żem to mógł zobaczyć jedynie w przywidzeniu. A wtedy było mi już wszystko jedno. Tryumf mój bywał tak niewidoczny, niedostrzegalny, że się zamieniał w krótki, mały, samotny półuśmiech, istny punkt geometrów.
Ktoś się trudzi wysyłaniem na żytnie pola gradowych chmur, rozpętywaniem wojen i kierowaniem kroków cichej śmierci ku gniazdom człowieczym i słowiczym.
Ja nie zabijam!
Bóg z wysokiej swej góry posłał proroka z nakazem, w gromach niebios i drżeniu ziemi, na kamiennych tablicach pisanym:
Nie zabijaj!
Patrz, tam poprzed chmurę gradową wyleciał z żytniego łanu nieustraszony skowronek. Powiedział o tym ptaszku rolny i polny poeta tych stron przecudowne słowo, — iż «jakgdyby zwisł u sidła, śpiewa ziemi pieśń o niebie». Czy ziemi pieśń o niebie? Czy niebu pieśń o ziemi? O trwodze ziemi przed straszliwą gradową chmurą? O lęku kłosów i serc pod maleńkiemi skrzydłami? O przerażeniu oczu człowieczych? Znowu tu jakąś popełnimy pomyłkę... Pewnie ani to, ani tamto. O czemś on śpiewa, dla jakiejś śpiewa przyczyny, której nigdy nie pozna wyniosły rozum człowieczy.
Złóż twoją główkę, owianą przenajdroższemi włosami, na mojem strudzonem sercu.
Niech jeszcze przez chwilę spocznie u naszych nóg wierny pies, przyjaciel, który nie zdradzi i miłuje. Wytchnijmy jeszcze na tym wzgórku, nim przed błyskaniem i kamieniami gradu uchodzić zaczniemy. Nasyćmy się jeszcze przez małą chwilę szczęściem istnienia, rozkoszą życia, pięknością trwania. Będę jeszcze przez chwilę patrzał twemi dziecięcemi oczyma w bożego skowronka. Będę jeszcze przez chwilę słuchał twojemi uszyma jego pieśni, gdy, pono, «śpiewa ziemi pieśń o niebie».
Niech bije razem nasze, moje i twoje, nic niewiedzące serce dziecięce.
Śpiewaj, skowronku!
W ślad za twem wieszczem ciałem, co jak grot strzały wyleciało z ziemi, niech leci w niebo nasz nieulękły nakaz, który odrzucamy Bogu.
Odrzucamy w niebiosa ten nakaz, w gromach i drżeniu ziemi ludziom rzucony:
«Nie zabijaj!»



ZŁE SPOJRZENIE


Przeżycie wewnętrzne, które ma być tutaj uprzytomnione, zdarzyło się w półtora roku mniej więcej po śmierci dziewiętnastoletniego młodzieńca, syna doktora Zenona Ł., prowincyonalnego lekarza w środkowej «Galicyi». Zmarły był jedynakiem. Zgasł w ciągu krótkiego czasu na galopujące suchoty. Na nic się nie zdała wiedza ojca, jego znakomitych kolegów i przyjaciół, wszelkie ich wysiłki, zabiegi i środki zaradcze. Po śmierci syna doktór Ł. pozostał w temsamem miejscu i w tymsamym domu. Po dawnemu leczył pacyentów i przykładał się wśród swego otoczenia do spełniania różnych obowiązków społecznych. Sąsiedzi wzdychali przelotnie, patrząc na niego i mrużyli oczy z tak zwanem współczuciem, którego, po prawdzie, nikt nie czuł i czuć nie mógł. Potem i to ustało. Zapomnieli. Któż bowiem i jakim sposobem może mieć wiadomość o istocie niedoli cudzej, zwłaszcza wewnętrznej?

Ludzie nowi, przyjezdni, którym zdarzyło się zawierać znajomość z najbardziej wziętym z lekarzy tej środkowogalicyjskiej Abdery, z «nadzwyczajnym dyagnostą», nie domyślali się wcale, że ów tęgi, spokojny, przenikliwy, przyjemny i wykwintny człowiek, — jak mówiono «gentelman w każdym calu», — miał niedawno tak ciężkie przejście. Sam doktór Zenon mocował się ze swoją klęską, jak na mądrego mężczyznę i świadomego lekarza przystało. Wiedział, że jego przebita dusza nie może na ziemi znaleźć przyjaciela. Możnaby powiedzieć, że pierwszy okres po śmierci syna zniósł lepiej, niż okresy późniejsze. W miarę oddalenia się od tamtych wyraźnych chwil, coś psuło się coraz bardziej w zegarze wytrwania. Przedewszystkiem — co do pracy lekarskiej. Tuż po katastrofie doktór Zenon zapomocą tej właśnie praktyki «ubijał» swą boleść, przydeptywał ją szybkimi, dalekimi marszami do chorych. Znieczulał się pracą, jak chloroformem. Nie zostawiał sobie wolnego czasu na obcowanie oko w oko z nagiem uczuciem. Mówiąc w najgłębszym już sekrecie, obrazami srogich ludzkich cierpień opijał się, jakoby winem tęgiem i uodporniał, jak spirytusem. Patrzał dzień w dzień, a częstokroć w ciągu długich nocy na udowodnienia i unaocznienia, że nie on jeden jest skazańcem. Przesiadywał u wezgłowia chorych dzieci ponad wszelką normę i miarę, już nie jako lekarz, lecz jak pielęgniarz. Wydobywał z objęć śmierci głowiny, płonące od ogniów gorączki, i powracał uśmiechy na twarze udręczone. Gdy ojcowie i matki witali jego zjawienie się łzami radości, a żegnali je błogosławieństwem, on sam szedł wśród tych objawów gnuśny w sobie, zaledwie postrzegając, czego w istocie dokonał. Ten szczególny nastrój uczynił zeń znakomitego lekarza. Nie żywych ludzi leczył ten pielęgniarz, filantrop i dobroczyńca, lecz mocował się z samemi chorobami. Ścigał je w kryjówkach i niedosięgłych pieczarach bytowania, zupełnie jakgdyby polował na tajemnicze potwory, byty okrutne i straszliwe w swej strukturze sekretnej, wymykającej się z pod objęcia przenikliwości ludzkiego rozumu.
Zagadkowe stwory przyrody — tyfus plamisty, szkarlatyna, ospa, nosacizna, gruźlica i tak nieskończony szereg innych — pociągały go teraz nie tak, jak dawniej. W głuchoniemej pasyi swej mścił się teraz na nich, wyrywał je z dziupli i skrytek, chwytał w pół drogi, umiał w lot poznać się na ich planach, wybiegach, narowach i zdradzieckich przyczajeniach, na ich podspodniem życiu, splecionem z krwią, kośćmi i mięśniami człowieka, a tak nieubłaganie wrogiem tej krwi, kościom i mięśniom. Tak to wytrwale i niemal bez chwili przerwy pracując z wytężeniem wszystkiego rozumu, pamięci, czujności, zdobytej i wciąż przez studya pomnażanej wiedzy, operując myślą ćwiczoną i nieomylnie dokładną, — doktór Zenon, sam na sam zostając ze sobą, ocknąwszy się ze snu w nocy, idąc wdal i powracając do punktu wyjścia, nie mógł znaleźć przedmiotu, czy tematu, o którymby mógł myśleć. Jego własna, istotna, niejako wewnętrzna, myśl ześlizgiwała się ze wszystkich rzeczy tego świata i ze wszelkich pojęć, napełniających świat wewnętrzny. Zaprawdę — ten tak rozumny człowiek — nie mógł o niczem myśleć. Wszystkie myśli zlatywały w otchłań czasu i niosły się w przestrzeni. Miesiąc jest taki a taki, dzień taki a taki w miesiącu, upłynęło tyle a tyle miesięcy, tyle dni, — oto były istotne, wewnętrzne myśli. Trzeba dziś, lub nazajutrz iść w takim a takim kierunku, do takich oto ludzi, a raczej do nazwisk, wypisanych w lekarskim karnecie, — oto była wszystka, wewnętrzna wola. I tak oto, — jako wspólnicy drogi życia, — stowarzyszył się z osierociałym jedyny towarzysz — pusty czas — i jedyna towarzyszka — jałowa przestrzeń.
Wszystko zaś inne było obojętną i obcą miazgą przydarzeń.
Przeczytawszy w pewnej książce, iż Perykles ateński zniósł bez żałoby śmierć dwu swych świetnych synów, doktór Zenon doświadczył wzburzenia wewnętrznego, jak gdyby osobistej insultacyi, a nawet zniewagi. — Cóżem ja jest za człowiek? — z pogardą zapytywał samego siebie. Wnet jednak zjawiła się usłużna refleksya:
— Ba! Gdzież jest pewność, że ów Perykles czuł śmierć swych synów, skoro ją zniósł bez żałoby? Może dlatego zniósł śmierć synów bez żałoby, ponieważ wcale ich nie żałował. Może był człowiekiem-drewnem, twardym pniakiem bukowym, którego żadnym sposobem nie ima się zgniłość uczucia, gdyż jego cały skład wewnętrzny aż do rdzenia jest bukowy. Toż, według świadectwa Shelley'a, stary «ojciec» Cenci modlił się żarliwie, szczerze i z uniesieniem. ażeby Bóg poraził śmiercią dwu jego synów. Nie jest jednolity, jak u zwierząt, lecz jest wieloraki, złożony i zagadkowy gatunek ojca w rodzaju ludzkim.
O pewnej, późnej nocy, gdy, zbudzony ze snu, szedł do chorego dziecka z nieszczęśliwym ojcem, który obok niego dreptał, pogadując, wdzięcząc się, a po tysiąckroć przepraszając, akomodując się i zalecając, żeby «znakomitego dyagnostę» dobrze usposobić, doktór Zenon poczuł w sobie ostre nadpęknięcie. Ziąb i dreszcz nie w ciele, lecz w głębi duszy. Śmiech gruby w głębi. Szli na dalekie przedmieście przez puste pola, śniegiem zasłane, przez pagór garbaty i przykry. Buty doktora przemokły, zmaczane w śniegu zakończenia spodni wilgotną masą chlapały dookoła zziębniętych kostek. Brnąc w ciemności z zagona na zagon, doktór zagadał współtowarzysza:
— Jak się też panu wydaje, czy czas naprawdę istnieje? Bo ja... Albo przestrzeń? Jak pan sądzi?
Stroskany ojciec, zajęty jedyną myślą, żeby jak najprędzej i jak najpomyślniej dostawić lekarza do łóżka swej chorej dzieciny, coś tam wymamlał. Nie o odpowiedź chodziło...
— Mnie się wydaje — perorował doktór, — że mają słuszność indusi, nauczając, a teraz w tej ciemności szczególnie wyraźnie to zobaczyłem, iż czas jest to w gruncie rzeczy tylko porządek następstwa w naszem poznawaniu rzeczy na świecie. A znowu sławiona przestrzeń, to nie co innego, tylko kierunek ustawienia przedmiotów tej ziemi. Jedno i drugie nie są to wcale jakoweś zewnętrzne trwania, lecz dwa sposoby ujęcia tego, co my, biedne kretyny, wiemy o otoczeniu.
Towarzysz drogi potakiwał z zapałem, wiarą i entuzyazmem:
— Skoro pan doktór przyszedł do takiego przekonania, w takim razie...
— Przeszłość, teraźniejszość, przyszłość — to przywykliśmy nazywać wyrazem czas, a potem powiedzieliśmy sobie, że on trwa, jako byt samoistny. Jest to poprostu pusta idea, zwana bez rzeczy. Tu, tam, w tamtym kierunku — to znowu przestrzeń. A wszakże to, co nazywamy czasem, w naszem odczuwaniu rozszerza się albo kurczy, staje się nieskończonością, albo się unicestwia, jeżeli je mierzyć miarą radości, albo miarą boleści. Przeszłość, teraźniejszość, przyszłość, — a jedno w drugie wchodzi, jak linia zwinięta w punkt geometryczny, staje się nicością, jak mgnienie oka.
— Pan doktór doskonale to przedstawia...
I wielki myśliciel niemiecki poswojemu rozumując, powiada, iż sam w sobie, poza przedmiotami, czas jest niczem. Jest to, według niego, podmiotowy warunek naszego zmysłowego rzutu myśli. A przestrzeń? To, co nazywamy przestrzenią, jest jedynie formą wyobrażeń naszej zmysłowości, w których mieszczą się przedmioty zewnętrzne. Lecz ta forma przedmiotów, jako istota, poznać się nie daje i poznaną być nie może. Czy człowiek ślepy ma wyobrażenie przestrzeni? Czy głusi, ślepi, daltoniści, neurastenicy, a także nieszczęśliwi, przyswajają sobie zjawiska w sposób przyrodzony każdemu przedmiotowi, w postrzeganiu powszechnem ludzi zdrowych i normalnie obojętnych?
Zeszli parowem ku przedmieściu i mijali chałupę, gdzie o tej tak późnej nocy rznęła siarczyście muzyka i rozlegały się wściekłe tupania, śpiewy i wrzaski. Zdawało się mijającym, że te weselne wyrwasy wysiepią belki z węgłów, a hołubce wyrzucą ciężki dach z wiązania.
— O, Boże mój! Ci ludzie teraz tańczą i tak się weselą... — szepnął ojciec chorego dziecka, mijając tę budę radości.
— Jakże jesteś szczęśliwy... — odpowiedział mu doktór w myśli. — Na progu dopiero stoisz, skoro cię takie przeciwieństwo dotyka i uraża. Nie wiesz, ty, bracie, co znaczy za życia, chodząc po ziemi, leżeć w grobie, gdzie już wszystko jest tożsamością, gdzie już niema przestrzeni i gdzie już czasu wcale niema.

W czasie operacyi, które prowincyonalnemu lekarzowi wypadało dokonywać w najtrudniejszych zazwyczaj warunkach, samemu, kędyś w domostwach odległych, bez narzędzi i środków pomocniczych, — w ciężkich wypadkach, gdy trzeba było zwalczać chorobę, wyrastającą z brudu, nędzy, wszy i zaduchu, — przy barłogach napoły zgniłych, wśród szmat zetlałych od lepkiego potu, — w dobie najtrudniejszych rokowań i decyzyi, skoro przyszło ważyć się na środki i przedsięwzięcia ostateczne, doktór Zenon odwoływał się do pomocy swego «asystenta», niewidzialnego współpracownika, zgasłego syna. W owych ostatecznych chwilach — na zwanie modlitewne, na westchnienie z samej głębi trzewiów i jestestwa, jakby na skutek rozpęknięcia się serca — zawsze przybywał niewidzialny. Samego nie było ani widać, ani słychać, ani czuć, ani można dotknąć, ani niczem zewnętrznem, czy wewnętrznem objąć, — a przecie objawiał się w czynnej pomocy, w tajemnicy współdziałania. Utwierdzał lub osłabiał powziętą myśl, mocno i nieodwołalnie rozstrzygał decyzyę, niemal podsuwał i prawie kierował narzędzie. A wówczas nigdy nie chybiła ręka i nie wzięło złego skutku zarządzenie. Niewidzialne synowskie dłonie odganiały wszy, gdy wypadło w mroku ludzkiej jaskini, rozświetlonej płomyczkiem naftowej lampki, siadać na tapczanie nędzarza z tyfusem plamistym, a rozpalonego ciała i pościeli z gałganów dotykać rękoma, ubraniem i włosami. Niewidzialna synowska twarz zasłaniała od zarażonych plwocin, od jadu pryszczów i krost, charknięć i kałów. Coś, jakby święta rękawiczka, okrywało rękę, badającą zaraźliwe choroby. Doktór Zenon bardzo rzadko odwoływał się do swego anioła. Ilekroć miał to uczynić w ostatecznej rozterce, wśród trwogi człowieczej przed wyratowaniem życia, lub porzuceniem nędzarza w konaniu, serce w nim zdawało się umierać. Wiedział, że odrywa swego syna od jakichś prac innych, niedosięgłych i niepojętych dla ziemskiego rozumu, że go przymusza do powrotu na ten padoł, gdzie młodociane jego ciało tyle przecierpiało, a dusza przeżyła smutek tak straszliwy. Poczytywał te swoje modlitwy przywołujące za grzeszny egoizm, za nadużycie świętości, prawdziwie za świętokradztwo. Lecz w ciągu owych przelotnych chwil, tak niewymownie krótkich, jak złożenie i rozłożenie skrzydeł motyla, czuł w sobie dawne szczęście. Śniło mu się na jawie, że znowu są razem, że dokądś idą ramię w ramię i radzą o swych własnych zagadnieniach, o sprawach powszechnych lub domowych. Uczucie miłości stawało znowu w piersi pustej jak wówczas jakiegoś w zimie dnia, gdy szli szeroką drogą podczas srogiej zamieci i zasłaniali się nawzajem od wichru i śniegu, bijącego w oczy, a ogrzewała ich tasama, we dwu ciałach pałająca, miłość. Gdy było rozewrzeć oczy, — pustka znowu była i cisza. Świadomość znowu była, opleciona zwątpieniem. I głęboka, głęboka wewnątrz rana.

Z okna doktorskiego mieszkania, z okna tego «gabinetu», gdzie przyjmował chorych w godzinach popołudniowych, widać było na rozległości widnokręgu dwa łagodne wzgórza, zstępujące niepostrzeżenie zboczami w rozległą dolinę. Na jednej z tych pochyłości stała kępa wyniosłych drzew. Podczas «ordynacyi«, między jedną poradą a drugą, doktór Zenon spędzał zazwyczaj nieco czasu przy oknie, niby to zażywając chwili wytchnienia. Wpatrywał się wówczas w swój widok, tak mu znany. Nie była to martwa ziemia, lecz kształt widomy wszystkich bez wyjątku przeżyć. Ów skrawek gruntu wszystko wiedział. Nasycony był spojrzeniami boleści od samego początku strasznej choroby, poprzez agonię i śmierć, aż do ostatnich, pustych chwil. Gdyby jakowaś niepojęta siła zdołała ścisnąć owe dwa wzgórza, rzeka łez popłynęłaby z nich w cichą dolinę. W tę to dolinę zniżało się o zachodzie słońce. Kępa drzew rzucała wówczas długi cień. Między dwie pochylnie pagórków zdawał się iść wślad za słońcem ostatni wygon ziemski, żłobowina jedynej drogi z tego na tamten świat. I wciąż tosamo, zawsze jednakie, a nigdy nierozstrzygnione pytanie szło w tę drogę pod cieniem samotnych drzew, z tego na tamten świat:
— Gdzie jesteś? Kto cię teraz przyciska do serca? Czyli twój tam pobyt jest tylko snem tak nieskończonym, iż spłynął w małość nieskończoną, jak linia w punkt geometrów, leżący w sobie samym, bez miejsca bytu i wymiaru wzdłuż i wszerz? A przecie do mnie przychodzisz! Jakimże sposobem dowiadujesz się, że cię wołam? Skąd przychodzisz? Czyli twój tam pobyt jest służbą niewiadomą, niepojętą i na wieki tajemną? Komu służysz? Co przedsiębierzesz? Jakie masz do wykonania prace? Czyli mnie jednemu nie możesz powierzyć tej tajemnicy jakimś znakiem, snem, objawieniem? Ja sekretu nie zdradzę! Będę go strzegł jak źrenicy oka! Umrę z nim! Przeczysty skaucie, przeczysty duchem i ciałem, nieskalany brudem ziemi, czyli tam jesteś także skautem w zastępach Boga? Czy ci tam ziemi i tutejszych prac — żal? Czy ci tam lepiej niż tu?
Myśli bezsłowne na podobieństwo łez, wypływających samowolnie z oka, wypływały z człowieczej nędzy, zanosiły się w daleki ów widok na horyzoncie i spływały samochcąc w przedwieczne słowa psalmu: «Oświeć oczy moje»...

Tuż przed domem, po drugiej stronie drogi, rozciągała się uprawna łączka, prostokąt starannie przez właściciela ogrodzony, — a nieco dalej, w głębi stał dom parterowy, drewniany, z gankiem, typowy dworek na przedmieściu prowincyonalnego miasta. W dworku tym mieszkała rodzina, nieznana doktorowi osobiście, gdyż nikt z tej rodziny nie zasięgał porady lekarskiej, lecz od dawien dawna znana mu z mimowolnego sąsiedzkiego podpatrzenia. Ojciec w tej familii, ongi urzędnik stracił był wzrok i, jako zupełny inwalida, pozostawał na opiece żony, kobiety niezmiernej pracy, zapobiegliwości i nieustającego poświęcenia. Trzecią w tej rodzinie osobą był syn, jedynak, wyrostek lat siedmnastu, czy ośmnastu, uczeń gimnazyalny, prymus w szkole i «pociecha, tudzież cała nadzieja». Czwartą istotą, żyjącą w niskim domku, był pies Dunaj, taki długi, niski, na typowo koślawych nogach, do którego nazwa wspaniałej rzeki pasowała, jak pięść do nosa. Prymus Antoś i niski Dunaj żyli w stałej kompanii i nieustającem dotrzymywaniu sobie towarzystwa. Doktór Zenon Ł., nie spoglądając na zegar, mógł oznaczyć godzinę, skoro zobaczył Dunaja, wystającego na drodze, węszącego z przejęciem powietrze, z niecierpliwem ziewaniem, przestępywaniem z nogi na nogę, a nie bez zawziętego drapania ziemi pazurami. Znaczyło to, że Antoś już w podskokach nadciąga na obiad, że tam już gdzieś w oddali, na kamieniach podmiejskiej drogi zgrzytają jego buty, grubo podkute gwoździami. Rodzina niewidomego sąsiada nie mogła sobie pozwolić na luksus utrzymywania służącej. Całą pracę domową, w kuchni i mieszkalnych pokoikach, spełniała matka Antosia, przy czynnej i wydatnej jego pomocy. Ten duży, tęgi, muskularny, doskonale zbudowany i znakomicie wygimnastykowany młokos nosił wodę do kuchni, rąbał drwa, zamiatał pokoje, odgarniał w zimie śnieg, czyścił ubrania i buty, skrobał kartofle i biegał z koszem po sprawunki do sklepów. Nieraz przyszło mu przełknąć gorzką drwinę z ust młodych pokojówek i kucharek, wśród śmiechu za nim rzuconą, gdy gnał do magla ze stosem bielizny, albo pchał na wózeczku worek z kartoflami. Puszczał to jednak mimo uszu, jak zresztą wiele innych ludzkich opinii. Był to Antoś śpiewający. Wszystko robił śpiewając i podskakując. Możnaby powiedzieć, że ten młody człowiek pędził życie w prysiudy, a wszelkie czynności życiowe traktował, jako nieuniknione przerwy między jedną piosenką a drugą. Te rozmaite śpiewanki zdawały się nosić go po świecie, jak skrzydła noszą ptaka. Wszystko załatwiał z wiatrem w przegony. Gdy z wiadrami, pełnemi wody ze studni sąsiada, pędził poprzez łączkę, zdawaćby się było mogło, że w kuchni jego rodziców wynikł groźny pożar i że on go właśnie dzielnie tłumi. Gdy szedł do szkoły, przestrzeń znikała mu z pod podkutych obcasów i podeszew, nabitych gwoździami, tak raptownie, iż szybkości jego kroków sam Dunaj żadną miarą nadążyć nie mógł. Nieraz doktór Zenon słyszał okrzyk matki Antosia, witający powracającego ze sprawunkami: — Już jesteś! Dopiero wyszedł, już jest z powrotem! Moje dziecko, nie łachaj tak, przecież buty...
Następowały wymowne apostrofy co do butów, strasznych cen zelówek, zestawienia cen dawniejszych i nowych, i tym podobne litanie mizeryi ludzkiej. Mało to wszakże skutkowało. Buty w istocie łachały się na mniemanych brukach podmiejskich w sposób złowieszczy. Sprawność i sprężystość Antosia nadewszystko ujawniała się podczas zbiórek zastępu skautowskich «wilków», do którego należała niemal cała jego klasa.
W jesieni, w zimie, wczesną wiosną, nim właściciel łąki obwieścił, że nie wolno dreptać wiosennej murawy, na tej małej przestrzeni odbywały się harce, manewry, parady, rewie, defilady, tudzież zwyczajne, pozafrontowe skoki, tańce, łamańce, gonitwy i igrzyska tego grona młodzieży. Mogło się wówczas zdawać, że jesienna gruda, albo miazga jałowa w przedwiośnie spłachetka gruntu z łona swego wyrzuciła nagle zastęp szczególnych kwiatów. Kapelusze z dużemi rondami, zielone chustki na szyjach, wielobarwne wstążki u ramion, bronzowe ubrania i jasne laski migały w oczach widza, jak wielobarwna kwietna rabata. Oczy widza cofały się pod powieki, albowiem w tym zespole nie mógł dopatrzyć się swojego kwiatu. Niegdyś hasał tu, jako najpiękniejsza latorośl. Nadmierne «czuwania» po nocach, zbyt gorliwe pochody ze zbyt wielkiemi ciężarami na ramionach, spoczynki w polach na mokrej ziemi, czatowanie w wilgotnych rowach przyczyniły się w niemałej mierze... To też oczy doktora uciekały pod powieki od widoku skautów i ich manewrów. Lecz krzyk ich komendy, trąbki, śpiewy docierały wszędzie, gdziekolwiek się skrył przed ich bolesnym, — nestety! widokiem. Na wiosnę już właściciel łączki nie pozwalał nikomu nogą stąpić na rozkwitający kobierzec kwiatów żywych. Uprawiał starannie swoją murawę tomasyną, bronował ją, pilnie polewał czasu suszy. To też rodziła mu trawy przebujne i kwiaty nieznane, niewidziane w tych stronach. Soczyste, wielkie kule koniczyny nasycały wszystek przestwór jasnej zieleni swoim radosnym kolorem, wyniosłe miodowniki przywabiały do koron swych tysiące pszczół, a smugi błękitnych i białych kwiatów nadawały temu zagajnikowi traw czarujące odcienie. Wówczas nikt już nie maścił stopą wonnej łączki. Szanowali ją wszyscy i tylko oczyma dopuszczali się wypasania bujnych kwietników sąsiada. Z wyjątkiem jednej jedynej niekulturalnej istoty, — z wyjątkiem krótkonogiego i obwisłouchego Dunaja. Ten komunista brodził samowolnie wśród najpiękniejszych roślin, zadzierając łeb do góry, gdyż zupełnie ginął w gajach miodowników. Coś tam wywąchiwał, żuł, podgryzał, próbował i wypluwał, ćwicząc się, widocznie, w znajomości psiej wiedzy lekarskiej czy aptekarskiej, na własny jedynie stosowanej użytek.
Jedna tylko istota nie czerpała ani jednego kształtu, nie piła oczyma ani jednej barwy z różnobarwnej łączki gospodarza, uboższa w tym względzie od psa Dunaja, uboższa, niż wszystkie pszczoły, trzmiele, muchy i osy. Był to ojciec Antosia. Na ciasnym ganku niskiego domu siedział godzinami, z twarzą zwróconą w stronę łąki, nieruchomy i niemy, jak gdyby właśnie pogrążony we wzrokową kontemplacyę kwiatów i traw ogrojca. Któż wie? Może słyszał, jak barwy wysmukłych dzwonków powstają? Może rodzenie się i kształtowanie cudokrzewów, których kielichy pisane są barwami niebios i zorzy porannej, rozpoznawał i uczuwał nozdrzami! Może niewiadomym zmysłem, który pociemku w ciele swem wyszukał, urobił, wydoskonalił, zdołał docierać z odległości do zapachów, w dzieciństwie swem, za szczęśliwych dni jasnowidzenia, na łonie duszy wypiastowanych?
Pod małą wystawą dachu zawsze obok ojca kręcił się Antoś w nieodstępnem towarzystwie Dunaja. Doktór Zenon nie słyszał z odległości rozmów ojca i syna. Dolatywały do niego tylko szczątki wyrazów i niewyraźne dźwięki. Antoś coś tam ojcu opisywał, w trawach wskazywał miejsce, ostrożnie i delikatnie stąpając, by ani jednej trawy nie zmaścić. Dotykał w gąszczach centuryi, w smugach smółek jakowychś łodyg i liści.
Gdy mżył majowy, ciepły deszczyk, przepuszczony jakoby przez gęste na wyżynach sito, Antoś w krótkiej pelerynie i Dunaj z wysoko podkręconym ogonem brodzili miedzą w dalekich okolicach łąki. Skaut poprawiał brzozowe witki kołków, podtrzymujące prostackie żerdzie płotka. Przepuszczał zassane wody w pewnych rowkach, odprowadzających wilgoć do głównego rowu. Komuś tam z plemienia kaczeńców, czy niezapominajek dopomagał w trudach żywota przy czynnej asyście Dunaja, życzliwie usposobionego dla wszelkich poczynań swego dużego przyjaciela.

W pogodne dni letnie ojciec Antosia wychodził do miasta. Miał wówczas na sobie kapelusz z szerokiemi skrzydłami, archaicznego nieco kształtu, lecz świeży, jakby go wczoraj nabyto w modnym magazynie, paltot wyczyszczony, buty «wyglancowane» ze skautowską dokładnością i finezyą, spodnie zaprasowane według ostatniego przepisu elegancyi. Przechodzień, nieświadomy istoty rzeczy, mógłby był poczytywać wyprostowanego starszego pana za dandysa z przedmieścia, który o swą powierzchowność dba aż do przesady. Antoś zawsze prowadził ojca pod ramię. Byli obadwaj już niemal jednego wzrostu. Szli zawżdy krokiem miarowym, o czemś własnem zcicha rozmawiając, — być może o tych kamieniach, których liczba niepoślednia leżała na drodze, — ażeby snać który z nich nie obraził nogi niewidomego.
Gdy tak pewnego dnia ci dwaj powracali z miasta do domu, doktór Zenon przypatrywał im się ze swego okna. Wzrok jego wszczepił się w tę parę i przez spojrzenie wysunęło się z serca straszliwe żądło zazdrości. Głowa, jakby głaz lity, odwaliła się na futrynę okienną, a wargi szeptały do niewidomego starca:
— I cóż z tego, że jesteś ślepy? I cóż? Idziesz z nim, jakby ze swemi własnemi oczami. Widzisz przez niego. Twoje strupieszałe serce ma w sobie zasadzone drugie serce żywe, młode, niewinne, twórcze i święte. Ręka potężna i tkliwa podtrzymuje każdy twój krok. Ramienia twego dotyka ramię cudze, a zarazem własne, jakby wieczność potęgi. I cóż, że jesteś ślepy! Przestrzeń dla ciebie znikła i przeistoczyła się na czas, to prawda. Ale, gdy idziesz ramię w ramię z dorastającym synem, przez to jego ramię wraca w ciebie nanowo przestrzeń. Jesteście dwiema istnościami w jednej. Jesteście cudem natury. Tak oto, ty ślepy, jesteś panem nad pany, królem nad króle. A ja? Ze mnie wydarte jest wszystko, przestrzeń i czas, światło i zmrok, sen i czuwanie. Jestem kamień, który noga wszechmocna kopnęła i odrzuciła z drogi, żebym wam nie zawadzał w przechadzkach pod słońcem. Cóżem jest? Nawet nie nicość!

Gdy nadeszła pierwsza rocznica śmierci syna, doktór Zenon zamówił w parafii żałobne nabożeństwo. Ale proboszcz był chory i terminu nabożeństwa nie można było narazie ustalić. Koledzy zmarłego chcieli uczestniczyć w tem nabożnem wspomnieniu, to też zajmowali się szczegółowo kwestyą daty. Pewnego dnia doktór Zenon, posłyszawszy, iż ktoś stuka do drzwi wejściowych mieszkania, poszedł otworzyć. Zobaczył na progu Antosia, syna niewidomego sąsiada. W swem skautowskiem ubraniu, wyprostowany młodzieniec ów trzymał w ręku list od proboszcza. Uśmiech nieopisanej piękności, w którym zawarte było wszystko, stał na wargach gońca, kiedy ów list podawał. Gdyby ten uśmiech można było cudownym sposobem zdjąć z warg jego ludzkich i utrwalić w zewnętrzności, byłby to najwyraźniejszy dokument bytowania ducha wiecznego.
W liście było zaproszenie na nabożeństwo.
Wkrótce potem nadeszła pierwsza po zgonie rocznica urodzin zgasłego. I oto znowu starsi i młodsi koledzy, jakby odwdzięczając się za pierwsze nabożeństwo, które nie z ich inicyatywy zostało odprawione, zamówili «swoją» mszę żałobną.
Pewnego dnia ktoś znowu rano zastukał do drzwi doktora Zenona, a gdy on sam je otworzył, zastał na progu znowu Antosia, syna ślepego sąsiada. Jak za pierwszym razem, tak samo teraz skaut z tym samym cudnym uśmiechem podał doktorowi list z zaproszeniem na nabożeństwo.

Mało-wiele upłynęło czasu od tych nicnieznaczących i nicniemówiących wypadków, — od brzmienia tonu organów i ponurego w nich śpiewu, w którym się słowo Boga straszliwego objawia.
Pewnego dnia, brnąc swemi codziennemi ścieżkami od chorego do chorego, doktór Zenon zaskoczony został wpół drogi przez młodzieńca w skautowskim przyodziewku, poszarpanym i poplamionym. Drżąc, szlochając, plącząc jedne rzeczy z drugiemi, zdrożony i blady ów chłopiec zawiadamiał, iż wiezie na wozie, wynajętym w górach, zwłoki kolegi, który spadł ze szczytu w Tatrach podczas wycieczki paru skautów. Kolega zabitego nie miał odwagi zawiadomić rodziców. Pytał doktora, jak to zrobić? Tembardziej, że ojciec ofiary jest ślepy... Doktór Zenon zachwiał się na nogach. Pobiegł drogą, wskazaną mu przez młokosa. Szli szosą, co tchu parę wiorst w górę za miasto. Ukazał się wreszcie wóz drabiniasty, zaprzężony w jednę szkapinę, która przez pół dnia i całą noc ciągnęła od gór w małopolskie niziny smutny ów ciężar. Doktór odrzucił płachtę, okrywającą skrwawione zwłoki. Zobaczył Antosia, a raczej potargane, zmiażdżone i roztrzepane jego zwłoki. Zdziwił go jedynie uśmiech niebiański, ocalały na resztce twarzy.
— Gończe mój, gończe!... — szeptał lekarz z załamanemi rękoma, z oczyma zasłanemi łzami. — Któż to ciebie dwukrotnie do mnie przysyłał? Kto cię przysyłał?
Ale święty uśmiech młodzieńczy, do tamtego należący świata, na pytanie to nie dał odpowiedzi. Na wieki został sobą, zawarłszy tajemnicę.
W wysokich górach, które przed niezliczonemi secinami lat moc, niepojęta dla ludzkiego umysłu, zdala przyniosła i osadziła na glebach, wyłonionych z morza, — w górach, które stały kilkanaście tysiącleci w wichrach szalonych i w cichej niebios pogodzie, — czekał tajemniczy sprawca na lekkomyślne ręce Antosia. Czatował przez nieprzejrzany ów ocean czasu, aż junak samotny, gnany przez pasyę i męstwo młodości, wedrze się na szczyt strzelisty i potężnemi rękoma chwyci za skrzyża największego cypla. Tam właśnie czekał nieśmiertelny wróg. Z wieku na wiek podkruszał granit od spodu, zlewał go potopem deszczu i mroził szronami zimy, aż go skruszył i w podatną, ruchomą bryłę zamienił. Gdy jej się uchwyciły ręce Antosia, wraz z nim runęła z wysokości stu metrów. Zabiła go, rozgniotła postokroć i napoiła się jego krwią, wylaną aż do kropli ostatniej ze wszystkich jego żył. Połamała mu raz, drugi, trzeci i dziesiąty sprężyste golenie i silne przedramiona, rozdarła gardziel, wyrwała z niej i przepłoszyła piękne, bujne piosenki, któremi chwalił rozkosz bytowania...

Doktór Zenon, jak wiadomo, mieszkał w tej samej części miasta, co rodzice zabitego Antosia. Niezależnie od prośby skauta, jemu to, jako lekarzowi, wypadało iść z zawiadomieniem o wypadku do domostwa tych ludzi. Ale doktór zatrwożył się w sobie. Nie miał siły być posłańcem do tych dwojga od ich Antosia. Tchórzowsko tedy, nie patrząc w stronę małego domu niewidomego sąsiada, wrócił do swego mieszkania i zajął się swemi sprawami. Tego dnia i następnych dni nie spoglądał w tamtą stronę. Nie patrzał nawet na zachód słońca, gdy zorza rozpościerała się zwolna między dwoma wzgórzami.
Ale na trzeci, czy na czwarty dzień, przypadkowo wyjrzawszy oknem, zobaczył jednak ślepego człowieka i jego żonę. W tych samych ubraniach, tylko czarnemi paskami krepy przybranych, szli skądsiś do domu. Żona prowadziła pod ramię niewidomego. On szedł, jak zawsze wyprostowany, sztywny, uroczysty, zimny. Jej twarzy, — na szczęście, — nie było widać pod gęstym, czarnym z krepy woalem. Patrząc na nich, doktór myślał:
— Dowiadujecie się, sieroty, prawdy o rzeczach zewnętrznych, o Bogu i swojej własnej istocie. Tak, tak! Takie oto są kamienie naszej drogi...
Dwoje tych ludzi skręciło z gościńca na ścieżkę, prowadzącą do ich siedziby. Kobieta znikła w głębi domostwa, a niewidomy, jak przyszedł z miasta, tak usiadł na ławce ganku, w kapeluszu i paltocie, z laską w ręku. Patrzał niewidzącemi źrenicami na tę łączkę, skąd przed kilkoma jeszcze dniami słychać było śpiew jego chłopca, albo zdrowy jego głos. Stary człowiek siedział tak długo w milczeniu i nieruchomości, jakby zastygł, czy skamieniał. Nie wiedział, iż podpatrują go czyjeś oczy, że czyjeś spojrzenia mierzą i ważą jego uczucia.
Doktór, jak zazwyczaj, oparty o futrynę okna, nie mógł odejść z tego miejsca. Kilkakroć wyciągał rękę do nieruchomego starca, ale ta ręka opadała wzdłuż ciała. Kilkakroć czuł w piersiach podnoszący się krzyk, ale nie mógł go wydać. Czemże miał przerwać ciszę przepaści, w której przebywała tamta dusza? I cóż z tego, gdyby u kolan mu wyznał:
— Najadłem się i napiłem się widokiem twoim w głodzie moim i straszliwą stała mi się ulga moja...
Miałże mu opowiedzieć historyę złego spojrzenia?
Mały pies Dunaj wybiegł ścieżką z niemego domu na drogę i ze łbem, zwróconym w stronę miasta, ku drodze kamienistej, wąchał powietrze, przestępował niecierpliwie z nogi na nogę i drapał ziemię pazurami. Pobiegł do domu i znowu wrócił za chwilę, żeby czynić tosamo. Tak z dziesięć razy... Wreszcie uczuł snać zwierzęcą swą wiedzą tajemną istotę rzeczy. Wydało mu się, iż jego łeb chwycił paraliż, szyja mu się wyciągnęła w górę i pies znagła zawył przejmująco, żałośnie. Posłyszawszy ten głos, ślepy człowiek ruszył się, zatrząsł, zakołysał, zatrzepotał. Ręce jego rzuciły się w przestrzeń, szarpać poczęły zarost i raz wraz plaskać w pustej próżni. Głos straszliwy, niepodobny do żadnego z głosów zwierzęcych ziemi, głos, niepodobny do żadnego z krzyków ludzkich, wybiegł z jego piersi. Nikt wokół nie poruszył się od tego głosu, nikt nie przyszedł z pomocą, lub pytaniem, — ani żona, ani lekarz, ukrywający pod powiekami spojrzenie swoje. Tylko pies, przejęty tęsknotą, zawył do wtóru.



PAVONCELLO


Nie można powiedzieć, ażeby życie Ernesta Fosca, od czasu pamiętnej przygody w filharmonii rzymskiej, upływało w sposób bardziej od poprzedniego urozmaicony. Kawiarnia przy ulicy Cavour stała się miejscem bytowania nie tylko porannego, popołudniowego i późnonocnego aż do chwili zamknięcia, lecz terenem działalności i, poniekąd, domem rodzinnym. Pewnego dżdżystego wieczora Ernesto w sekrecie przeniósł do kawiarni przy ulicy Cavour swą walizkę niezbyt wielkich rozmiarów i dość umiarkowanej wagi, powierzył ją opiece starszego garsona Ubaldo, człowieka wyjątkowej dobroci, a skłonnego do kredytu w sposób prawie nieograniczony, — z zaznaczeniem wszakże wagi moralnej depozytu. Niepokaźna walizka wsunięta została w pewien róg sionki, prowadzącej z ostatniego zakamarka, jeszcze ściśle kawiarnianego, pełnego stałych gości, lecz stanowiącej już bezpośrednie przejście do piekieł ścisłej kuchni. Słońce nie oglądało jeszcze nigdy tego zakątka od zamierzchłego prabytu kawiarni. Przy blasku wiekuistego płomyka gazu indywiduum, zwane «piccolo», zgrywało się tam sekretnie w «morę» z osobistością, zmywającą filiżanki, między jednem a drugiem pohukiwaniem starszego garsona, oraz między jedną a drugą błyskawicą furyi w oku, zgrzytaniem zębów i gromem w słowie samego «dyrektora». Nad bezpieczeństwem i losami walizki Ubaldo czuwał w sposób tajny, niepostrzeżony, a jednak wszechwidzący. Ilekroć jakaś postronna ciekawość, czy to ze strony «piccola», czy ze strony kogokolwiek, wyżej, czy niżej postawionego na drabinie kawiarnianej hierarchii, usiłowała dotrzeć do wewnętrznej treści i moralnej wagi antyczka, powiązanego misternie rzemykami, sznurkami i zamykanego na dość wątpliwy blaszany zameczek, tylekroć Ubaldo w samym zarodku paraliżował niezdrową pożądliwość umysłu zapomocą piorunującego kopniaka w najniewinniejszą w tym wypadku okolicę ciała. Ernesto Fosca zasypiał bezpiecznie na gościnnym sienniku przyjaciela, pewien, iż jego dobro pod okiem starszego garsona bezpieczne jest, jak w zamczystym safes'ie banku. Od czasu umieszczenia w rogu sionki wyżej powołanej walizki, Ernesto Fosca w tejże kawiarni przy ulicy Cavour otrzymywał listy, ze względu, oczywiście, adresów sypialni, w których wypadło mu noce przepędzać. Ubaldo odbierał listy i aż do chwili wręczenia przechowywał w swym pugilaresie, obszerniejszym ponad wszelkie wyobrażenie i określenie. W chwili właściwej, czyli wolnej, wygrzebywał owe listy — przeważnie zresztą miłosnej natury — z pomiędzy «dziesiątek» i «setek» zatłuszczonych i nieużytecznych, fałszywych i podartych, z pomiędzy rozmaitych notat, kwitków i rachunków, nieuiszczonych przez gości stałych, mile widzianych i zaprzyjaźnionych z instytucją.

Przygoda w filharmonii, o której już była wzmianka, wynikła z racji pewnych powłóczystych spojrzeń. Ernesto Fosca był swego czasu drugim skrzypkiem w orkiestrze filharmonii. Jego nadzwyczajna piękność przyciągała zawsze w czasie koncertów spojrzenia pań i panien z lóż, sąsiadujących z estradą. Tym razem — trzeba nieszczęścia! — w loży, sąsiadującej z estradą, siedziała młoda osoba wielkiej urody, najwidoczniej cudzoziemka, i — trzeba nieszczęścia! — blondyna. Dama — trzeba nieszczęścia! — wyszperała Ernesta, skoro tylko koncert się zaczął, i od tej chwili wyróżniała go z tłumu wszystkich innych muzyków swemi własnemi lazurowemi oczyma i przy użyciu szkieł lornetki, z taką natarczywością, że istotnie przeszkadzała mu w interpretacyi tekstu symfonii. Fosca nie był w sprawach estradowych laikiem, nie pozwalał sobie na takie zbytki, ażeby pierwsze z brzegu oczy z pierwszej z brzegu loży wytrącały go z równowagi i z partyi. Ale to ciągłe nagabywanie nie tylko spojrzeniem, szkłami, lecz i uśmiechem, już to jakby niespodziewanie zachwyconym, już jakby bolesnym, zaczęło go koniec końców niepokoić. Trzymał się w ryzach i grał jeszcze pewniej, niż zwykle. Grał na «strunach duszy» tej tam blondyny. Nadymał się, marszczył, potrząsał czarną, lśniącą grzywą, przechylał głowę i demonicznie przyciskał szczękę do deski skrzypiec, słowem wyczyniał z siebie wielkiego artystę. Na widok tych bestyalskich gestów oczy cudzoziemki omdlewały coraz bezradniej. Ernesto począł interesować się, poprostu przez wrodzoną mu badawczość intelektu, znamiennemi objawami tych omdleń. Przyprawiał nawet swe własne jastrzębie oczy o mniemane zachwyty. Ostatecznie — człowiek jest człowiekiem. I kiedyś przecie w życiu ma się dwadzieścia sześć lat! Przepłynęła właśnie wspaniała pierwsza część w patetycznej symfonii Czajkowskiego. Rozległ się spazmatyczny dwugłos skrzypiec głównych i otwarła się przed słuchaczami jakgdyby wielka kwietna dolina, w której dalekości samotna fletnia wabi ku sobie. Fosca, zatopiony właśnie w tyle zajmującej rozmowie swych oczu z oczyma cudzoziemki, przegrał najpoprawniej w świecie ów dwugłos skrzypcowy, literalnie nie wiedząc o tem, że go już przegrał. Niewiadomo, jakim się to stało sposobem, dość, że się stało. Wydało się młodzieńcowi, że jeszcze skrzypce nie grały tej pieśni. Ernesto Fosca powtórzył sobie mechanicznie, w zapomnieniu o świecie bożym, swój skrzypcowy udział w spazmatycznym dwugłosie, gdy już wiolonczela inny temat traktowała. To solo wyleciało w powietrze, jak raca. Kapelmistrz rzucił w skrzypka pioruny oczu i wykonał takie ruchy pałeczką, iż zaiste równały się ścinającym czynnościom kata na szafocie. Tenże kapelmistrz trzymał Foscę przez chwilę w swych rozszalałych, wyciągniętych rękach, jak czarnego kreta, schwytanego na gorącym uczynku. W niego to walił swem hebanowem narzędziem kary, jakby mu wymierzał wściekłe cięgi z prawej i lewej strony. Symfonia runęła w swe niezbadane przestwory. Ernesto Fosca poczuł zimno w rdzeniu pacierzowym. Przeczuwał, iż ten passus na sucho mu nie ujdzie. W istocie, ledwie rozległy się oklaski, kat zeskoczył z szafotu i przywołał do siebie winowajcę ruchami, przypominającemi zarzucanie rzemiennego arkanu, długiego lasso na antylopę, uciekającą w popłochu. W zakamarku kulis kapelmistrz wyliczył przestępcy w same białka oczu setki, tysiące, miljony wyrazów tak dalece nieparlamentarnych, niesmacznych, gminnych, transtewerańskich, iż słuchacz nie zdołał wielu z tych metafor gwarowych nie tylko spamiętać, ale nawet jednych od drugich wyróżnić. Nadto kapelmistrz oświadczył w furyi, która żadną miarą nie mogła mu wyjść na zdrowie, iż Fosca traci miejsce drugiego skrzypka dziś, w tejże godzinie, w tejże minucie, w tej tercyi. Nadto tenże oświadczył, iż dołoży wszelkich starań, ażeby Fosca nie mógł się dostać nigdzie, nigdy, w żadnym punkcie globu ziemskiego na miejsce drugiego skrzypka w orkiestrze. Nadto tenże przeklął go i wydziedziczył, wygnał z Rzymu, z Romanii, z Toskanii, z Umbryi, z Lombardyi, z Włoch, z Europy, z kontynentów, z lądów, z ziemi. Targał swe długie, mocno przerzedzone kędziory, zgrzytał wypróchniałemi zębcami, jakby z zamiarem odgryzienia cudnego nosa zgłupiałemu skrzypicielowi, i pocwałował w przestrzeń do miarodajnych czynników, ziejąc żądaniem kontrasygnowania natychmiast tychże postanowień. Postanowienia tyrana i kata w jednej osobie zostały kontrasygnowane. Na miejsce «drugiego» wszedł rywal, czatujący od kwartałów na gratkę tego rodzaju.
Początkowo Fosca niewiele sobie robił z całej afery. Wielkie mi rzeczy: drugie miejsce w orkiestrze dla niego, artysty, kompozytora! Nic, coprawda, do tej pory tak dalece nie skomponował i nic nie wydał, ale za to jakiż ogrom pomysłów i kompozycyi miał w sobie, — a przynajmniej, ileż o tych światach wewnętrznych mógł powiedzieć w gronie kolegów artystów, skoro do zwierzeń na ten temat przyszło! Dopóki czuł w pugilaresie liry, wypłacone mu przez filharmonię na skutek zerwania kontraktu, lekceważył sobie utratę posady. Lecz liry wyfruwały z pugilaresu szybciej, niż spłoszone wróble ze stodoły. Ten i ów z przyjaciół pożyczył na parę dni jeden i drugi dziesiątek. Za tego i owego wypadło zapłacić po bratersku obiad i kolację, a nazajutrz znowu obiad, a nawet znowu kolację. I oto wnet zamanifestowała się osobliwa cienkość i wiotkość grubej dopiero co paczki banknotów. Ernesto zaczął poważnie zastanawiać się nad sytuacją. Lecz zastanawiając się wciąż poważnie i głęboko, żył po dawnemu płytko i lekkomyślnie. Wbrew oczywistości, w głębi swej właśnie lekkomyślnej duszy, wierzył, iż kapelmistrz filharmonii dozna wyrzutów sumienia, zawstydzi się, uderzy w piersi, zmięknie, złagodnieje, zapomni. Początkowe nadymanie się ustąpiło miejsca pewnym dalekim zabiegom za pośrednictwem przyjaciela przyjaciół, postawionego na drabinie burżuazyjnej wyżej, niż zazwyczaj postawieni byli światoburcy przyjaciele. Lecz odpowiedź kata była zimna, nieubłagana i ordynarnie zwięzła. Kapelmistrz odpowiedział z szyderstwem, iż «solista» Fosca ma wszelkie dane, żeby grywać w kinematografach, a nawet — o nieba! — w restauracyach, na czele własnej orkiestry. «Solista — a więc wszystko pamiętał... «W kinematografach». Nie tylko krwawa ironia zawarta była w tym wyroku. Zawarta w nim była — niestety! — konieczność! Co robić? Drugiej filharmonii w Rzymie, stolicy świata, nie było. Nie było również orkiestry, gdzieby skrzypek tej miary, co Fosca z tak poważną przeszłością, kwalifikacyami i aspiracyami mógł zasiąść przy pulpicie, «ofiarować swój talent dla dobra świetnej całości». A tymczasem liry znikały.
I oto, nikomu z przyjaciół nie mówiąc ani słowa, zataiwszy ten fakt przed najbliższymi sercu, Ernesto Fosca... począł grywać, jako «solista» w kinematografie firmy Cines. Tam «ofiarował swój talent». Chodził do budy kinematograficznej, na miejsce swej hańby, zaułkami, tyłami, podwórzami, w kapeluszu, nasuniętym na oczy. Zgięty w pałąk, wsuwał się na miejsce z drzwiczek, umieszczonych pod estradą, i wygrywał rzewne, albo siarczyste ilustracye ekranowych katastrof i perypetyi. Co najgorsza, za ten upadek płacono mu tak podle, że niepodobna było ze sprzedaży ducha na funty istnieć, wyżyć. Ledwie starczyło na obiad w garkuchni, na opłacenie wspólnego z kolegami legowiska i maskowanie spłaty długów fundamentalnych, zaciągniętych i zaciąganych u dobrotliwego Ubalda na małą czarną, powtarzającą się usque ad infinitum. Ubranie w zatrważający sposób przecierało się na łokciach, rudziało systematycznie i nabierało plam na klapach. Rękawy popadły w szczególniejszą manję strzępienia się w okolicach dłoni, a nogawice w pobliżu kostek. Kolana wypchnęły w pewnej części odzienia dwie podobizny kopuły Panteonu, nie poddające się już prawom pierwotnego zaprasowania. Krawat skręcił się w istny stryczek. Kapelusz, czarujący borsalino, z dawniej nadanego mu kształtu artystycznego zawadyactwa przeszedł samowolnie w stan rozpaczliwej obwisłości skrzydeł. Bielizna! Skarpetki! Chustki do nosa! Chroniczny brak papierosów i chroniczny brak drobnych na mydło i golarza!
Ze wszystkiego pozostała tylko tasama szatańska uroda. Włosy z odcieniem poprostu fioletowym — źródło przezwiska Pavoncello, Pawlik — oczy piękności czarodziejskiej, usta, zęby, kształt głowy i wspaniała gracya całej postaci. W kapeluszu ze skrzydłami obwisłemi, czy nie — w zrudziałym, czy w nowiusieńkim korcie, ogolony docna, czy fiołkowy od nieoskrobanych od kilku dni policzków, warg i brody, Ernesto Fosca był najpiękniejszym Włochem w Rzymie, cudem i wzorem rasy łacińskiej.
Gdy przed południem, wylazłszy z pospólnych sienników i z pod starych peleryn, bez śniadania i bez papierosa, niesiony był przez zastarzały nałóg wprost na róg ulicy Cavour, a zaciekłe rozmyślanie nad sposobem pompnięcia od kogoś z przypadkowo spotkanych znajomych forsy na śniadanie nadawało oczom, ukrytym w cieniach obwisłego ronda, wyraz głębokiej melancholii, — nie było kobiety jakiejkolwiek rasy, wieku i hierarchii społecznej, któraby go nie prowadziła oczyma i westchnieniem aż do oleandrów kawiarni. W kawiarni samej bywało w tych godzinach pusto. Nikogo ze «świata»! Garsony, w bezczynności zleniwiałe i spanoszone, witały tego gościa wzrokiem kamiennym, a niejednokrotnie ledwie dostrzegalnem wzruszeniem ramion. «Dyrektor», o ile zjawiał się w tym czasie, zginając swój byczy kark przed rzeczywistymi klientami budy, tego niepłacącego gościa witał przelotnem mrugnięciem, oraz jakiemś łącznikowem ledwie pochwytnem wydymaniem byczego karku. Te ruchy kawiarnianego bawołu budziły w melancholiku kipiący gniew i wywoływały na wargi niejedną z tych starorzymskich metafor, które był słyszał od nerwowego kapelmistrza, skierowaną ku swej osobie. Nie zaspakajało to jednak głodu, ani uciszało żądzy dymu w dziąsłach, zębach i na podniebieniu. Zdarzały się dni, iż Ubaldo, bez żądania, pytania, skinienia, spojrzenia, przynosił jedną małą czarną z kapką wody, zabarwionej jakąś cieczą białą, — tudzież jednego briosza, niezdatnego do użytku z racyi przepalenia albo niedopieczenia. Stawiał przed ponurym muzykiem tacę z takiem westchnieniem, jakby na to miejsce przydźwigał fontannę Trevi, — bez słowa oddalał się i tkwił między gramofonem i kredensem, przypatrując się posępnemi oczyma apetytowi bruneta. Zdarzenia takie trafiały się w początkach epoki niepowodzeń. Z czasem ustały. Melancholijny kompozytor mógł sobie siedzieć, przeglądać krajowe i cudzoziemskie ilustracye, pogwizdywać i ziewać, nawet wykłuwać zakładowemi wykałaczkami swe prześliczne zęby, — nikogo to nie wzruszało, ani skłaniało do współczucia. Ubaldo drzemał, a raczej — o, obłudo! — udawał, że drzemie.
W tych rannych godzinach przyjaciele artyści, malarze, rzeźbiarze, muzycy, architekci, poeci, literaci, dziennikarze, młodzi profesorowie, rewoltujący przeciwko «prykom», nim sami zostali zakamieniałymi «prykami», — wszystek ów wrzeszczący świat «stałych» gdzieś, coś robił, albo, co prawdopodobniejsza, jeszcze się wylegiwał. Wyjątkowe to były wypadki, żeby o tej rannej godzinie którykolwiek z tamtej kompanii zajrzał do kawiarni. Na widok takiego przybysza ciepło radości przepływało przez stęskniony organizm lazzarona Fosci. Pewny był wówczas papieros, nie była «wykluczona» filiżanka fusów z tak zwanem mlekiem i nieodłączną skamienieliną briosza. Częściej, niż ktoś ze znajomych, zjawiała się o tej porze jakaś kobieta samotna, albo cudzoziemska panna, tkwiąca w familijnej gromadzie. Następowały wówczas nieuniknione uśmiechy i spojrzenia, długie, jak Via Appia. Wszystko kończyło się zazwyczaj wyjściem z kawiarni, spacerem po Via Appia, kołowaniem, głupiem przystawaniem i jeszcze głupszem nawracaniem bez powodu, aż do chwili obiadowej, kiedy już kiszki literalnie w struny skrzypcowe się skręcały.
Z czasem usposobienie personelu kawiarni tak dalece wyzbyło się wszelkiego ciepła, (z wyjątkiem Ubalda, który nie tak łatwo się zmieniał), iż Ernesto Fosca w godzinach rannych unikał tego nieprzyjemnego lokalu. Od jednego z towarzyszów, pisującego w pewnej gazetce artykuły z zakresu plastyki, rewolucyjne aż do granic wścieklizny, Ernesto otrzymał bezpłatny bilet wstępu do wszystkich prawie muzeów. W tych tedy przedobiadowych godzinach już to zwiedzał osobliwości miasta Rzymu, już przesiadywał na głodno w galeryach i muzeach. Złośliwi twierdzili, iż ten Fosca zmienia zawód: nie będzie już, pono, grywał na skrzypcach w kinematografie, lecz przedzierzga się w cicerona. W tym celu uczy się ruin. Była to, oczywiście, potwarz. Ernesto niczego się nie uczył. Poprostu, nie mając rano nic a nic do roboty, gnił w muzeach. Łaził od dzieła do dzieła sztuki, wchłaniał każde po raz setny oczyma, oglądał, badał, przetrawiał, taksował, umieszczał w wyziębłej dziś, a przecie młodej i pulsującej wrażliwości, — i szedł dalej.
Oczywiście trafiały się i tam przygody, czyli spojrzenia, uśmiechy, rozmowy, spacery — z nieodstępną myślą o tem, że się jeść chce i że niema papierosa. Owe przygody znudziły się wreszcie Ernestowi. Poddawał im się dla zabicia czasu i z lenistwa. Prędzej przedobiedni czas schodził, gdy z jakąś poszukiwaczką przygód, cudzoziemką lub krajanką, paplało się i przewracało oczy do przewróconych oczu.
Zasadnicza część doby trwała dopiero wieczorem, po zamknięciu kinematografu. Kawiarnia była wówczas pełna, naładowana, nabita. Powietrza nie dostałby na lekarstwo ani odrobiny, dymu za to kłęby, warstwy i pokłady wałęsały się pod sufitem w ludzkim zaduchu. Wrzawa «sfery», zebranej przy okrągłym stole w jednej z bokówek, zwracała powszechną uwagę. Tam właśnie roiły się i wirowały nowe myśli, idee, nazwiska, fakty, dzieła, książki, pomysły i wymysły. Ernesto Fosca cichaczem przebywał w tej zgrai. Pozycya jego upodobniała się raczej do roli statysty, niż do roli czynnego i buńczucznego aktora. Słuchał i potakiwał, gdy wodzireje decydowali, potakiwał najczęściej gestem, niezdecydowanym okrzykiem, pomrukiem, albo i samym uśmiechem. Lubiono go tam, gdyż nikomu z potentantów kawiarni nie narażał się, ani zastępował drogi, nie wyrywał się naprzód z niczem nowszem ponad «prądy», uznane już na tym gruncie za najostatniejszą nowość, za kanon modny i sztandar walki ze starzyzną. Nie brano za złe miłemu braciszkowi-łacie, zwanemu Pavóncello, że się w chwilach niepowodzeń pekuniarnych ochotnie dobiera do braterskiej papierośnicy, oraz mrugnie raz wraz na tego lub owego, żeby zań konsomacyę opłacić, gdyż sam szczodrą miał rękę i nie poczytywał papierosów za swą własność w szczęśliwych okresach, gdy był przy pieniądzu. Za plecyma szydzono, oczywiście, z jego śmiesznej tragedji, z historycznego już solo w orkiestrze. Śmiano się szczerze z ukrywania się, z milczenia o kinematografie, z rzępolenia rzewnych melodyi w rzewnych miejscach filmów. Lubiono także tę prześliczną głowę przy stole, niewymowny wdzięk czoła, owianego istną chmurą połyskliwych włosów. Przyzwyczajono się do słabego półuśmiechu zaiste boskich warg, gdy się uśmiechały z byle czego.


Pewnego pięknego poranka Ernesto Fosca błądził w galeryach Watykanu. Zaglądał w oczy starym znajomym — Apollinowi «Citaredo» i Apollinowi belwederskiemu, oraz wielu innym bogom i boginiom. Kiwał nad nimi głową z politowaniem, dając im znać, iż doba ich bezpowrotnie przeminęła i najmniejszego waloru nie przyznają im już wielcy artyści i wielcy krytycy z kawiarni obsługiwanej przez dobrotliwego Ubalda. Dość już mają nagiego skostnienia w mniemanym ruchu. Ziewając, powlókł się dalej do ziemianki, tancerki w małym salonie masek. Zaciszny ów trzem mniej ściągał zwiedzających, to też Fosca mógł tam swobodnie wyglądać oknem na góry sabińskie i błądzić leniwie oczyma po ich błękitnym zarysie. Znał od dawien dawna wszystkie przedmioty, zgromadzone w tym gabinecie. Szukał tu chłodu, ukrycia się przed wiosennym upałem, przetrwania w spokoju i wśród miłych zdawna form, kształtów i wspomnień przedobiedniego łaknienia. A jednak tancerka grecka, wbrew woli i wbrew lenistwu, pociągała jego oczy. Niezależnie od kawiarnianych teoryi, decyzyi i wyroków, w tajemnicy, niejako, przed estetami i przed sobą samym, podobał sobie w tym marmurze. Nie mógł się oprzeć impresyi czysto latyńskiej, zachwytowi żywiołowemu, gdy ten różowy złom pentelikońskiego marmuru, jako czarująca naga kobieta, tańczył w jego oczach. Wdzięk i pokuszenie jej były tak nieprzezwyciężone, iż krytycznie nastrojony obserwator począł doświadczać niejasnych a niestłumionych wzruszeń. Była bowiem w tym posągu zawarta jakgdyby suma kobiecości, obraz tego, co we wszystkich kobietach, razem wziętych, jest ich najsubtelniejszym urokiem, tajemniczym zapachem, pięknością najistotniejszą, mocą sekretną, odurzającą, jako zaklęcie, które niweczy wolę. Marzenia męskiej młodości, wszechwładnie i ze wszech stron, zawsze i w każdym swoim objawie ogarnięte przez kształt kobiecy, przesycone nim od początku swego do końca, wcieliły się w bryłę tego marmuru. Nie było w tem artystycznej kontemplacji dzieła sztuki, lecz zawrót głowy, duszenie w sercu, niewiadomość w myślach i szał nerwów.
Zapomniane strofy poezyi snuły się dokoła pląsów tego widma, które było czemś więcej, niż dziełem sztuki, bo było samem życiem, istotą życia, jego radosną treścią, jego rozkoszą, schwytaną w chwili szczęśliwej i utrwaloną na wieki. Melodye najczarowniejsze, skrzypcowe cuda, których ucho muzyka jest pełne, na podobieństwo jaskółek poczęły wirować dookoła głowy z marmuru, wieszać się u uśmiechniętych warg, u radosnych ust, w których przebywa samo szczęście bytowania, zdrowie i żądza miłości. Ernesto Fosca zmrużonemi oczyma przypatrywał się uwodzicielce z przed tysięcy lat i poświstywał na jej chwałę hymn najbardziej wzniosły, wymuszony przez namiętny, młodzieńczy zachwyt. Nie zdziwiłby się był wcale, gdyby ta tryada, tak radośnie pląsająca, zbiegła ze swego marmurowego tronu i w skokach doskonale pięknych, nieomylnie natchnionych, porywających aż do szału, obiegła ciche schronienie, gdzie są uczczone prace przedwiecznych artystów. Powiódł oczyma dokoła drogi jej domniemanych polotów — i wzdrygnął się ze zdumienia. Niedaleko od miejsca jego adoracyi stała przecudna żywa dryada. Podobnie jak on, z uwielbieniem patrzała na posąg, a podobnie, jak posąg, uśmiechała się radośnie. Ernesto pojął natychmiast, iż odprawiał tu samowtór z nieznajomą współwielbicielką nabożeństwo do greckiej tancerki. Zawstydził się i z miejsca rozzłościł. Psuło mu to dzień i dawało znać o głodzie. Z tą właśnie złością spojrzał jeszcze raz na nieznajomą i, — oszołomiony nagłem przypomnieniem, — wściekł się w dwójnasób! Ależ tak, blondyna, sakramencka cudzoziemka, która go pozbawiła posady, skazała na grywanie w kinematografie, na wypijanie, zamiast normalnego śniadania, ambrozyi zachwytów do greckiej tanecznicy z marmuru!
Spojrzał na przeklętą winowajczynię w sposób odpowiedni i zajrzał jej w oczy z sekretnem, a tak mocnem romańskiem przekleństwem, że powinno ją było na miejscu utrupić. Ale jej nie wyrządziło krzywdy. Podniosła na przeklętnika oczy lazurowe, ogromne, niewinne, śniące o miłości, marzące — ależ tak, do licha! — marzące o nim. Zrobiło mu się niewyraźnie, ckliwo, mdło. Przypatrywała mu się błagalnie, a pochutliwie, sennie, trwożnie, żałośnie. Uśmiechała się niby to nie do niego, niby to wciąż jeszcze do tamtej przyjaciółki, ale usta jej sto tysięcy razy piękniejsze, niż usta dryady, bo pełne żywej krwi, a nadto zlekka ukarminowane barwiczką, zdawały się mówić tysiące słodkich, błagalnych i dziękczynnych powitań. Ernesto Fosca był w kłopocie. Chciał poprostu wyjść z tej dziury i zakończyć nieme gadanie oczyma licho wie o czem. Chciał jakoś zamanifestować swe mściwe potępienie karygodnych ocznych zabiegów, dzięki którym już raz beknął porządnie. Ale nie był w stanie ani wyjść, ani czegokolwiek mściwie oczyma dokonać. Trudno znowu było zachować się, jak cham, gdy tak wykwintna dama patrzy rozmarzonemi oczami.
Zaciekawiło go zlekka, co też to może być za jedna. Oczywiście, cudzoziemka. Włosy jasne, jak piasek z Viareggio, świetliste, pozłociste, kręte a ogromne. Lekki, słomkowy kapelusz z pękiem kwiatów ledwie je mógł objąć i związać. Jasna, wytworna suknia przesłaniała kształty tak nadobne, iż grecka tancerka w swej prawie nagości pewnieby się była zawstydziła swoich. Rysy twarzy delikatne, subtelne, suche, pociągłe, zdradzały ów ród ludzi północnych, obcych rasie latyńskiej, a tak ją dziwnie nęcących. W pomieszaniu, bezwiednie piękna pani ściągnęła rękawiczkę i odsłoniła dłoń wypieszczoną, białą, o palcach jak gdyby rzeźbionych w przeźroczystym marmurze, na których w dodatku połyskiwały brylanty, migocące tysiącem blasków. W zakłopotaniu swem, w rozterce, zatrwożona, zdawało się, że się zbliży, że przemówi i poda tę obnażoną rękę na powitanie. Ale — nie! Skądże! Przeszła krokami, najwidoczniej wytrąconemi z pewności i równowagi, na drugą stronę posągu tancerki, niby to dla obejrzenia jej z boku. Tam zatrzymała się i podniosła oczy wcale nie na rzeźbę, lecz na Ernesta Foscę. Najwidoczniej, najniewątpliwiej nim była zachwycona i jemu ofiarowywała swe uwielbienie. Teraz już absolutnie nie wiedział, co począć. Stał, a raczej sterczał. Był zmięszany, znieruchomiały i tak dalece czuł nędzę swej ordynarności, iż gotów był popełnić największą niedorzeczność, byle wybrnąć z tej sytuacji. Gdybyż się choć na chwilę odwróciła, spojrzała w inną stronę, gdybyż mu dała święty spokój! Istny wąż grzechotnik, czy nawet boa! Oczy omdlałe, niemal we łzach. Usta w uśmiechu. Cała postać zdawała się podawać nieśmiało naprzód, hamować się bezsilnie, żeby nie iść ku niemu...
Ernesto popełnił największe głupstwo, jakie na tym padole można było popełnić: spojrzał na nieznajomą całą pełnią ślepiów i zaczął się do niej z baranią radością uśmiechać. Zrobił to właściwie z nałogu, z głupoty, czy dla ratowania się z tej zawikłanej sytuacyi! — licho go wie! Jeszcze chwila i ukłonił się z elegancyą skrzypka drugiej klasy. Uszczęśliwiona odpowiedziała skinieniem głowy. Wtedy już nie było rady: klamka zapadła. Podszedł bliżej i przemówił ochrypłym głosem, a włoską francuszczyzną.
— Chcę pani złożyć podziękowanie za pozbawienie mię posady.
— Pozbawienie posady? Ja... pana... posady — rzekła w zdumieniu, najdoskonalszą francuszczyzną, jaką Ernesto Fosca słyszał kiedykolwiek na Apenińskim półwyspie.
— Tak jest, pani!
— Jakże to mogło się stać? Jak? Kiedy?
— Przecie pani była dwa miesiące temu w filharmonii tutejszej, na koncercie sobotnim. Graliśmy Czajkowskiego i Wagnera. Szedł «Tannhäuser».
Uśmiechnęła się rozkosznie, tak rozkosznie, iż Ernesto nie żałował głupstw, których tego dnia tyle już napalił.
— Pamięta pan jednak, że wtedy byłam w filharmonii!...
— Jeszczeby też! Nigdy ten dzień nie wyjdzie mi z pamięci! Nigdy!
— Doprawdy? — zagadnęła, rumieniąc się, barwiąc się wszystka od fali krwi, aż jej twarz, odsłonięta szyja i zarysy ramion przybrały barwę pentelikońskiego marmuru.
— Tak jest, pani! Nigdy ten dzień nie wyjdzie mi z pamięci, bo wtedy właśnie dostałem dymisję.
Sposępniała, zbielała, jakby ją północny śnieg owiał i zmroził.
— Nic nie rozumiem!... — rzekła w strapieniu.
— Otóż — było tak, pani. Istotnie, zapatrzyłem się — i zrobiłem skandal.
— Pamiętam, oczywiście! Ale skandalu... żadnego nie przypominam sobie! Jaki skandal?
Fosca obejrzał się na wszystkie strony, w obawie, czy nikt nie podsłuchuje, i mruknął w zaufaniu.
— Zagapiłem się na panią i puściłem na skrzypcach drugi raz tensam głos, który już dawno poszedł sobie do licha. Zaraz mię też wylali. To pani wina!
— Nic o tem nie wiedziałam! Pierwsze słyszę! — zawołała z najgłębszem zmartwieniem.
— Pewnie! Bo i skąd mogła pani wiedzieć...
— Ale to istotnie moja wina! Ja jestem winna! Pamiętam, pamiętam! Ja pierwsza zaczęłam i ja jestem winna!
Obydwoje parsknęli śmiechem. Lecz cudzoziemka wnet spoważniała.
— Panie, to nie może być, żeby pan przezemnie tracił posadę. To nie może być żadną miarą!
— A, łatwo to powiedzieć...
— Więc co robić?
— Ej — a cóż robić? Nic. Cóż to panią obchodzi?
— Jakto, co mię obchodzi! Tak być nie może!
— Proszę pani, — o czem też tu rozprawiamy...
— Nie i nie! Moja wina, — sam pan przyznał.
— Takem sobie powiedział, ot, żeby panią oświecić.
— To bardzo dobrze, że mi pan powiedział.
Fosca uśmiechnął się z męczeńską ironią.
— Dobrze, niby dla czego?
— Coś trzeba na to poradzić! Tak być nie może!
Zbliżyła się do niego i serdecznie zajrzała mu w oczy. Wyciągnęła nieśmiało rękę i dotknęła jego ręki. Szepnęła cicho, serdecznie, szczerze.
— A czy dostał pan aby inną posadę?
— Akurat tu, w tym Rzymie, posady rosną, jak grzyby po deszczu! Zresztą, co to panią obchodzi...
— Czy mię obchodzi... — westchnęła przelotnie.
— Przecież ja nie wiem nawet, z kim mam zaszczyt rozmawiać o posadzie... — mruknął Fosca.
— I to prawda! Nie zapoznaliśmy się jeszcze, a rozmawiamy, jak znajomi. Choć — co do mnie, to ja wiem, jak się pan nazywa.
Przez chwilę wahała się w najpowabniejszem zawstydzeniu, a później wyznała:
— Pan się nazywa Ernesto Fosca, skrzypek...
— No, przypuśćmy. A pani?
— Ja? — westchnęła z cicha. — Ja... jestem tutaj obca. Jestem Rosyanka. Z daleka, z Petersburga. Pan wie? Jest takie miasto... carskie... Petersburg... — powtórzyła sylabę za sylabą.
Fosca nadął się, iż biorą go tutaj za analfabetę. Mruknął tedy wyniośle:
— Wiem. Miałem tam jechać z koncertem, ale do tego nie doszło. Impresario skrewił... Dawniej miałem zamiar... A pani tutaj na długo?
— Nie, nie na długo. Jakiś czas. Jestem tutaj... z mężem.
— Z mężem? Czy tak?
— Z mężem... — powtórzyła poważnie. — Nie podoba się to panu?
— Mnie? Czy ja wiem? Myślałem w pierwszej chwili, że pani jest bez męża. Ale może być i z mężem. Owszem.
— Mój mąż jest wysokim, nawet bardzo wysokim dygnitarzem na dworze carskim... — rzekła pośpiesznie.
— W Rosyi prawie wszyscy mieszkańcy muszą być niesłychanie wysokimi dygnitarzami, bo skoro tylko do nas stamtąd kto przyjedzie, to jest albo księciem, albo jeszcze czemś okropnie wielkiem.
— Mąż mój jest w istocie czemś okropnie wielkiem. Ale co tam! Nie o tem przecie mowa, tylko o pańskiej posadzie.
Ernesto przybrał postawę niezłomną i odtrącającą.
— My tutaj, w naszej skromnej Italji, jesteśmy na swych niskich miejscach bardzo drażliwi, gdy mowa o naszych maleńkich tytułach i posadkach. Nie lubimy o tych rzeczach rozmawiać, a trudno nam jest znosić litość cudzą.
Powiedziawszy ten aforyzm, jeszcze bardziej zdumniał i napęczniał.
— Ach, tak! To mówmy co prędzej o czem innem! — Ale przecie pan jeszcze nie odchodzi? — szepnęła z prośbą, utajoną w tonie głosu.
— Jeszcze nie, skoro pani raczy ze mną mówić.
— Bardzo raczę mówić!
— A gdzież jest mąż pani?
— Mąż mój jest tutaj, w muzeum.
— A! — nawet tutaj...
— W jednej z sal sąsiednich. Może sobie ogląda Rafaela... Bo mój mąż należy jeszcze do tych sfer zacofanych, co to wciąż uwielbiają Rafaela... Epoka Stendhala...
— Rafaela uwielbiamy wszyscy... — rzekł Ernesto w sposób wyniosły i niepozbawiony tajemniczości.
— Ale pan... Pan przecie obcuje wciąż z ludźmi o najnowszych poglądach, z elitą, z prekursorami. Pan idzie w jednym szeregu z nowatorami, z burzycielami, z tą śmiałą, młodą dziczą, z falą szaloną, dążącą do zwycięstwa.
Fosca zmrużył oczy, dając znak, że istotnie dąży wraz z innymi do jakiegoś zwycięstwa.
— A skądże to pani wie, że ja pijam kawę z tą «dziczą»? — dorzucił pytanie na wszelki wypadek.
— Wiem! — rzekła z błyskawicą w oczach.
— Proszę pani... A jeżeli mąż pani przyjdzie tutaj, do tej sali delle maschere, jeżeli nas zastanie, tak oto swobodnie i przyjemnie rozmawiających... Gotów mię jeszcze kazać porwać, bić tym jakimś specyalnym knutem, wywieźć w kibitce na jakiś ów Sybir, zakuć w kajdany, a co najmniej kazać tajnym agentom odstawić z naszego Rzymu do Petersburga...
— Porwać pana z Rzymu do Petersburga! Byłoby to ponętne, jeśli nie dla mego męża, to dla innych osób w naszej rodzinie. Ale to panu nie grozi. Nie. Mój mąż jest to grzeczny i delikatny gentleman, dyplomata, prawnik, nawet prawodawca, amator sztychów, akwafort, akwatint i innych jakichś tam jeszcze grawiur. Poprostu przedstawię pana...
— Ale... skądże! Jakim sposobem? Przecie się jeszcze wciąż nie znamy.
— Ja, widzi pan, jestem despotka. W Rosyi wszyscy jesteśmy despotami. Tam co człowiek, to despota, tyran i rozkazodawca.
— A któż słucha?
— Ci, co się im rozkazuje. W danym razie pan musi słuchać.
— O, co to, to nie! Nam rozkazywać nie tak łatwo. Noi siamo latini!
Latini... — powtórzyła cudzoziemka, wpatrując się z namiętnem szaleństwem w jego przepaściste czarne oczy, nad których głębią przepływał połysk srebrzysty.
— Nie będzie pan po dobremu, z posłuszeństwem słuchał? — spytała cicho.
— Nie wiem, jak to tam będzie... — odrzekł, nie wiedzieć czemu również cicho.
Ozionęło go dyabelskiem pokuszeniem przejmujące piękno jej postaci, zapach jej perfum, przeszył go nawskróś biały blask jej zębów, przeniknął go karmin jej ust i pochłonęły lazurowe oczy, ponad których chłonny urok jeszcze nigdy nic wznioślejszego nie widział.
— Skąd pani wie, że mnie na imię Ernesto i w dodatku jeszcze — Fosca?
— Od moich tajnych agentów, od szpiegów, — rzekła, przymrużając śliczne oczy.
— A pani jak na imię?
— Ja noszę rosyjskie imię Zinaida.
— Dziwne imię. Nie słyszałem.
— Nie podoba się?
— Nie.
— Co tu robić?
W tej chwili dał się słyszeć szelest kroków i wszedł do sali człowiek starszy, a tak dziwnie elegancki, że wydawał się wszystek jakby zaprasowany i nieco zanadto prosto z igły. Był to osobnik już głębiej draśnięty zębem czasu, a tylko dzięki nadzwyczaj starannemu wygoleniu, wyszczotkowaniu, wypomadowaniu i wygumowaniu jeszcze jakoś podelektryzowany. Wąsy jego duże i rzadkie były rozpostarte, niby na drutach, we dwie strony suchej i kościstej twarzy, o oczach siwych, przenikliwych i napastujących najniewinniejszych obywateli. Widząc Ernesta, rozmawiającego z piękną Zinaidą, starszy pan zatrzymał się i swym przeszywającym wzrokiem mierzył Włocha.
— Oto mój mąż — szepnęła nieznajoma do Ernesta.
Mówiąc to, skinęła głową na męża i przywołała go.
— Michel, — rzekła powabnie, — oglądamy z panem Fosca tancerkę. Gdzieś się podziewał? Czy wiesz, Michel, pan Fosca przezemnie stracił posadę.
— Posadę stracił? — dziwił się Rosyanin francuszczyzną niemniej poprawną, niż wymowa jego żony.
— Pan pozwoli, że go zapoznam z mym mężem... — rzekła do Ernesta.
— Pani!
— Mój mąż, pan Fosca... — wtrąciła pośpiesznie, z lekkością, niczem jakiś szczegół nieważny.
Rosyanin wymówił jakieś nazwisko, złożone z szelestnych spółgłosek, i wyciągnął do Fosci rękę suchą, kościstą i dziwnie, nadmiernie wymytą. Ernesto czuł się w sytuacyi bardzo niejasnej. Skądże, jakim sposobem wpadł w tę znajomość?
— Pan utracił posadę przez moją żonę? — zapytał dygnitarz, jak na śledztwie.
— Och, drobiazg! — wybełkotał Fosca, nie mogąc dość szybko namacać w ustach francuskich wyrazów i nie wiedząc, jak tu wytłumaczyć ową utratę posady.
— Pan Fosca jest muzykiem, skrzypkiem. Grał w tutejszej filharmonii. Ja skierowałam na pana face-à-main, gdyż, jak ci wiadomo, interesują mię bardzo skrzypcowe orkiestry. Badam tę sprawę. Dzięki tym moim obserwacyom i badaniom pan się pomylił...
— Doprawdy? Współczuję panu!... — mówił Rosyanin, uśmiechając się tak szczerze, iż można było widzieć obie połacie jego wypróchniałych zębów.
— Michel! — krzyknęła piękna pani. — Ty sobie współczujesz, ale pan stracił posadę! Rozumiesz to, czy nie? Stracił posadę!
Michel wzruszył zlekka ramionami. Po chwili spojrzał na Ernesta swemi rybiemi oczyma i mierzył go od stóp do głów spojrzeniem tak zimnem i przeszywającem, że muzyk stracił zupełnie pewność siebie. Nawet wówczas, gdy już stanowczo należało zmienić przedmiot rozmowy, kamienne spojrzenie nie opuszczało Ernesta.
— Cóż tak patrzysz! — zaperzyła się piękna Zinaida. — Łatwo ci patrzeć!...
— Łatwo, nie łatwo... — wycedził Michel przez swe niezbyt idealne uzębienie. — Cóż mam począć, mój aniele?
— Myślę o tem!
— Myślę.
Obydwoje zajrzeli sobie w oczy i przerzucili wzrokiem jak gdyby jakieś wyrazy. Ernesto począł wypowiadać niepoprawne gramatycznie wyrazy francuskie, zawierające w sobie zamiar pożegnania się i odejścia.
— Dokąd pan chce iść, dokąd? — pytała Rosyanka.
— Na obiad, pani.
— Nigdy! Michel! — zawołała na męża.
— Pan pozwoli, że zjemy dziś obiad razem, u nas... — uprzejmie zwrócił się Rosyanin do muzyka.
— Przepraszam bardzo, ale nie jestem przygotowany. Czekają na mnie. Państwo wybaczą...
— Nie, nie wybaczymy! Jedzie pan z nami i basta! Mieszkamy w willi «Ifigenia». Nie będzie nikogo, oprócz nas, więc nie potrzebuje pan przebierać się, ani stroić. Porywamy pana, wprawdzie nie do Rosyi, lecz do «Ifigenii». Niema o czem mówić!
— Nie mogę, pani. Jestem zupełnie nieprzygotowany. Państwo pozwolą, że kiedyindziej...
— Nie i nie! To już zdecydowane.
— Despotyzm rosyjski, panie... — śmiał się dostojnik, zwany Michelem.
Ernesto Fosca, mając w pamięci kołnierz swego surduta, krawat, mankiety, gors koszuli, zakończenie rękawów, klapy, guziki i tak dalej, czerwienił się i mieszał coraz bardziej. Lecz nie znalazł w sobie dość siły do oporu. Brakło mu francuskich wyrazów i decydujących argumentów. Czegoś się zawstydził, czegoś przeląkł, czemś stropił, i, jak na ścięcie, szedł z tymi obcymi ludźmi poprzez sale muzeum, przez przedsionki i dziedzińce poza bazyliką, aż do powozu, stojącego w cieniu kolumnady świętego Piotra. Nim się spostrzegł, już jechał dokądś, — w istocie przemocą porwany.
Jadąc powozem przez miasto, Ernesto Fosca rozglądał się na prawo i na lewo w obawie, czy kto ze znajomych nie zobaczy tego nagłego wywyższenia. Na szczęście nie dojrzał ani jednego z kawiarnianych wykpiszów. Powóz przebiegł główne ulice, Piazza del popolo, wielką bramę i pognał długą, zamiejską drogą. W pewnem miejscu skręcił, piął się przez czas pewien pod górę wyżwirowanem półkolem obmurowania i zatrzymał przed bramą pięknej willi na wzgórzu. Bramę natychmiast otwarto i powóz zajechał przed przedsionek. Muzyk doznawał uczucia, iż sam wlazł oto na ekran kinowy, przed którym codziennie musi wygrywać, i pokazuje samemu sobie jakieś niestworzone ambaje przygód. Dygnitarz rosyjski poprosił go dwornie, żeby wszedł do wnętrza. W obszernej sieni lokaje ściągnęli z ramion Ernesta podrudziałe paletko, z uszanowaniem, a nawet z namaszczeniem, oglądając rozmaite zabarwienia i wygniecenia jego kostyumu. Zaproszono gościa, żeby wszedł do salonu. Piękna pani gdzieś znikła i tylko jej mąż dotrzymywał towarzystwa stropionemu artyście. Poprowadził go do bocznego gabinetu i zaproponował, czy przed podaniem obiadu nie zechciałby obejrzeć kolekcyi «grawiur», świeżo nabytych tutaj w Rzymie i w innych miastach słonecznej Italji. Fosca chętnie przystał, rad, że czemkolwiek załata dziwaczność swej obecności w tem miejscu i zagłuszy wewnętrzną rozterkę. Przywołany lokaj z pośpiechem przysunął pewien przyrząd na kółkach, którego drabinki, rozłożone we dwie strony, utworzyły jakby ogromną, rozłożoną księgę. Można było na tym pulpicie wygodnie przekładać wielkie arkusze sztychów. Fosca poświęcił się temu z przejęciem, kiedyniekiedy wygłaszając jakieś banalne, przeważnie pochwalne, określenie tego lub owego sztycharskiego dzieła. Nie obejrzał jeszcze trzeciej części zbioru, gdy do gabinetu niepostrzeżenie wsunęła się piękna gospodyni. Zobaczywszy ją bez kapelusza i w innej sukni, Ernesto tknięty został jej urokiem. Kapelusz już nie zasłaniał jej przepysznych, połyskujących włosów i czoła, okolonego ich barwami ze szczególną harmonią. Ciemna, atłasowa suknia odsłaniała i uwidoczniała szyję, wynurzającą się, jak doskonale piękne dzieło, z nad uchylonych zarysów młodocianych piersi i z pomiędzy ramion, zaiste alabastrowych. Piękna pani przysiadła niepostrzeżenie z boku i nieco z tyłu za Ernestem. Przypatrywała się scenom, portretom i widokom, które się przewijały przed jej oczyma.
— Grawiury, grawiury... — mówiła zcicha, a w taki sposób, że szept jej warg wpadał wprost do ucha Ernesta.
— Czy podają? — zapytał dyplomata.
— Za chwilę. Czekamy jeszcze na Sierożkę.
— Powinien już być.
— Zobacz. Może przyszedł.
Mąż wysunął się z tego gabinetu. Słychać było słabe skrzypnięcie deszczułek posadzki, gdy się kroki jego oddalały. Skoro zaś ucichły zupełnie, Fosca znowu stracił pewność siebie. Nie wiedział, jak się teraz zachować. Czy się odwrócić, zaniechać mechanicznego oglądania, co mówić? Usiłował zdobyć swobodę, być sobą, a, jak na złość, coraz bardziej tracił się i gubił. Na szczęście usłyszał zapytanie:
— Czy nie chciałby pan zagrać?
— Nie mam tu skrzypiec.
— To ja poślę po skrzypce.
— Po moje?
— Właśnie!
— Moje skrzypce są w kinematografie.
— Poślę po nie. Pan napisze karteczkę, żeby wydali.
— Doskonale!
Fosca wydobył stary i zniszczony portfel i w pewnej jego przegródce wyszperał pogięty i zabrudzony swój bilet wizytowy. Nasmarował ołówkiem żądanie wydania skrzypiec. Pani Zinaida zadzwoniła, wręczyła służącemu bilet i kazala natychmiast przynieść z lokalu kinematograficznego skrzypce Ernesta.
Załatwiwszy tę sprawę, wywabiła swego gościa z gabinetu sztychów i zaprowadziła do narożnej alkowy, gdzie stał czarny, krótkotułowy, błyszczący Bechstein na niewielkiem podwyższeniu. W głębi tej bokówki rozstawione były niskie sofy, szerokie i wygodne, niczem starorzymskie łoża, — oraz jaśniało kilka mebli z drzewa brzozy, zwanego czeczotką, albo rokietą, o przedziwnie mozajkowym rysunku rocznych słojów, których flader, powyginany w najrozmaitszy sposób, sprawiał wrażenie delikatnego marmuru z Sieny, zdobionego najfantastyczniej. Meble te były obce dla włoskiego oka Fosci, to też naiwnie spytał swą przewodniczkę, co to jest za drzewo. Nie umiała mu powiedzieć.
— Po naszemu, w naszym rosyjskim języku nazywa się to drzewo — «korelskaja bierioza». Proszę powtórzyć!
Ernesto, krztusząc się, powtórzył:
Korelskaja bierioza.
— No, dobrze, barbarzyńco, — rzekła. — W nagrodę wolno panu będzie wyjść na taras.
Wyszli obydwoje na taras willi, przypartej do wyniosłego zbocza, zawieszony nad parowem. W oddali widać było Pincio z jego masą drzew i białemi willami, przeglądającemi z poza zieleni. Daleko błękitniał i szumiał wielki Rzym. Z tarasu wiły się w zakosy schody, prowadzące w dół, aż do cichej, zamiejskiej, bocznej uliczki. Chłodny, wiosenny wiatr, w którym zapach róż polatał, rozdmuchiwał jasne włosy cudzoziemki Zinaidy i wprawiał w drżenie delikatne zakładki atłasu, które otaczały jej szyję. Pochyliła się nad parowem, oparta na żelaznej balustradzie, i pokazywała muzykowi kamienne schody, zbiegające w dół, a raczej pnące się z tej niziny ku górze i ku wysokiemu balkonowi. Fosca przypatrywał się z uwagą tej drodze, myśląc wciąż o tem, co on tutaj robi, po co tu jest. Wściekle jeść mu się chciało. Gdyby tak zdarzyła się sposobna chwila, gdyby tak miał pod ręką swój wyszarzany «pardesiuczek», kapelusz i laskę, zbiegłby oto z tego balkonu krętemi schodami i pognał do macierzystej garkuchni na smakowitą, gęstą minestrone i spaghetti, które już tam cierpliwie czekają pod ręką starej Verginetty. A tu tymczasem piękna pani cudzoziemka zaczęła znowu coś za wiele prawić. Mówiła o tymsamym temacie, o dymisyi, o swojej winie, dzięki czemu narażony jest teraz na prywacye i niedostatek. Wyprostowała się, przysunęła bliżej i szepnęła:
— Chce pan żyć ze mną w przyjaźni? W dobrej i nieprzymuszonej zgodzie?
— Ależ tak, pani!
— Otóż...
Zawahała się, zakłopotała. Wreszcie rzekła:
— Widzi pan, jest taka sprawa... Jestem winna, że pan stracił posadę. Muszę to naprawić. Mój mąż... Mój mąż musi uiścić się... Nieprawdaż? Musi dać pewne odszkodowanie za utratę tej posady. Czy nie? Czy nie?
— Nie rozumiem pani, — mruknął twardo Fosca, czując, że się pod nim nogi uginają.
— Nie rozumie pan? — mówiła, tracąc również pewność siebie...
— Nic a nic!
— Mój mąż znajduje, że powinniśmy pomódz panu. Przecie to pana nie może obrażać.
— Pozwoli pani, że ją pożegnam! — rzekł Fosca, zmrużając oczy, żeby nie ujawnić zawartego w nich wstydu, poczucia zniewagi i gniewu.
— Dokąd pan chce iść, dokąd? — rzuciła natarczywie.
— W tem, że mąż pani chce mi coś tam ofiarować, a pani to proponuje, jest dla mnie zniewaga, na którą niczem nie zasłużyłem. Wogóle... jestem tutaj... nie na swem miejscu! Pozwoli pani, że sobie już pójdę.
Stała o krok, przypatrując mu się z pod oka. Spostrzegł, iż pewna drobna żyłka na jej szyi drga, bije silnie ledwie dostrzegalną pulsacyą, ni to dzwon tajny, bijący wewnątrz na trwogę. Zrobiło mu się dziwnie żal tej małej, śniadej, prawie niewidocznej żyłeczki.
— Już nigdy, nigdy, przenigdy, z czemś podobnem!... Nie ośmielę się! Nigdy! Przysięgam! — mówiła prawie bez tchu, usiłując spojrzeniem, gestem, głosem, niemal krzykiem przebłagać Włocha.
— «Mon verre est petit, mais je bois dans mon verre» — powiedział Fosca ni w pięć ni w dziesięć, aczkolwiek z wielką godnością.
— Skończone! — zawołała radośnie... — Skończone raz na zawsze i już nigdy o tem ani słowa! Chodźmy...
Wrócili do pokoju z Bechsteinem. Z gospodarzem, który już zdążył przywdziać czarny żakiet, rozmawiał młody człowiek. Był ryżawy, troszeczkę piegowaty, ale zgrabny i wykwintny. Całował rękę pani Zinaidy z elegancyą, nie spuszczając ani na chwilę swych bladoniebieskich oczu z twarzy muzykanta.
Monsieur Fosca, monsieur Emieljanow... — rzekła pani Zinaida.
Ernesto potoczył oczyma i spostrzegł, że mąż gospodyni, stojąc nieco z boku, przypatruje się osobom, zgromadzonym w tym pokoju, z wyrazem nieopisanej ironii. Zdawało się, że lada chwila zaniesie się od śmiechu. Na wargach jego czaił się uśmiech złośliwy i jakby zdyszany od rozpędu w szyderstwie. Młody człowiek, nazwany Emieljanowem, skłonił się Ernestowi zdaleka. Zaraz też, bokiem do niego zwrócony, zaczął półgłosem rozmawiać z mężem Zinaidy w niezrozumiałym rosyjskim języku.
Zinaida przeszła do sąsiedniego salonu i skinieniem głowy poprosiła za sobą trzech mężczyzn. Salon był duży, pusty, błyszczący. Stołki i sofki empirowe, pokryte różowym atłasem, stały tam, istne niemowy, wzdłuż ścian niepokalanie białych.
— Kto to jest ten piegowaty pan? — zapytał Fosca
— Właściciel tej willi, Emieljanow.
— Co to za jeden? Co on tu robi?
— Jakto — co robi? Nic nie robi. To milioner, może nawet miliarder, członek naszego poselstwa, tutaj w Rzymie.
— Kocha się, oczywiście, w pani? — zapytał ze śmiechem.
— Skądże to takie przypuszczenie?
— Przecie to widać.
— Być może... — bąknęła, wydymając wargi.
— Skądże taka pogarda?
— Bo cóżby mnie mogła obchodzić miłość takiego indyczego jaja, gdyby mię nawet swemi amorami obdarzało.
— Więc w pani może się kochać tylko piękny człowiek?
— O, tak! Piękny! Piękny! Piękny, jak pan!
— Alboż ja jestem piękny?
— Niby to pan nie wie! Pan jest cudowny, przecudowny, najpiękniejszy, najzgrabniejszy, najwytworniejszy z ludzi na kuli ziemskiej!
— Szczególniej w tem ubraniu...
— Nie suknia człowieka zdobi, tylko człowiek suknię.
— Tej sukni nie jestem w stanie żadną miarą ozdobić chociaż jestem w łaskawych oczach pani tak piękny.
— W moich łaskawych oczach... — mówiła zwolna, patrząc mu w oczy, zaglądając w źrenice, ogarniając jego wzrok swemi fijołkowemi tęczówkami i tonąc nawzajem w jego wzroku, jak niebo tonie w wodach ziemi.
Dwaj panowie weszli do salonu, wciąż z żywością rozmawiając. Członek poselstwa carskiego z pomiędzy swych białych rzęs miotał w Ernesta Foscę istne granaty wybuchowe spojrzeń. Każde poruszenie jego, każdy gest, brzmienie głosu znamionowało zazdrość bez miary i granic. Na szczęście wszedł do salonu nowy gość, czarny, niski, perkaty, przysadzisty Włoch, o twarzy czerstwej i zdrowej, jak dojrzewający pomidor. Posunięciami ruchliwemi, a pełnemi elegancyi, ten nowy gość witał panią Zinaidę, jej męża i zazdrosnego Emieljanowa. Na widok Ernesta wparł w muzyka swe świecące, okrągłe oczy. Gdy Michel przedstawił mu «signora Foscę», przybysz uśmiechnął się cierpko i rzucił pytający rzeczownik:
— Skrzypek?
Otrzymawszy potwierdzającą odpowiedź, już się owym «skrzypkiem» nie zajmował, nie widział jego obecności. Rozmowa potoczyła się teraz naprzemiany po francusku i po angielsku. Wszyscy mówili tymi obydwoma językami tak łatwo, lekko, potoczyście, wprawnie i barwnie, jakby to były ich mowy rodowite. Ani włoskich, ani rosyjskich wyrazów nie zażywano. Wychodziło na to, że byłaby w tem pewna niewłaściwość. Ernesta zachwycała owa łatwość przerzucania się od mowy do mowy, owa możność narzucania się ze swobodą w którymkolwiek z tych języków, zażywania obydwu w miarę chęci, impulsu, jakiejś wygody, co przypominało mu ruchy człowieka, rozespanego w dobrem łóżku. Ocknął się oto po twardym i dobroczynnym śnie, wygodnie mu jest leżeć na prawym boku, ale jeszcze milej, jeszcze wygodniej będzie na lewym, więc się obraca, zażywając nadmiaru rozkoszy.
Lokaj wszedł do salonu i coś niezrozumiale zaanonsował. Zinaida podążyła naprzód do sąsiedniego pokoju, — za nią mężczyźni.
Michel pieczołowicie przepuszczał przed sobą «skrzypka». Miejsce ostatniego wypadło naprost gospodyni. W czasie rozmowy mógł patrzeć na nią twarzą w twarz i podziwiać jej urodę. Twarz jej była szczególnie dziewicza, jakoś czysta, nietknięta żadną zmazą, iście wiosenna. Włosy lśniły i promieniały na słońcu, które wpadało do pokoju przez okno. Policzki barwiły się raz wraz, a usta uśmiechały po dziecięcemu, odsłaniając dwa szeregi przecudnych zębów.
Jakże smakował artyście obiad! Początkowo wygłodniały bezśniadaniowiec, wstydząc się prostactwa swych ruchów i nędzy odzienia, usiłował mało jeść. Ledwo-ledwo dziobał kawałeczki mięsa, czy ryby. Ale doskonałość potraw była tak wszechmocna, że go smak jedziwa pokonał absolutnie. Ernesto począł jeść i pić. Cóż za wino! Jakaż kawa! Co za likier!
Wina wypił sporo. Był syty. Czuł się znakomicie i począł nic sobie nie robić z trzech «burżujów», których miał napodorędziu. W pewnej chwili, gdy przydługo milczał, Zinaida zagadnęła go:
— O czemże to pan tak uparcie myśli?
— Myślę, — rzekł w sposób porozumiewawczy, — że ja, w istocie, bardzo nędznie mieszkam, jem, piję, śpię i wogóle pędzę żywot.
— Ach, to dobrze, że pan o tem myśli! — zawołała ze szczerą radością.
— I cóż mi przyjdzie z myśli...
— To już początek. Dobry początek! A co zagramy? Ci trzej panowie pójdą sobie na cygara i papierosy, a my sprobujemy. Może się uda... Dobrze?
— Bardzo dobrze!
Fosca znalazł się znowu obok fortepianu. Wydobył skrzypce z futerału. Gdy je teraz miał w ręku, poczuł pewność siebie i męstwo. Nareszcie odeszło od niego zestrachanie i skostniałość. Jakże doskonałe było życie, którego tutaj zakosztował!
Pani Zinaida usiadła przy fortepianie. Wyszukała wśród masy nut Apassionatę Beethovena i rozłożyła ją na pulpicie. Poczęła próbować. Fosca nastroił skrzypce i powiódł smyczkiem po strunach. Jego włosy o fioletowym połysku przewiał teraz jakowyś wiatr radosny i porywczy. Posłyszał swe doskonałe dźwięki, swe tony, chłoszczące nerwy, zachwyt wyrywające z leniwego ciała. Szczęśliwie, nieomylnie poniosła się melodya boskiego dzieła. Rzęsiste, siekące kojarzenia brzmień wzmagały się i potężniały. W pewnej chwili trzeba było przewrócić kartę nut, na którą akompaniatorka bezradnie spoglądała. Ernesto musiał przerwać i, dla przewrócenia karty, nachylił swą twarz niemal do twarzy Zinaidy. Wtedy usłyszał głos cichy, błagalny, oszalały z zachwytu, tchnięty w samą konchę swego ucha:
— Ernesto!
Sądził, że go słuch myli. Rzucił się do skrzypiec. Teraz — jakże nerwowo, jak namiętnie, jak szalenie biegły jej palce poprzez klawiaturę! Ernesto słyszał nie kołatanie w struny, lecz głos samej muzyki. Pewne uderzenie, pewien żywy głos zdawał się wymawiać, jak przed chwilą, jego imię, wzywać go, wołać. Ten dźwięk, ta mowa spiskowa muzyki zdawała się rozsuwać wewnątrz jego duszy jak gdyby błonę tajemną, oddzielać połowę od połowy i docierać do ostatniej głębi. Usłyszał muzykę. Pieśń żywa ocknęła się w nim i, jak anioł, wzniosła się z dna duszy. — Zagrał.
W pewnej chwili rzucił okiem dokoła. Trzej mężczyźni siedzieli na wygodnej sofie. Najdalej kurczył się w kącie Emieljanow. Głucha i głęboka rozpacz wyryta była na jego twarzy.
Pieśń odleciała: Ernesto zadał sobie pytanie:
— Co ja tu robię? Po co tu jestem?
Czuł tu coś niedobrego. Nie podobał mu się własny triumf i ta moc, którą roztaczał nad uroczą cudzoziemką. Spojrzał na nią z góry tem władczem, nieokiełznanem spojrzeniem, jakie rzuca grający artysta. I oto — jak się dosłuchał muzyki, taksamo dopatrzył się piękności w tej kobiecie. Od poruszeń i pochyleń się w czasie gry, uchylały się pasma wątłego atłasu, odsłaniając piersi, niczem dwie białe gołębice, miłośnie do siebie wzajem nachylone, — odsłaniała się szyja i barki aż do łopatek, pełne piękności nieopisanej, niewysłowionej, jedynej a wieczystej. Fosca nie czuł w sobie namiętności, lecz chłonął piękno samo, istotę, bytowanie, objawienie i moc jego nieśmiertelną. Jego płomieniste, srebrnie migotliwe oczy zajaśniały od zachwytu bez granic. Czuł, że krew ścina mu się w żyłach od mrozu natchnienia i ścieka aż do stóp. Gdy przyszło znowu przewrócić kartę nut, powiedział zcicha:
Carina!
A gdy po skończeniu tego muzycznego utworu pani Zinaida odeszła od fortepianu, Ernesto uczuł jej nieobecność w sobie samym. Było to uczucie niesamowite, jakby jaźń rozdwajała się, jakby się sam od samego siebie odrywał, oddzielał, odłączał i oddalał. A skoro szelest jej sukni znowu dał się słyszeć, muzyk uczuł trudne do wyjawienia upojenie, spokój i szczęśliwość. Zbliżała się godzina piąta, początek kinematografu. Fosca zapakował skrzypce, okrył je kołderką, pożegnał się z Michelem i jego żoną, wysunął na taras i po stromych, bocznych schodach zbiegł na ulicę. Daleko, z pod bramy del Popolo obejrzał się poza siebie. Widać było na wzgórzu oświetlone okna willi Ifigenia.
Korelskaja bieroza... — wyszeptał, wkładając w te niezrozumiałe brzmienia niezrozumiały dlań zawrót własnej głowy, popłoch w sercu i zamęt w uczuciach.


Po upływie kilku dni od pierwszej wizyty w willi Ifigenia, Ernesto Fosca dostał od pani Szczebieniew bilecik, zapraszający go znowu na śniadanie «ze skrzypcami, a nawet bez skrzypiec». Ernesto poszedł ze skrzypcami i po śniadaniu grał z panią Zinaidą. Między godziną tych poobiednich rozkoszy muzycznych, a początkiem seansu w kinematografie, gdzie Fosca musiał być obecny, zostawało parę godzin wolnego czasu. Ten to czas zużytkowano pracowicie, przeznaczając go na grę innego rodzaju, czyli poprostu na bridge'a. Grał sam Szczebieniew, jego żona, milioner Emielanow i Fosca. Nim nadeszła godzina piąta, gra musiała się kończyć, gdyż muzyk bał się, jak ognia, utraty posady, a nawet sama pani Szczebieniew jak oka w głowie pilnowała czasu muzycznego urzędowania swego przyjaciela. Gra w karty szła o tak grube stawki, że Fosca, zasiadając do zielonego stołu, doświadczał zawrotu głowy. W porę piękna opiekunka szepnęła mu niemal do ucha, żeby się tych grubych kuszów nie lękał, bo jeśli, — czego Boże broń! — przegra, ona mu pożyczy pieniędzy na zapłacenie przegranej. Śmieszna, iście hołocka pycha, nie pozwalająca przyznać się do niedostatku, skłoniła Foscę do udawania, że się nie lęka przegranej. Na szczęście starorzymska Fortuna sprzyjała niepospolicie potomkowi Rzymian: wygrał kolosalną na jego stosunki sumę, blisko cztery tysiące lirów. Szczęście sprzyjało mu tak dalece, że można było poczytywać je za pozostające w zmowie z uroczą Zinaidą, a nawet z jej mężem. Ale jakże to Fosca mógł poczytywać za spiskowca w tej sprawie ponurego Emieljanowa? Wolał tedy poprzestać na wierze w swe szalone szczęście do gry w karty. Po rozliczeniu się rudy Emieljanow «Sieriożka», zażartował nawet ze słowiańską rubasznością z wygranej Ernesta. Puścił się na cierpki dowcipek, iż «szczęście w kartach odbiera szczęście w miłości».

Dostojny Szczebieniew zmarszczeniem dyplomatycznego czoła odsunął daleko ten temat rozmowy, wykreślił go skrzywieniem ust z programu wesołej gawędy. Fosca szedł do swej «budy» w szczęśliwem usposobieniu ducha. Liczył i przeliczał kapitały, zawarte w zestarzałym pugilaresie, nieprzyzwyczajonym do takich ciężarów. A więc — ubranie wiosenne, bielizna, kapelusz, lekkie buty, laska, chustki do nosy — ach, chustki do nosa! Na zakręcie ulicy Capo le case, przed sklepem rękawicznika, wykrzyknął niemal na głos wielkie odkrycie, wynalazek duchowy: — ależ rękawiczki!


Jeszcze kilkakroć, — bo prawie codzień w ciągu tygodnia, — powtarzały się koncerty popołudniowe w Ifigenii, a po koncertach karty. Fosca nie przegrał ani razu. Ani jednego razu! Wygrane były raz sutsze, drugi raz skromniejsze, ale były. Fortuna wciąż sprzyjała młodzieńcowi. Z bijącem trwożnie sercem zasiadał do stolika, a z bijącem radośnie wstawał. Był teraz ubrany równie elegancko, jak jego nowi znajomi. Nietylko golił się, ale i czesał u fryzjera. Kazał sobie sporządzać manicure nad pazurami, zapuszczonemi od paru kwartałów. Perfumował się! Zapłacił wszystkie dawne długi. Wyłowił zastarzałe karteczki i notatki z pugilaresu Ubalda. Wykreślił wszystkie, najstarsze gzygzaki w jego ponurem dossier. Spłacił gotowym, szeleszczącym banknotem objawy przyjaźni starego garsona. Ubaldo dziwił się, medytował, kiwał głową. Kłaniał się! Przyzwyczajony do przerozmaitych widowisk na arenie kawiarni i świata, nie pytał młodzieńca o przyczynę i źródło tych jego przewag. Poddał im się bez zdziwienia i protestu. Przyjaciele, towarzysze okrągłego palisandra, stali bywalcy, ujrzawszy Foscę w nowych kortach i webach, uczesanego i woniejącego, popadli w tak wielkie zdumienie, iż, — rzecz nie do wiary! — zaniemówili. Przypatrywali mu się, dotykali go palcami, wąchali go. Wyglądał bowiem, jak ziszczony sen o młodzieńcu niezwalczonej urody. Znajdowali, że w istocie, jak Apollo, mógłby teraz skinieniem zwoływać muzy, gdyby jeszcze w Rzymie istniały, — zgwizdywać nimfy, dryady, boginki, jakie tylko gdzie jeszcze są i kryją się przed księżmi po dziurach. Gdy teraz ów Fosca szedł skromnie brzegiem chodnika, ten sam, a przecie inny, lśniący, wykwintny, pewien nie tylko siebie, ale pewien swego nowego stroju, nie nimfy coprawda i nie dryady, lecz wszystkie ziemianki, jakie tylko gdzie były w jasności dziennej, tudzież po dziurach, gotowe były w myślach swych, w sednie woli, biec na jego każde kiwnięcie palcem, a nawet, — za prawdę! — świśnięcie, co więcej gotowe były, gdyby kazał, czyścić mu lśniące półbuciki z ochotą wielką.
Jadał teraz już nie w garkuchni, lecz, jak padyszach turecki, czy perski, opychał się smakołykami. Chyłkiem wbiegał do drogich restauracyi i wsuwał pośpiesznie jakowąś drogą potrawę. Poprostu, żeby wiedzieć, jak się takie dziwowiska jada. A nuż coś podobnego w willi podadzą...
Dla kolegów stał się wylany, oddany, hojny. Stawiał nie tylko temu, lub owemu w pojedynkę, lecz stawiał bandzie. Gdy pytano, skądże to, z przeproszeniem, napłynęły takie kapitały, skromnie mawiał, iż ma koncerty w pewnych arystokratycznych cudzoziemskich kołach. Tyle zaś powiedziawszy, na resztę zaś zapuszczał wyniosłe milczenie. Wobec tego pospólstwo artystyczne zajęło się swemi bieżącemi sprawami, tudzież plotkami.
Fosca był przezorny: nie opuszczał kina. Przewidywał, iż może się zgrać do nitki, a wówczas zostałoby to, co na grzbiecie, oraz filmy. Poczciwy kinematograf nie starczyłby ze swą miesięczną pensją na stawkę w kartach, a przecież był gruntem, podstawą, fundamentem życia. Muzyk ani myślał odpychać stopą, odzianą w jedwabną skarpetkę i lakierowany bucik, tego gruntu twardego.
Decyzya owa była ostatnią reszteczką dawnego czasu. Fosca się zmienił. Wszystek należał do czegoś nie znanego, co się dlań otwarło i ukazało w willi na wzgórzu. Porwało go to nowe życie. Wlepił się w jego dobro, zapadł z głową i obcasami. Było tam doskonale i rozkosznie. Doświadczał uczuć błogich, jak człowiek, który po długim czasie bierze ciepłą wannę. Rano tęsknił za śniadaniem w willi, po ocknieniu się w nocy liczył godziny do poranka, w kinomatografie, ciągnąc smyczkiem po strunach, pragnął grać dla pani Szczebieniew. Pożądał jej szeptu, gdy coś sekretnego mówi, coś zwiastuje, coś radosnego, oszołomiającego, nowego... Ludzie w całym Rzymie wydawali mu się teraz mali, codzienni, pospolici, ordynarni, nudni, natrętni... Tam było wszystko niewiadome, zastanawiające, znaczne, ważne, dostojne i tak interesujące, iż tylko tamtemi osobami warto było zajmować się, myśleć o nich, zastanawiać się głęboko nad wszystkiem, co mówią, czynią i zamierzają.
Między Ernestem i panią Zinaidą Szczebieniew nie było ani cienia romansu, miłostki, czy tak zwanego flirtu. Fosca nigdy jeszcze od początku znajomości nie pocałował tej damy w rękę i nie obdarzył jej znaczącem spojrzeniem. Była to raczej jakaś zaprzepaszczona przyjaźń, wzajemne upodobanie w sobie, posunięte do granic koleżeństwa, współbraterstwa. Ernesto wypowiadał prosto i szczerze swe zdanie o każdej sukni pani Zinaidy, ganił niektóre jej stroje, słowa, sposób zachowania się, wybuchy i pomysły. Innemi zachwycał się aż do szału. Gdy pierwszy raz przyszedł w nowem ubraniu, wyświeżony i niejako w nowej skórze, dostała z radości lekkiego obłędu. Skakała, płakała, śmiała się, pudrowała, czerwieniła sobie wargi, patrzała nań ze wszystkich stron, a nadewszystko, siadłszy naprzeciwko nowego eleganta, wlepiała weń zachwycone oczy, aż do, — co się polskim wyrazem doskonale określa i wyraża, — zupełnego zaślepienia. Ona to teraz wskazywała mu do wyboru w sklepach najpiękniejsze krawaty, które dla niego na wystawach galanteryjnych wiecznego miasta wyszperała oczyma. Uczyła go swobody ruchów, naturalnego zachowania się w salonie, póz i manier. Tłomaczyła mu znaczenie pewnych angielskich wyrazów, które trzeba było koniecznie umieć i rozumieć. Była dla Ernesta siostrą, przyjaciółką, nauczycielką, opiekunką i ochmistrzynią, a nieraz czemś bardziej bacznem, pilnem i oddanem, niż on sam był dla siebie. Była bowiem źrenicą, czuwającą sekretnie, która wszystko przewiduje. Tych dwoje ludzi miało takie upodobanie w przebywaniu razem, w rozmowie sam na sam, w ciągłem i nieprzerwanem zainteresowaniu się swemi sprawami, przeszłością swą i przyszłością, myślami i poglądami, iż mogło to wyglądać na jakiś zapalczywy romans. Tymczasem nie było tam nic zgoła, prócz rozkoszy wzajemnego obcowania, zatapiania się w sobie dwu bytów, dwu dusz.
Pewnego dnia, gdy Ernesto odchodził do swej poobiednej roboty skrzypcowej, a był bardzo silny marcowy wicher, pani Szczebieniew wybiegła za nim i prosiła, żeby czemś się okrył. Nie chciał. Był przecie zdrowy, jak koń, czy muł pociągowy. Wtedy przemocą zarzuciła mu swój ciemny pled na ramiona, a koniec szala przerzuciła na lewe ramię. Przy tej czynności okręcania szyi, gdy się bronił i opierał, w istocie, jak muł, na jedno mgnienie źrenicy objęła jego głowę obiema rękami. Poczuł na policzku tchnienie jej oddechu. Poniósł ze sobą w gwarne ulice miasta to gorące tchnienie na policzku. Czuł je na twarzy nawet wtedy, gdy je już wiatr wiosenny zwiał i uniósł na sobie.
Kiedyindziej wchodzili razem na schody, prowadzące do Trinita dei monti. Nakupili rozkwitłych, przepysznych róż. Nieśli je razem, niby ofiarę dla bóstwa szczęścia, które gdzieś w górze przebywało. I bóstwo szczęścia dało im chwilę rozkoszy. Czuli w sobie lekkość i zdolność do lotu, jak ptaki. Rozłożyć tylko skrzydła i uciec z ziemi, zabierając z niej jedynie wonne, ponsowe i cieliste róże.
Innego dnia, w czasie zwiedzania całym dworem kościoła San Pietro, gdy «stary mąż» Szczebieniew, z racyi swych niedomagań, został na samym dole, a Emieljanow dotrzymywał towarzystwa do wnętrza kopuły, Fosca i pani Zina we dwoje postanowili wtargnąć na zewnętrzną powierzchnię kopuły i wejść na krzyż. Ernesto szedł pierwszy i wstąpił po drabinie na najwyższy szczebel krzyża. Ale stanąwszy tam i spojrzawszy poza siebie, zadrżał w śmiertelnej panice. Towarzyszka eskapady szła za nim tuż-tuż, ale była blada, jak śnieg. Wiotkie jej ręce, niczem szpony, obejmowały zardzewiałe żelazne pręty drabiny, — usta były uchylone do krzyku, suknie wiatr targał, a cała postać trzęsła się, jak liść podczas burzy. Fosca począł krzyczeć, żeby natychmiast zstępowała na dół, żeby się z całej siły trzymała żelaznych szczebli. Posłusznie jęła cofać się z zamkniętemi oczami, szukając nogami oparcia. Gdy wreszcie stanęli w otworze wewnętrznych schodów, Zina była prawie omdlona. Wargi miała sine, oczy bielmem zaszłe. Długa chwila upłynęła, zanim przyszła do siebie. Wtedy szepnęła:
— Ernesto, — jak tam było dobrze... Sami jedni, sami jedni na tym krzyżu...


Pewnego wieczora «solista» dał w kinie zastępcę za siebie, a sam wybrał się do Ifigenii na proszony wieczorny obiad. Było to już w jego epoce frakowej. Na obiedzie było dużo osób z różnych ambasad i z miasta, figur, o których się czyta w dziennikach, gdy wypadnie jakaś wielka feta, albo uroczystość dworska. I oto w takiem towarzystwie Fosca był dostrzeżony przez wszystkie damy. A gdy grał po obiedzie, miał u swych stóp roziskrzone spojrzenia. Będąc zaś tak wielkim potentatem, wstydził się swego tryumfu, wskutek czego był aż zanadto potulny, cichy i zamknięty w sobie na wszystkie nowonabyte spinki. Chętnie się miał ku kątowi i rad ginął w tłumie mężczyzn. Żeby się jednak schował za sto fraków i tyleż gorsów dyplomatów Rzymu, to go stamtąd wydłubywały spojrzenia dam dojrzałych i ich niedojrzałych córek, zawsze arystokratyczne, ale niezawsze skromne.
Tego wieczora lał, jak z cebra, najulewniejszy deszcz. Wiatr miotał na balkon istne konwie i misy wody, zalewał szyby szklanych drzwi. Potężni przedstawiciele potęg politycznych Europy, Ameryki, Azyi, nie wyłączając Afryki, a nawet Australii, wsiadali kolejno pod blaszanym daszkiem podjazdu do szczelnie zamkniętych automobilów i na sucho pomknęli do podjazdów swych pałaców. Wkrótce salony willi opustoszały. Fosca został sam jeden z liczby zaproszonych gości. Było już bardzo późno, więc zaczął wybierać się w drogę. Automobil Emieljanowa odwoził kogoś z gości i nie wracał, więc Ernesto miał iść w tę dyabelną ulewę piechotą. Pani Szczebieniew, tudzież pan Szczebieniew nie zgadzali się na to, żeby na czas tak okropny tłukł się po nocy. Wtedy właściciel willi Emieljanow z mniemanym wylewem gościnności zaproponował Ernestowi nocleg. Są przecie na drugiem piętrze gościnne pokoje! Zadzwonił. Wydał służącemu polecenie, żeby pokój niezwłocznie przygotowano. Fosca, słuchając dudnienia wody w rynnach i bulgotania jej za szybami, chętnie przyjął gościnę. Pokój, zwany gościnnym, do którego służący zaprowadził muzyka, znajdował się w części willi, zawierającej w sobie mieszkanie samego dyplomaty Emieljanowa. Ernesto zauważył długi korytarz, jaskrawo oświetlony, z którego na prawo i na lewo szły drzwi do pokojów, zapewne równie, jak jego schronienie, gościnnych. Gdy za przewodnikiem drzwi się zamknęły, Fosca znalazł się w ślicznym gabinecie, dostatnio umeblowanym, który był sam w sobie odosobniony, jak numer hotelowy. Za oknem szalała wciąż ulewa. Przygodny wędrowiec otworzył okno i zapatrzył się w Rzym, widoczny poprzez mglistą zasłonę ulewy. Nie tyle oczyma, lecz raczej kombinacją pamięci i zmysłem wzroku rozpoznawał kształty wielkich ciemnych mas — Watykanu, Palatynu, Kapitolu, Awentynu... Doświadczał najrozkoszniejszego uczucia nowości, odkrywania rzeczy nieznanych na świecie i uczuć zgoła nowych w sobie. Był dotąd niczem, był w gawiedzi. Nieznajoma kobieta wyprowadziła go za rękę z tłumu, jak dobre bóstwo, między tyle ciekawy, nieznany, dostojny ród bogaczów, pokazała mu zupełnie innych ludzi i inne stosunki. Uczciła go, wywyższyła, rozradowała. Oto tego wieczora, gdy była zajęta swemi gośćmi, szukał jej spojrzenia. Nie dostrzegała go w tłumie. Wtem oczy jej spłonęły, jak w nocy dwa ognie, — twarz zmieniła się, stała czujną, — uniesienie rozpostarło się nad jej równemi brwiami, jak werset, pisany na czole białem, ni to śnieg nieskazitelny w górskich wyżynach. Serce Ernesta zadrżało z dzikiej radości. Był pewien, że go już dostrzegła, że go zobaczyła baczną źrenicą, choć nie pochwycił w swe oczy jej spojrzenia. Była tego wieczora piękniejsza, niż kiedykolwiek, przeszła wszystko, co o kobiecej piękności można wymarzyć. Oczy jej roztaczały niewymowną fijołkową zorzę w pamięci każdego mężczyzny, zachwycała barwa włosów i ich naturalne a niespodziane formy. Gdy już mogli rozmawiać, Fosca głosił to wszystko nie jako komplementy albo słowa zalecanek, lecz poprostu, otwarcie, szczerze i prawdziwie, z radością, której nie mógł utaić, ani powstrzymać w sobie. To też naradzała się z nim o rozmaite szczegóły, — o wycięcie stanika, nadzwyczajnie tego wieczoru głębokie, — dopytywała się, jak jest lepiej zachowywać się podczas gry na fortepianie, — czy nie zawiele śmieje się...
Jemu samemu odwzajemniła się nie pochwałami urody, lecz również wyrażeniem radości z racji jego sposobu zachowania się, wyrażeń, oraz sposobu ukrywania w tłumie swojej osoby. Mógł bezkarnie patrzeć na jej ramiona, które się ku niemu z objęć sukni wydzierały, śledzić ruchy warg, szepcących tajne słowa, jemu tylko oddane poszepty, zamierać w oczach topniejących, nicestwiejących z zachwytu. W hulaszczym, rozbawionym tłumie wznosili szampanem niemy toast na cześć swych uczuć, a iskrzące się wino zapalało nieugaszone płomienie w ich żyłach.
Fosca wspominał teraz ten wieczór, patrząc w zamglony, tajemniczy Rzym, napawał się swem szczęściem. Te objawy wytworności, wykwintu, czystości, elegancyi, blasku, smaku, połysków i zapachów dawały mu poczucie rozkoszy. Jak obłoki w dolinach gór, rodziły się w nim, w niezbadanej głębi jego istoty melodye nowe. One to go niosły, a on nawzajem wciąż świeże ich zastępy bez żadnego trudu, skinieniem woli, podźwignieniem się radości wywoływał do życia. Począł chodzić po miękkim dywanie, który zaścielał ów pokój, — począł przesuwać się wzdłuż mebli, jak gdyby fruwał na niewidzialnych skrzydłach. Wyświstywał w upojeniu melodye absolutnie nowe. Ręce jego ślizgały się po mahoniu i hebanie, po bronzie i inkrustacyi, doświadczając uczucia zimna, które było tak samo rozkoszne, jak wszystko inne, albo wyczuwając upał, jak gdyby palce jego miotały iskry. Nie był w stanie wydobyć notesu i zapisać melodyi, których całe tłumy, mocarstwa, moce, zastępy unosiły się z jego wnętrza, — których miał pełne piersi i pełne uszy. Napawał się samą mocą natchnienia, bezinteresownie i bezcelowo nurzał się w szałach jego ekstazy. Czasami oczy jego padały na obraz Rzymu, oświetlony płomieniami, zanurzonemi we mgłę, — na Palatyn, Kapitol, Watykan, obrazy snów ludzkości, — a rozpętana dusza wchłaniała te formy mroku, jako swą własność. Noc tchnęła w otwarte okno zapachy róż, zmoczonych przez nawałnicę...
Ten stan dziwnej euforyi Ernesta przerwało jakieś pukanie. Nie można było zoryentować się, skąd się rozlega, Fosca uczuł ścierpnięcie wobec tego, że mu owe kołatanie przeszkadza. Czyżby, chodząc po dywanie, obudził tu kogo? Czyżby świstaniem swych melodyi nadużył gościnności? Nie wiedział, gdzie jest ten dźwięk natrętny — w ścianach, w suficie, czy podłodze. Na wszelki wypadek uchylił drzwi, prowadzących do szerokiej sieni. W tych drzwiach stała pani Szczebieniew.
— Długo stukam... — rzekła z wyrzutem.
Serce jej łomotało tak głośno, iż miało się wrażenie, jak gdyby to jego głuche uderzenia słychać było przed chwilą.
— Nie słyszałem... — wyszeptał Fosca.
— Proszę zamknąć drzwi... — wytchnęła.
Przekręcił klucz w zamku.
— Czemu pan nie śpi?
— Nie mogę.
— Przyszłam zobaczyć, jak tu panu jest. Czy dobrze?
Spostrzegł, że ma na sobie inną suknię, niż podczas wieczoru. Poprosił ją, żeby usiadła.
— Proszę pana... Pokój Emieljanowa mieści się przy tymsamym korytarzu. Jeżeli zobaczył, żem tu weszła, zabije nas oboje.
— Jeżeli oboje, to drobiazg.
— Mąż...
— Mąż będzie strzelał do zastrzelonych przez Emieljanowa. To już doprawdy bagatela.
— Czy wie pan, po co przyszłam.
— Pani jest tak mądra, tak przewidująca, że napewno cel tej wizyty jest ważny.
— Niech pan zgadnie.
— Gdybym nie zgadł, gdyby powód przyjścia pani był inny, niż myślę, to powinienem sam się zastrzelić. Nie będę zgadywał.
— Co pan tutaj robił, zanim przyszłam?
— Słyszałem najprzecudniejsze melodye.
— Przeszkodziłam panu.
— Wśród najcudniejszych melodyi zobaczyłem panią, jako pieśń nad pieśniami.
— To komplement.
— Nie mówię pani nigdy komplementów. Pani wie, że to najszczersza prawda.
— Żeby nie zepsuć całości kompozycyi, już idę.
— Zrobi mi pani wielką krzywdę. Nie trzeba było przychodzić. Ale przyjść i odejść...
— Trzeba odejść.
— Czy pan Szczebieniew, — mąż, — czeka na panią?
— Mąż? Pan Szczebieniew? Mówi pan rzeczy nadzwyczaj zabawne.
— Trzeba nam było, trzeba było spaść z tego krzyża nad kopułą, potoczyć się po niej aż na samą krawędź, zlecieć stamtąd na kamienie ulicy, roztrzaskać głowy, połamać kości!
— Roztrzaskać tę oto głowę... — mówiła, dotykając palcami czoła Ernesta, gładząc końcami palców jego włosy.
— Tak się tylko mogła skończyć w sposób właściwy nasza boska, nasza dostojna, nasza piękna Apassionata.
Łzy ciche zwilżyły jej rzęsy i ciężko spadły na policzki. Ujęła w ręce głowę Ernesta i długo z uporem, z nienasyconem upojeniem wpatrywała się w jego oczy. Czarodziejski uśmiech zakwitł na jej wargach. Ten uśmiech zbliżyła do jego warg. Widział go, a później czuł. Złożyła go w ciągu nieskończonego czasu na jego ustach. Przygarnął ją, przytulił, zabrał poprzez jej miękką szatę. Nie opierała się ani jednym ruchem, gdy tę suknię zwlekał, ściągał i zdzierał z jej ciała i gdy nagą zupełnie niósł na łoże. Ale gdy, zaufawszy jej powolności, szukał łatwej pieszczoty, którą pasya nakazywała wydrzeć z łona rozpustnej mężatki, wstrząsnął się nagle, zdumiał i, jak sparzony, odskoczył, nabrawszy rozkosznego przeświadczenia, że ma pod swem wzburzonem sercem nieskalaną, nietkniętą dziewicę. Ogarnęło go przerażenie, niemal rozpacz. Milczeli oboje, słuchając łoskotu swych serc. Patrzała mu wciąż w oczy i smagała go tymsamym bez przerwy, niewysłowionym uśmiechem. Ten to uśmiech wiódł go poprzez płomienie, od szału do szału. Nie mógł zniszczyć tego uśmiechu oczyma, dumającemi nad zagadką życia Zinaidy Szczebieniew. Począł go przygaszać całowaniem ust, które jednak nie uciszało furyi, lecz się wzajem rozpalało, jak ogień rozpala się od podmuchów wichru. Jakaś się zawiązała rozmowa ust, utkana z nieistniejących wyrazów, z gwar północy i południa, gubiąca się w dwułoskocie serc. Zinaida wyznawała swą miłość szaloną. Nie skarżyła się, doświadczając wśród westchnień boleści losu dziewczyny z piosenki oszalałej Ofelii, gdy podobnie, jak tamta —

«Let in the maid, that out a maid
Never departed more».


W ciągu kilku następnych dni Fosca nie widział nikogo ze swych rosyjskich znajomych. Nie zaproszony ponownie, wstrzymał się od wizyt. Chodził za to chyłkiem pod willę Ifigenia i zza węgłów przyległych domostw wpatrywał się w to siedlisko rozkoszy. Okna były pozamykane, drzwi również, kiedyniekiedy ktoś ze służby wybiegał z domu i pędził do miasta, lecz Ernesto wstydził się zaczepienia szczęśliwca, który mógł przebywać pod dachem willi Ifigenia, — i, rozpytywać go, co się dzieje wewnątrz jej utęsknionych ścian. Po upływie pięciu dni od czasu ostatniego widzenia się z panią Szczebieniew, Fosca był literalnie nieprzytomny. Popadł w stan nerwowego wyczekiwania. Nasłuchiwał, wyglądał, wciąż biegł naprzód, przed siebie, jak gdyby na czyjeś spotkanie.
Wieczorem tego dnia, po odwaleniu «koncertu» w kinematografie, nie panując nad sobą, poszedł pod willę. Chciał oddychać powietrzem tamtejszem, patrzeć w oświetlone okna, słuchać szumu pinii i cyprysów zaczarowanego ogrodu. Tameczne kamienie, obmurowanie dróg, zaułki, schody i dachy posiadały tajemniczą siłę przyciągania. Już rozsądnie odchodził do miasta i znowu bezmyślnie wracał. Bał się spotkania z Emieljanowem i bał się zetknięcia ze Szczebieniewem. Cóżby powiedzieli ci dwaj, te dwie złowieszcze potęgi, gdyby go tutaj wytropili oczyma, wałęsającego się popod domem? Skradając się okolicami cienia, pod wyniosłością obmurowań, Fosca przywarował w zaułku, naprzeciwko tarasu, znanego mu tak dobrze. Wlepił oczy w oświetlone okna. Czyhał na jakiś znak życia Ziny, na jej cień w oświetlonych taflach. Nic i nic! Wałęsał się w swoim zaułku tam i z powrotem, gnębiony przez tęsknotę i zazdrość. Okna były wciąż tesame, mleczno-białe, nieruchome i nieme, nieustępliwe i niezwalczone, jak sama tęsknota. Te białe prostokąty znęcały się nad nim, stały się żywemi, a wrogiemi siłami. Nie mógł znieść ich widoku. Oczy pękały mu z oczekiwania, a wytrzeszczały się nadaremnie. Pchnięty przez siłę poduszczającą, minął kociemi kroki wąską uliczkę, przybył do pierwszych stopni schodów i począł wstępować na wyżynę. Pragnął jedynie zniweczyć nieznośną martwotę okien, spojrzeć poprzez przeklęte szyby. W miarę posuwania się ku górze, doświadczał jakby czyjejś pomocy. Coś go podrywało ku szczytowi schodów. Nie wiedział zgoła, kiedy znalazł się na tarasie. Sunąc plecami po żelaznej balustradzie, dotarł do punktu naprzeciwko drzwi saloniku z fortepianem. Nie było tam nikogo. Nikogo!
Spełnił już, czego pragnął, widzi oto — fortepian, kanapy, stołki, słaby zarys obrazu na ścianie. Wszystko, jak w sennem przywidzeniu. Tu jest miejsce, gdzie była ta kobieta, gdy razem grali. Wpatrzywszy się w to miejsce namiętnie, w szaleństwie, w obłędzie, długo i z męczarnią wyczarowywał wszystkiemi siłami duszy jej postać. Była w tem zapracowywaniu się zarazem męka i rozkosz. Gdyby go nawet przydybano w tem miejscu, gdyby go wytropiono na gorącym uczynku i wyśmiano, — gdyby miał wskutek swego natręctwa utracić możność znajomości z całym domem, nie byłby w stanie stamtąd odejść, wyrzec się swego marzenia. Zamierzał w dziwacznej swej furyi — przepędzić w tem miejscu noc. Przysiądzie na balustradzie. Kiedyś przecie przyjdzie lokaj i zgasi światło. Wtedy... Co wtedy?
Wzrok Ernesta zahaczył się na pewnym połysku, tkwiącym nieruchomo w czarnej powierzchni fortepianu. Osaczyły go harpie zazdrości, podejrzeń, oskarżeń, zniewag. Przysiadł na poręczy i nieruchomy, jakby sam był z żelaza, z oczyma, wlepionemi w fortepian, stał się sam martwem miejscem, poprzez które rwą, co w nich siły, cugi i tabuny rozszalałych uczuć. Aż oto, nagle, — o, rozkoszy! — zobaczył Zinę. — Szła przez sąsiedni salon z Emieljanowem. Przybyli do salonu fortepianowego. Usiedli jedno naprzeciwko drugiego przy okrągłym stole. Ów Emieljanow oparł ręce na krawędzi, na rękach głowę. Patrzał w twarz Zinaidy. Patrzał bez poruszenia głową, bez mrugnięcia powieką. Ona coś nuciła, podśpiewywała, coś w sobie samej dokonywała myślami, jakby nimi niewidzialnie żonglując. Serce w Erneście przyczaiło się, przeistoczyło, — zaiste, w czyhającego tygrysa. Podglądał radośnie, a złowieszczo na coś czekał. Nic nie wiedział, co to teraz będzie, co przedsięweźmie, co tu za chwilę będzie wyprawiał. Nie wiedział, czy za chwilę nie skoczy, nie rozbije szyb we drzwiach pięściami i łbem schylonym, czy kogoś nie chwyci za gardło i nie zdusi nadobre. Tymczasem cierpliwie czekał. Emieljanow nie zmieniał pozycyi. Patrzał w Zinę. Ona nie zwracała na niego uwagi. Bawiła się najwidoczniej swojemi myślami, jakby obok niej nikogo nie było w pokoju. W pewnej chwili o coś zapytała Emieljanowa, patrząc w inną stronę. On nie odpowiedział. Wtedy wstała. Podeszła do odsłoniętej klawiatury. Uderzyła jednym palcem w jękliwy wiolinowy klawisz. Fosca w trzewiach swych usłyszał ten głos, w głąb cielesnej istoty uderzył go ten dźwięk, niczem grot strzały, trafiający w sedno. To ten dźwięk z Apassionaty! Znał go! Pamiętał!
Poruszył się, żeby wstać i iść ku niej. Ale to właśnie ona zbliżyła się do drzwi, prowadzących na taras. Zasłoniła drzwi sobą. Gdy położyła rękę na klamce, Emieljanow coś powiedział. Odwróciła się do niego gwałtownie i wielekroć powtarzała, powtarzała z gwałtownym gestem pewien rosyjski wyraz. Wtedy tamtemu ręka usunęła się z pod głowy i ta ciężka głowa upadła na krawędź stołu.
Pani Szczebieniew szybkim ruchem otworzyła drzwi. Wyszła z pokoju i, niby biały obłok, zajaśniała w mroku nocnym. Zobaczywszy przed sobą człowieka na tarasie, żachnęła się wstecz. Fosca chwycił ją za wyciągnięte ręce i nakazał milczenie. Zamilkła. Ciało jej stało się, jak mgła, jak obłok. Wtuliła się w objęcia Ernesta na jedno mgnienie źrenicy. Nagle cofnęła się do pokoju. Zamknęła za sobą drzwi i znowu usiadła naprost Emieljanowa, przy stole. Coś do niego mówiła, choć nie podnosił swej rudej głowiny. Podźwignęła tę głowę dotknięciem ręki. — Wstał. — Poszła przed nim przez salonik fortepianowy i salon wielki. — Znikli. — Fosca mniemał w swem zachwyceniu, że miał rozkoszne widzenie. Ta złuda ustaliła się, gdy znagła we wszystkich pokojach światło zgasło. Nie rozumiejąc logiki tych wydarzeń, Ernesto po dawnemu znieruchomiał. Żadna teraz siła nie byłaby w stanie podnieść go z miejsca. Słyszał bicie swego wzburzonego serca, które, jak gdyby współuczestnik postronny wydarzeń, samo jedno ważyło i mierzyło ogrom i ciężar wypadków. W pewnej chwili rozległ się szelest otwieranych drzwi. Fosca zobaczył znowu utęskniony obłok. Miękka ręka znalazła w ciemności jego rękę i pociągnęła go całego ku drzwiom mieszkania. Stał się sam ciemnym obłokiem. Szedł na palcach, jak kot, czy jak szczur. Stopy jego, miękkie niby z gumy, sunęły po śliskiej posadzce, stąpały niedosłyszalnie po opornej miękkości, dywanów, przebiegle wymijały sprzęty, których ciepło i ostrość, na podobieństwo czujących, odosobnionych bytów, zdawały się w zupełnej ciemności dostrzegać. Nareszcie oczy ujrzały światło w szczelinie klucza.
Pani Szczebieniew otworzyła drzwi i wprowadziła Ernesta do swego sypialnego pokoju. Miękie tapetti wyścielały tam całą podłogę, więc bez szelestu przyszli obydwoje do niskich fotelów, które stały w głębi sypialni. Kazała mu usiąść. Usiadł. Wskazała mu groźnym gestem ręki drzwi sąsiedniego pokoju. Słyszał rozmowę. Rozmawiali dwaj mężczyźni. Gdy się dobrze wsłuchał, poznał głos Szczebieniewa i Emieljanowa. Tak, to ci dwaj wrogowie rozmawiali po rosyjsku.
Pani Szczebieniew przesunęła swój fotel do fotela Ernesta i szepnęła swemu gościowi do ucha, parskając krótkim śmiechem:
— To heca! Pavoncello... Pawlinuszka... Boisz się?
— Jeszcze jak!
— Ja też.
Położyła mu rękę na ustach i z gestem iście katowskiej groźby kazała milczeć. Milczał. Nie trudno było zresztą milczeć, patrząc na tę kobietę, odzianą w przejrzystą pajęczynę nocnego stroju. Ernesto zaczął pociągać jednę połowę tego stroju i wydobywać na światło elektryczne śnieżno-białe ramię. Odpędzała go, ile mogła, wciąż na straszne drzwi wskazując. Tam, za temi drzwiami jeszcze rozmowa trwała. Lecz oto znagła, raptownie ucichła.
— Emieljanow poszedł... — szepnęła Zinaida. — Teraz najgorsza chwila. Teraz! Pavoncello, — teraz!
— Dlaczego teraz?
— Ernesto! Ernesto! — odpowiedziała, przyciskając się do niego.
W istocie, było czego lękać się i trwożyć. Rozległo się lekkie, a jednak wyraźne stukanie we drzwi. To Szczebieniew pukał do pokoju małżonki. Zina spytała po francusku?
— Michel, czy to ty?
— Ja, mój aniele.
— A co?
— Czy można wejść?
— Nie! Nie! Broń Boże!
— Dlaczego, mój aniele?
— Znowu migrena.
— Migrena... Znowu?
— Straszna migrena! — mówiła Zina, ściskając konwulsyjnie rękę Ernesta.
— Może mógłbym pomóc ci w czemkolwiek? Może masaż skroni, jak tydzień temu? Pamiętasz? Wtedy pomogło...
— Nie! Nie! Michel — stanowczo nie!
Przez chwilę trwało milczenie. Ale oto utrapiony Michel znowu zastukał.
— Czego? Michel, czego? Przecie mówiłam...
— Otwórz!
— Nie otworzę.
— Czy tylko owa migrena nie zmateryalizowała się w postać amanta?
— Nie rozumiem, co mówisz! — syknęła wierna małżonka z godnością.
— Mówię, — ciągnął dyplomata, — że może ta migrena ma żółte włosy i ryżawe wąsiki.
— Proszę cię, Michel! To niestosowne...
— Na dowód, że to niestosowne żarty, otwórz.
— Obraża mię to, co mówisz!
— Ach, w takim razie... «Zinoczko», po tysiąc razy przepraszam... Ale dopiero co wyszedł odemnie Emieljanow, a ty tuż-tuż dostałaś migreny.
— Wciąż mię podejrzewa o romans z Emieljanowem... — mówiła, «Zinoczka» do ucha swego gościa. Parsknęła śmiechem.
Roześmiał się także jej mąż za drzwiami, jakby dla podkreślenia śmieszności tych podejrzeń.
— Idź spać! — rzekła głośno pani Zinaida.
— Niestety, muszę. Tak oto, bez pożegnania, bez powiedzenia dobranoc. Jakże jesteś okrutna! Jak zimna dla mnie! Jak niedobra!
— Dobranoc, mój aniele! — mruknęła Zina, pokazując język w stronę zamkniętych drzwi.
— Dobranoc... — jęknął «anioł».
Gdy szelest jego kroków oddalił się ode drzwi i ucichł, pani Szczebieniew odetchnęła głęboko. Jeszcze w ciągu kilku groźnych chwil raz wraz chwytała Ernesta za rękę, nakazując mu przezorność i ostrożność w poruszeniach i słowach. Ale gdy już nic nie przerywało ciszy, zwróciła w jego stronę królewską głowę, a uśmiech tryumfu zakwitł na jej wargach.
Do tego doszło, że Fosca zaproszony został do udziału w konnych poza obręb miasta wycieczkach. Kupił sobie tedy niezbędne do konnej jazdy efekty i cwałował na wierzchowcu Emieljanowa. Jeździł konno bardzo połacinie, ale nikt mu tego nie brał za złe, tembardziej, że swą jazdę publicznie ośmieszał. Pewnego wiosennego popołudnia towarzystwo kilku Rosyan i Włochów, zaprzyjaźnionych z Emieljanowem, towarzyszyło pięknej pani w wycieczce konnej do Frascati. Zabawiano się długo w cieniu kolosalnych cyprysów i nad czarującemi wodami. U wylotu alei, poza parkiem jeden z uczestników wycieczki dostrzegł, budę hecarzów, w której była także strzelnica dla amatorów trafiania do tarczy. Całe towarzystwo pomknęło niezwłocznie w tę stronę. Jedni z wycieczkowiczów poszli do budy cyrkowej, inni do strzelnicy. Do ostatnich należała pani Szczebieniew, — a więc i Ernesto. Piękna Rosyanka umiała strzelać bardzo dobrze, więc poczęła z mężem, Emieljanowem i innymi zakładać się o celność strzałów. Wciągnięto również i muzyka. Za czasów swego pierwszego powołania do wojska «Pawlik» wprawił się doskonale w celne strzelanie, to też teraz próbował szczęścia w zakładach. Trafił bardzo dobrze raz, drugi i trzeci. Spostrzegłszy to, pani Szczebieniew podniecała męża, Emieljanowa, oraz innych cywilów, którzy z cyrku nadeszli, żeby wynikały grube zakłady. Poczęto się hazardować. Los zdarzył, że nikt z całego grona nie umiał dobrze strzelać, to też Fosca wygrywał oszałamiające stawki. Szczególnie niedołężnie celował sam Szczebieniew, — ku hańbie jego, trzeba to zaznaczyć, — były generał. Złośliwiec Emieljanow wyśmiewał nawet to niedołęstwo strzeleckie swego rodaka i zpodełba przyglądał się mistrzostwu Ernesta, śmiejąc się przy tem obrzydliwie.
Całe towarzystwo, zajęte tą zabawą, która muzykowi znaczną kwotę lirów przyniosła, nie spostrzegło się, że wieczór zapadł. Rzucono się do koni, żeby przed zupełną nocą zdążyć przez wilgotną kampanię do miasta. Ale noc zupełnie zeszła, nim wydobyto się z podgórza. Na szczęście księżyc świecił i droga bielała wyraźnie przed oczyma jeźdźców, grupami powracających. Lekka mgła rozpostarła się nad mokremi nizinami, a w niej światło miesiąca nie lśniło, lecz rozpływało się, szerzyło napoły wyraźnem jaśnieniem. Było coś nad wyraz uroczego w tem zamgleniu światła, w przebijaniu się drogi poprzez powabną zasłonę.
Na przedzie, w liczniejszej grupie, jechał sam Szczebieniew, Emieljanow, pewien włoski pół-dyplomata, obdarzony bardzo pięknym głosem, i inni. Ten to Włoszyn śpiewał ludowe piosenki. O jakie pół kilometra za tą awangardą jechała pani Szczebieniew na damskiem siodle, — (jazdy po męsku nie uznawała i nie znosiła), — a obok niezgrabnie telepał się Ernesto na starym człapaku, oraz pewien urzędnik ambasady, cichy, elegancki człowieczek rosyjskiego rodu, małomówny i poprawny na swem siodle w sposób tak nieskazitelny, jaki i tu, wśród ogromu rzymskiej kampanii, urzędował wzorowo i pilnie. Dość daleko wtyle słychać było głosy i tętent grona aryergardy, która zabawiała się w cyrku i najpóźniej dosiadła koni.
Tego dnia i tego wieczora pani Szczebieniew była niezwykle podniecona, pełna nieposkromionego temperamentu. Chichotała, dokazywała na siodle jak dziecko, drażniła i pociągała ku sobie Ernesta tysiącem niepochwytnych sposobów. Nacierała koniem tak obcesowo, iż nogi jej ogarniały nogę «Pavoncella», biła go po plecach, usiłowała strącić z siodła, podcinała konia. Towarzysz drogi, — poprawny «buchalter», — w istocie radca ambasady Kustarienko, — był nieco zgorszony, a może tylko udawał zgorszenie, ponieważ temperament amazonki nie wyładowywał się w jego stronę. W pewnej chwili amazonka jakoś zacichła, uspokoiła się i przybrała pozę dostojnej patrycyuszki. Właśnie wtedy poprawny Kustarienko zamierzył zapalić papierosa i poczęstował towarzyszów drogi, lecz okazało się, że zepsuła mu się zapalniczka. Nikt z tych trojga nie posiadał zapałek.
— Pojadę do Emieljanowa, on ma dobrą zapalniczkę, i zaraz wrócę, — oświadczył urzędnik.
— Dobrze, Siewierjan Grigorjewicz, niech pan jedzie. Zapalimy z przyjemością... — dostojnie zgodziła się Zinaida.
— Pędzę!
«Buchalter» popędził konia. Wnet można było obserwować zjawisko, dawno w sposób niezrównany wyrażone, jak na tem starorzymskiem błoniu — «quadrupedante putrem sonitu quatit ungula campum...»
Lecz zaledwie sonitus oddalił się i przycichł, amazonka rozejrzała się bystro wtył i naprzód, rzuciła okiem poza rowy i w pustkowie kampanii.
— Pavoncello — krzyknęła.
W głosie jej drgał taki spazm radości miłosnej, pasya tak niezdławiona, wezwanie tak gorące, że zsadziło Ernesta z konia. Ona przerzuciła prawą nogę poprzez kulę siodła i zsunęła się w jego ramiona. Zgrzane konie pomkneły się i przywarły do siebie, jeden drugiemu zakładając głowę na szyję, a kochankowie wśród ostrego ich odoru, w ich zasłonie ulegli swej pasyi. Oparta plecami o siodło wierzchowca, amazonka wzdychała z szalonej rozkoszy, która w tej chwili dosięgła dla niej najwyższego zenitu. Setki słów pieszczotliwych we wszelkich odmianach mowy latyńskiej i mowy słowiańskiej, szept dziękczynienia i szept zaklinania o rozkosz spływały jej z ust płonących w usta Ernesta. Ale oto posłyszeli, że dudni już tętent. Ocknęli się, spadając z obłoków zachwytu. Pani Szczebieniew, obciągnąwszy swą amazonkę, — jak czarny ptak wionęła na siodło. Fosca wskoczył na swoje. Usłużny członek ambasady przywiózł doskonałą zapalniczkę. Dobywszy starannie ognia, podał go pięknej pani. Przy tem świetle niewielkiem mógł widzieć na jej ustach, w jej przymrużonych oczach uśmiech szczęścia, zarazem zwycięski i chytry, dziękczynny i wniebowzięty.


Po wycieczce do Frascati piękna pani zażądała od Ernesta wynajęcia pokoju. Oświadczyła, że mąż ją podejrzewa, a Emieljanow formalnie szpieguje. Ostatniego lżyła wszelkiemi znanemi jej przezwiskami we wszelkich językach — szpion, spia, espion... Ernesto po ostatniej wygranej w strzelnicy miał pieniądze, to też nie trudno mu było znaleźć pokój z wejściem nietylko oddzielnem, ale niepostrzegalnem. Pokój był przyzwoity, coś w rodzaju familijnego salonu z oknem, wychodzącem na zapuszczone dziedzińce. Tam Fosca przeniósł swoją wiekową walizkę, oraz inne rzeczy — i zamieszkał. Zaledwie zaś zamieszkał, miał gościa. Gość przybywał chyłkiem, nieobaczkiem, w popłochu. Wbiegał do skrytki, jak gołąbka, ścigana przez jastrzębie. Wynikały szczere zwierzenia, długie swobodne opowiadania o życiu dotychczasowem. Pani Szczebieniew opowiadała z najdrobniejszemi szczegółami o swej przeszłości. Była córką wicegubernatora na prowincyi wielkiego imperyum. Miała bardzo liczne rodzeństwo, siostry i braci, a wszystko młodsze od siebie. Wychowywała się w dostatku, niemal w zbytku, aczkolwiek ojciec, oprócz pensyi rocznej, nic nie posiadał. Co gorsza, ojciec zawikłany był w pewne afery pieniężne, posądzany o nadużycia, łapówki, przekupstwo i miał z tego tytułu dochodzenia. Wisiało nad nim śledztwo, a nad całą rodziną, nad gromadką drobiazgu braci i sióstr — nędza. Groziła dymisya, tudzież daleko gorsze następstwa. Z ratunkiem pośpieszył Szczebieniew, były minister, dostojnik z «wpływami» nadzwyczajnemi, a nadto bogacz. Wszystkie winy ojca Zinaidy zgrabnie zatuszował, sprawy umorzył, długi pozapłacał, jakieś niebezpieczne papiery, donosy, oskarżenia, unicestwił. Stał się bożyszczem rodziny, opiekunem i drugim ojcem tej gromadki niewinnych główek, których zbiorową fotografię Zina nosiła na sercu. Ale Szczebieniew zażądał nagrody. Prosił ojca o rękę jej, Zinaidy. Czyż mogła odmówić? Gdyby odmówiła, gdyby w czemkolwiek obraziła, zadrażniła, rozgniewała Szczebieniewa, gdyby mu się oparła — zginęliby tamci wszyscy, to stadko, które kochała bardziej, niż siebie. Co Szczebieniew rozkazał, to się stać musiało, gdyż on to miał w ręku los ojca, matki i całej rodziny. Szczebieniew nie miał dzieci z pierwszego i drugiego małżeństwa. Na jego olbrzymi majątek czyhała familia, bracia, siostry i ich potomstwo. Tymczasem on ani myślał oddawać swej wieloletniej krwawicy zgrai powinowatych. Najniespodziewaniej tedy dla nich wszystkich, w późnym już wieku ożenił się z nią, młodą dziewczyną na prowincyi. Tak to, wychodząc za Szczebieniewa, tyle i tak rozmaitych spraw na inne postawiła tory. Ernesto nie pozostawał dłużnym. Opowiadał swe niedługie curiculum vitae. Rodziców nie miał. Wychowywała go, jak zapamiętał, ciotka, zapracowana na kawałku roli z murowaną ruderą, zwaną «zamkiem», na pochyłości Abruzzów. Do roli i «zamku» Pavoncello nie kwapił się wcale. Wcześnie wydostał się z winnicy i nie zaglądał już do niej. Ciotczysko przysyłało mu zrzadka jakiś tam grosz wraz z listem, pełnym żalów na «śrubę podatkową», na złodziejstwo wciąż wzrastające, drożyznę i nieopisaną niewdzięczność starej służącej Fiametty. Zabawna to była rzecz, iż w jego opowiadaniach garson Ubaldo grał rolę bardzo znaczną, wydatniejszą, niż ciotka. Ubaldo zrobił to a to, Ubaldo oddał mu taką a taką usługę, Ubaldo mówił, jak mówi Ubaldo, według Ubalda — i tak bez końca.
Pani Szczebieniew polubiła przyjaciela z kawiarni, zanim go jeszcze widziała na oczy. Postanowiła jednak poznać potężnego garsona.
Pewnego poranka Fosca czekał na przyjaciółkę w kawiarni przy ulicy Cavour. Gdy przyszła jaśniejąca, różanolica, jak jutrzenka, różanopalca, złocista, jak samo poranne słońce, pachnąca i wytworna, gdy wdała się w nieopatrzne, a jednak nieuniknione szepty z Foscą, bywalcem kawiarni, — wszystek świat służebny, nie wyłączając samego «dyrektora», miał na co wybałuszać oczy, miał o czem pomyśleć, a nawet — było nie było! — miał za czem westchnąć raz i drugi.
Ubaldo obsługiwał parę. Teraz mu się rozjaśniło pod czupryną, ostrzyżoną na jeża. Stał skromnie w swym kącie, zamorusanym od prabytu, z ręką, opartą o gzems kredensu, z serwetą, przerzuconą przez rękę, pochylony naprzód, zadumany, a przecie gotowy na każde skinienie.
W pewnej chwili piękna pani posłała Ernesta po ulubione papierosy do tabakaja na jednej z odleglejszych uliczek. Tylko te papierosy paliła.
Gdy młodzieniec wyszedł, signora skinęła ręką na Ubalda i przywołała go do siebie.
— Pan jesteś Ubaldo, nieprawdaż? — spytała łamaną włoszczyzną.
— Tak, pani.
— Tak... Pan zna bliżej tego młodego człowieka, który ze mną przed chwilą rozmawiał?
— Tak, pani.
— Pan był dobrym, bardzo dobrym dla tego młodego człowieka.
— Pani... Dobry — to powiedzenie za wiele... Znam tego młodego człowieka. Ernesta Foscę.
— Prawda, że to jest dobry chłopiec, panie?
— Nie mogę powiedzieć, żeby był zły... Raczej dobry, niż zły. Juścić tak: — dobry chłopiec.
— Panie Ubaldo, — mówiła cudzoziemska dama, rumieniąc się i jąkając, — niech pan będzie i nadal, zawsze dobrym dla tego młodego człowieka.
— Tak, pani... — mruknął Ubaldo, wysoko wznosząc swe czarne brwi.
Cudzoziemka wyraziła życzenie zapłacenia rachunku za poranną kawę, Ubaldo zliczył należność i podał sumę na kartce papieru. Dama przyjrzała się cyfrze i położyła na stole pieniądze. Było ich dużo, nadmiernie dużo, co najmniej o kilka tysięcy za wiele ponad sumę należną. Ubaldo zwrócił uwagę na pomyłkę w rachunku, z zasady, na doświadczeniu wieloletniem opartej, nie dotykając cudzych pieniędzy. Ale konsumentka posunęła mu ów «napiwek» końcem szlifowanego paznokietka, a do napiwka dołożyła spojrzenie tak nieopisanego wdzięku, że stary garson zawahał się. Zaiste nie wiedział, co począć.
— Pani, — rzekł, nachylając się, — jestem od wielu lat garsonem w tym zakładzie. Podaję kawę i paste. Nie mam jednak na sprzedaż przyjaźni.
— Cicho, cicho, przyjacielu! — szepnęła do niego nieznajoma pani ze łzami w oczach. — Ja wiem, że nie masz na sprzedaż przyjaźni. Ale nawet za modlitwę do Boga kapłan nie waha się wziąć grosza na swe doczesne potrzeby.
Stary Ubaldo widział wiele czarujących kobiet w starej stolicy italskiej ziemi, w piękność bogatej. Ale zaiste wyrazu takiej miłości dla śmiertelnika nie widział nigdy w oczach śmiertelnych. Pokiwał głową nad miłością tej damy.
— Pani... — szepnął w rozterce, — za cóż mam brać te pieniądze?
— Weź je, weź... — prosiła.
Ponieważ słychać już było dźwięczny krok młodzieńca w przedsionku, Ubaldo zgarnął pieniądze. Uprzątnął statki, cofnął się do swego kąta. Stamtąd patrzał zmąconym wzrokiem na piękną parę, jakoby na sen radosny o pięknie ludzkiego życia.


Tygodnie wiosenne przeleciały, jak strzelanie z bicza. Fosca ani się obejrzał, — aliści gospodyni, odnajmująca mu swój salon, zażądała zapłaty czynszu za miesiąc ubiegły. Zdumiał się, słysząc, że już cały miesiąc szczęścia przeżył w tem mieszkaniu. Dla upamiętnienia tego faktu Zinaida usiłowała wsunąć na palec Ernesta śliczny pierścionek z brylantem tak wielkim, że się przeraził jego ogromu i blasku. To też nie przyjął pierścionka. Z gniewem perorował, iż posiadanie takiego klejnotu hańbiłoby go na zawsze. Nie dla klejnotów Zinę pokochał. Nie powinna poniżać datkami wielkiej pani jego, uczciwego lazzarona. Zawstydziła się i cofnęła pierścionek. Ale już następnego dnia przyniosła inny upominek. Zauważywszy, iż Ernesto nosi papierosy w biednej tekturowej torebce, wsunęła mu w kieszeń złotą papierośnicę. Gdy zaś jeszcze bardziej się żachnął i począł krzyczeć, że nie zniesie takich zniewag, co prędzej pokazała mu napis, wyryty na zewnętrznej powierzchni. Napis brzmiał: «Na pamiątkę rzymskiej kampanji». Pytała, czy Enesto może odrzucić przedmiot z takim napisem? Ale go odrzucił. Twierdził, że gdyby mu ofiarowała na pamiątkę papierośnicę bez wartości, drewnianą, blaszaną, papierową z temże zdaniem, wypisanem atramentem, chowałby ją, jak ukochany talizman. Drogich rzeczy nie przyjmie! Nie! Nie! Nigdy!
Wobec tych jego oświadczeń zaczęła płakać. Łkała tak długo i tak niepocieszenie, że tego nie mógł zrozumieć. Głowa jej leżała na poduszce, a potoki łez zmoczyły poszewkę: ciężka głowa Zinaidy nieruchomą się stała, jak kamienna bryła. Z pod zamkniętych powiek lały się wciąż łzy niewstrzymane, a głuche łkania wydzierały się z piersi. Chciał ją pocieszyć, uspokoić, zatamować łzy, więc z odrazą prawdziwą przyjął ową papierośnicę. Ale i wtedy nie przestała łez wylewać. Zdawało mu się, że dostała jakiegoś ataku żałości. Podźwignął ją i ułożył wygodnie. Objęła jego głowę obiema rękami, przycisnęła ją do siebie, zatopiła usta w jego włosy — i znowu spazmatycznie gorzko i boleśnie płakała. Przepraszał ją, pokazywał pamiątkę, jako już swoją, przyjętą, przywłaszczoną. Ale i to nie pomogło. Już do końca pobytu łkała bez przerwy i, zanosząc się od płaczu, wyszła z mieszkania.


Ani następnego dnia, ani pozajutrz, następnego po następnym Zinaida nie przyszła do ulubionej skrytki. Napróżno czekał. Wieczorem trzeciego, «pustego» dnia poszedł pod willę. Okna mieszkania Szczebieniewów były ciemne i głuche, więc zły i skwaszony wrócił do kawiarni. Ta drobna niesłowność Zinaidy wpędziła go w zły humor. Z dostatku, z przesytu miłosnego stał się kapryśnym. Miał zamiar czynić damie swego serca wymówki, przygotowywał w myśli długie i kostyczne argumenty, złośliwe i druzgocące aluzye. Potrzyma ją na uwięzi, weźmie ją w ryzy, nauczy moresu!...
Tymczasem i następnego dnia nie przyszła. Udał się tedy do willi, ażeby zapytać, co to znaczy. Kamerdyner Emieljanowa, brodaty sługus, przyjął go niemal grubijańsko. Ledwo gadał, ten sam, który w ukłonach zginał stary grzbiet. Wyniośle i hardo zawiadomił muzykanta, że państwo Szczebieniew przed trzema dniami wyjechali do Rosyi. Był już telegram, że minęli rosyjską granicę. Niema tu teraz żadnych zgoła recepcyi. Pan Emieljanow przyjmuje raz w tygodniu ograniczoną ilość znajomych. Ernesto zmartwiał i oniemiał. Sługus strzelał w palce i ordynarnie patrzał na jego skamieniałą minę, jakoby na kafel pieca...


Minęły dnie. Minęły tygodnie. Ani słowa, ani wieści, ani pogłoski! Nic a nic.
Fosca szalał. Wił się w tęsknocie. Nasłuchiwał bez jednego momentu przerwy, czy nie rozlegnie się znajomy szelest, ukochany szept. Nic się nie rozlegało, oprócz obcych zgrzytów i wstrętnych głosów świata. Szczęśliwiec teraz dopiero poznał, co stracił. Teraz się dowiedział, jaką to królewnę gościł w swej izbie, z kim miał szczęście obcować. O, jakże straszliwie kochał teraz marę, która obok niego przeszła! Jeszcze z pościeli nie wytchnął subtelny zapach perfumy, jeszcze w ciszy nocnej brzmiał niezapomniany śmiech. Głupia oto pustka legła na ziemi. Jałowa odraza napełniała duszę. Wysunęła się z całości życia jakoby ręka zmory, żądającej nieustępliwie szczodrej zapłaty za wszystko, co było. Wyliczyła sobie wszystko, co było, i zysk swój chciała mieć bez uszczerbku.
Fosca czuł, jak za wszystko jest winien i ile musi zapłacić. Szczęście minione rozrastało się w oczach, niby wysokie góry, wiosennem słońcem oświetlone, a teraźniejszość rozpościerała się przed nimi, jako kraina straszliwa, na którą padł ciężki mrok zatracenia. Gdziekolwiek było pójść, pamięć, pamięć wskazywała miejsce szczęśliwe. Pasya żywa burzyła się, ni to dziki koń z wolnych pól, którego ujeżdżacz ściąga teraz kańczugiem, ile wola. Nie pomagało nic zwijanie skarg wkrąg i ponoszenie w pustynię ślepemi susy szału... Wszystko było na nic. Ani jeść, ani pić. Głupie wzdychanie do śmierci, do jedynej pociechy hamowała głupia nadzieja: — a nuż znagła zabrzmi przecudny ów śmiech... Ileż to razy Fosca stawał nad rudemi kłębami, baniami i popławami starego Tybru i z mostu Anioła patrzał w wiekuistą głębinę, marząc o śmiertelnem uciszeniu. Ale go zawsze z tych wypraw odwoływała myśl: — a nuż w domu czeka list...
Były dnie, kiedy literalnie nie mógł być sam. Siedział tedy w gronie towarzyszów, stawiał każdemu i sam pił. Gdy lokal zamknięto, wałęsał się po mieście aż do świtu. Rano wbiegał na swe schody, walił się na posłanie i spał, jak kłoda, aż do południa. Wróciło życie lazzarona. Wrastał w nie całym swoim ciężarem, jak ścięty pień w bagno. Sprzedawał po kolei drogie i wykwintne rzeczy, które był nosił na sobie za dni szczęśliwych. Nie mógł zrozumieć tej prostej rzeczy, że te same szaty nosił na sobie za dni szczęśliwych. Nie mógł zrozumieć tej prostej rzeczy, że te same szaty nosił. Jakże to być mogło, że je nosił? Nad niejedną z tych rzeczy głupio łkał, dureń ze świata jasności wygnany. Sprzedał wreszcie wszystko, co miał lepszego, — z wyjątkiem złotej papierośnicy. Tę nosił głęboko ukrytą. W nocy kładł ją pod policzek, a obłąkane pocałowania i szlochy głuche otaczały napis, wyryty na tabliczce ze złota. Modły bezmyślne błagały cień o powrót.


Przebieranie różańca wspomnień stało się wreszcie nie do zniesienia. Fosca postanowił dowiedzieć się czegoś istotnego. Poszedł do ambasady rosyjskiej i dotarł do owego Kustarienki, z którym swego czasu odbywał wspólną do Frascati wycieczkę. Ale «buchalter» był teraz zamknięty, jak prawdziwy dyplomata. Nie mógł podać adresu Zinaidy w Rosyi, nie był poinformowany o niczem ponadto, co wiedział i sam petent. Nazajutrz Ernesto wstał rano, ubrał się w ostatnią kurtkę możliwą i ruszył wielkiemi kroki do Emieljanowa. Był przecie ów Emieljanow na miejscu. Cóż za kpem trzeba było być, żeby nie pójść wprost do źródła i nie dowiedzieć się wszystkiego! Zameldował się do właściciela Ifigenii i został wpuszczony do gabinetu na drugim końcu willi. Emieljanow stał przy swem biurku, niepomiernie obszernem, i ćmił papierosy, gdy Fosca wszedł do pokoju. Podał gościowi dwa palce prawej ręki i wskazał mu krzesło obok biura.
— Przyszedłem do pana, — rzekł Ernesto, — żeby się czegoś dowiedzieć o rodakach pańskich, których miałem zaszczyt poznać tutaj w pańskim domu... Wyjechali tak niespodziewanie, że nawet...
Emieljanow milczał, paląc papierosa. Gdy skończył palić i cisnął papierosa, rzekł, rozkładając ręce:
— No, cóż? Wyjechali. Byli — i wyjechali.
— Ba, to wiem. Ale dokąd?
— Do Rosyi.
— I to wiem, ale jaki jest obecnie ich adres?
— Mogę panu dać adres. Pan się wybiera do Rosyi?
— Z czego pan wnosi, że się wybieram?
— Z tego, że się pan dopytuje o adres.
— Dopytuję się, bo przecież nie jest tajemnicą państwa. Znałem tych ludzi, więc cóż dziwnego, że chciałbym o nich mieć wiadomość. Chcę napisać...
— Żadnej wiadomości nie otrzyma pan od nich... — rzekł Emieljanow z obrzydliwym śmiechem.
— Dlaczegóż to, proszę pana?
— Murzyn spełnił swoją powinność, murzyn może odejść.
— Któż to jest ten murzyn?
— Pan jesteś murzynem, mój piękny Włochu.
— Nie rozumiem tego i nie wiem, doprawdy z czego się pan tak cieszy.
— Śmieję się z pańskiej miny i z pańskiej roli.
— Śmiej się pan sobie! Co mi tam!
— Chcesz pan wiedzieć prawdę, całą prawdę, co? Chcesz pan, czy nie? — pytał Emieljanow, cofając się za swe biuro, gdzie usiadł w głębokim fotelu.
— Po to przyszedłem w pańskie nieżyczliwe progi.
— Nie były dla pana nieżyczliwe, aleś tego nie umiał uszanować. Wszedłeś mi pan w drogę, — nietylko w drogę! — zgrzytnął Rosyanin.
— Nie wiem, o co chodzi.
— Wiesz pan dobrze. Otóż taka jest prawda. Szczebieniew potrzebował potomka. Potrzebował potomka za wszelką cenę, gdyż krewniacy czyhali na jego majątek. Tymczasem papa Szczebieniew, sam pan to rozumiesz dobrze... Biedactwo! Musiał po to wybrać się do słonecznej Italii ze swą uroczą magnifiką. A nuż jaki cud? Paneś się dyablo nadał do tego cudu. Skoro magnifika zaszła w ciążę, uciekli, zwiali, wyfrunęli. Teraz Szczebieniew jest w siódmem niebie. Szczęśliwy małżonek, papa in spe. A pan chcesz, żeby on, albo jego wierna małżonka listy do pana pisywała... Dobry sobie! Znać pana nie chcą, nie wiedzą, coś za jeden. Murzyn!
— Milcz! — wrzasnął Fosca.
Emieljanow porwał przycisk marmurowy, olbrzymi, z jakąś na wierzchu bronzową figurą i od jednego zamachu cisnął tym ciężarem w głowę Włocha. Chybił. Ciężki głaz świsnął obok ucha młodzieńca i wyrwał szczerbę w tafli mahoniowej drzwi wejściowych.
Fosca wyszedł za drzwi, jak waryat, łkając w głębi siebie. Gdy się słaniał na schodach bez wiadomości o tem, gdzie jest i dokąd idzie, lokaje pomagali mu wyjść, bynajmniej nie życzliwemi gestami i słowami.
Miał przynajmniej nad czem zastanowić się poważnie i głęboko. Mógł rozważyć rolę osób, z któremi los go zetknął. Jak prawdziwy filozof, stawiał sobie pytania co do natury swych uczuć i ważył owe uczucia na nieomylnej wadze rozumu. Nieraz, coprawda, walił czułą wagą, siedliskiem rozumu w ściany swej izby. Pił na pohybel miłości, miłości, jako takiej, samej w sobie, — na pohybel złudzenia, które, jak mniemał należy tępić, niszczyć, tratować nogami. A więc to oznaczały spojrzenia, uśmiechy i westchnienia Zinaidy? To znaczył jej płacz, jej narzekania, jej straszny żal? O, nikczemne szalbierstwo! Do takiego celu służyła rozkosz miłości? Czasami wahał się. Gdzież bowiem miał dowód na potwierdzenie słów zazdrośnika i oszczercy? Przecież to wyrzekł amant odrzucony, współzawodnik. Pewnego dnia Fosca postanowił jechać do Rosyi. Przecie świat jest do przebycia, — rozumował, — sprzedając złotą papierośnicę dla pokrycia przyszłych kosztów podróży. A gdy już pobrał pieniądze za ów przedmiot złoty, chwycił go za gardło taki żal, że trzeba było rwać do knajpy i na umor się spić. Przyjaciele pili również tego wieczora, — i następnego, — i następnego po następnym. Pieniądze wylatywały z portfelu, jak wróble ze stodoły. Ani się obejrzał, gdy się gdzieś podziały. I oto nad złotą papierośnicą począł gromadzić się pył i dym, zmiotki pustego dnia, proch codzienny. Tam gdzieś na spodzie złoto świeciło się jeszcze pod nawianym brudem życia. Im więcej było przeżytych dni, tem więcej narastało prochu goryczy i przepomnienia codziennego. Ani się obejrzał parobek boży, jak od świetlistych dni jego miłości upłynęło długie dwa lata najpospolitszych dni.


Pewnego wieczora, gdy po koncercie w filharmonii, gdzie jako skrzypek znowu grywał, wszedł do kawiarni, Ubaldo mrugnął nań, kiwnął paluchem, jak to stary fagas miał zwyczaj, poufale. Wydostał swój przestrony pugilares, a z niego dużą i grubą kopertę. Fosca obejrzał list, adresowany na imię Ubalda w kawiarni przy ulicy Cavour, z prośbą o doręczenie go Ernestowi Fosca. List był z Rosyi.

Zadrżało serce...
Ernesto rozdarł kopertę. Nie było w niej listu, tylko duża, gabinetowa fotografia, nadzwyczaj wyraźna i świetnie wykonana. Na fotografii widniały sportretowane trzy osoby: dyplomata Szczebieniew, siedzący w krześle, obok niego w stojącej pozycyi, jego żona, Zinaida, tak samo piękna, jak była dawniej. Szczebieniew uśmiechnięty, rozradowany, szczęśliwy, trzymał na kolanach ślicznego, jędrnego, zażywnego chłopczyka — roczniaka, który patrzał na widza rześkiemi oczyma. Ernesto obejrzał fotografię ze wszystkich stron. Na odwrocie dostrzegł ręką kobiecą napisany wyraz: — «Pavoncello!»


Rozmyślanie, — z głową, pochyloną nad fotografią, i oczyma, wlepionemi w podobiznę małego Szczebieniewa, — przerwała wojna, która, długo się nad Italią kołysząc, wreszcie wybuchła i zagarnęła, wśród mnóstwa innych zawodowców, także i skrzypka z rzymskiej orkiestry. Fosca, jako żołnierz, kapral, a wreszcie oficerek, terał się w rowach strzeleckich, siedział wśród śniegów i lodów na wyżynach gór. Twarda powinność wojenna ujęła w swe szpony miękką i rozlazłą naturę muzyka i wycisnęła z niej niespodziewane walory: potężne siły niezłomne męstwo i żelazną wolę.
Kawiarniany obibok umiał bez zmrużenia źrenicy i drżenia serca patrzeć w oczodoły śmierci, prowadzić żołnierzy na zasieki austryackie, spać w lodach i niezwalczenie trwać na wysuniętych posterunkach. Zdobył ordery, doczekał się końca wojny i powrotu do Rzymu. W skórze wojackiej było mu jednak za ciasno: wrócił do miękkiej kurtki i do swych skrzypiec. Stary Ubaldo miał możność obsługiwania szacownego «tenente». Towarzysze okrągłego stołu w zmienionym składzie osób, w zmniejszonej liczbie dawnych gadułów, gościli w swem gronie muzyka.
Fosca wertował teraz gazety. Czytywał pilnie wiadomości o rewolucyi rosyjskiej. Z zapartym nieraz oddechem, od początku do końca wchłaniał w siebie gazeciarskie o tych sprawach klituś — bajduś.
Pewniejszą wieść powziął od pewnego autentycznego Rosyanina, który się w kawiarni zjawił i wśród artystów uwijał. Był to arystokrata, emigrant, uciekinier przed bolszewikami. Nosiło to resztki eleganckiego kostyumu, wrzucało raz wraz w oko monokl i wypuszczało go nieustannie, paplało wszystkiemi językami o wszelkich rzeczach i sprawach, a zwłaszcza o artyzmie. Przyczepiwszy się do «grupy», perorowało najzawzięciej.
Pewnego razu Fosca postawił emigrantowi butelkę dobrego wina i wdał się z nim w rozmowę. Zdaleka kołując, począł dopytywać się o rewolucyę i jej perypetye. Wychodźca chętnie, długo i bałamutnie opowiadał.
Fosca zapytał:
— A czy nie znał pan przypadkiem w Petersburgu rodziny Szczebieniewów?
— Jakże! — wykrzyknął arystokrata. — Były minister, Michel Pawłowicz...
— Właśnie, właśnie!... Michel... A rodzinę jego?
— Rodzinę? To jest, kogo z rodziny?
— Żonę?
— Którą żonę, bo miał kilka. Wciąż bywaliśmy na ślubach, albo na «panichidach» Szczebieniewa.
— Czy ja wiem która? Młoda, blondyna...
— Trzecią, Zinaidę Arkadjewnę, znałem. Jakże! Anielska, słoneczko boże... A pan?
— Ja... — zapłakał wewnętrznie Ernesto, — tak jest, ja znałem tutaj tę damę.
— I pomyśleć, panie, że te chamy, te zwierzęta zarznęły taki cud, zadeptały taki promień słoneczny!
— Zarznęły?!
— Zarznęły, panie! Ci Szczebieniewowie mieli wielki majątek nad Wołgą, lasy, stawy, młyny, jakieś fabryki. Urodziło im się dziecko, więc wyjechali z Petersburga na wieś, gdy się wojna zaczęła. Tam ich zastała i nasza szanowna rewolucya. Słyszałem, że zginęli.
— Słyszał pan, że zginęli!
— Słyszałem. No, jakże mogło być inaczej: były minister carski, senator, bogacz.
— Ale czegoś pewnego?...
— Pewnego! Pewne jest to, że ich nigdzie niema — ani w Konstantynopolu, ani w Atenach, ani w Sofii, w Wiedniu, w Warszawie, w Berlinie, ani tutaj — nigdzie. Toż wiemy o sobie. Wiemy, gdzie kto się tuła z naszych braci.
— Niema nigdzie? — pytał Fosca zbielałemi wargami.
— Jużby gdzieś byli wypłynęli.
— A może w Rosyi ocaleli?
— Jeżeli zostali w Rosyi, to biada im!
— Biada im... — powtórzył Ernesto.


Któregoś dnia rzymskiej wiosny same nogi poniosły go w progi Watykanu i same zaprowadziły przed posąg greckiej tancerki. Tak samo lekka, polotna, uśmiechnięta i szczęśliwa niosła się w pląsach ponad falami czasów. W falach czasów przewalała się wojna i zalegał pokój, wybuchały rewolucye i srożyły się reakcye, przemijały posępne zabobony plemion i gasły jasne religie, wyśnione przez synów człowieczych. Fosca płakał przed obliczem kamiennej tanecznicy i pytał się nieśmiertelnego jej wesela o los Zinaidy. Z oczyma, zalanemi łzami, z załamanemi rękoma nadaremnie żebrał o łaskę odmiennej wieści.





  1. Puk liczy aetatis sue wszystkiego dwa lata, lecz jest doświadczonym osobiście i obdarzonym dziedzicznie naszym starszym bratem w Darwinie. Urodził się w wiejskim domu z matki «Figi», która zginęła gwałtowną, niemal samobójczą, śmiercią wskutek nieposkromionego nałogu wyjadania zestarzałych kości ze śmietników. Ojciec Puka nie jest nikomu znany w tej okolicy, ani z fizyognomii, ani z nazwiska. Nie można powiedzieć, żeby Figowicz opłakiwał śmierć matki. Przeciwnie, — z iście bestyalską obojętnością wyprawiał radosne skoki na jej świeżej mogile pod karłowatą jabłonką. Życie jego obfitowało w tysiączne przygody. Wpisany, niejako, do kasty wyższego ratlerstwa za pośrednictwem obcięcia mu ogona, gminnie we wczesnem szczenięctwie zakręconego do góry, — obcięcia, którego nieomylnie dokonał pewien doświadczony znawca hierarchii w świecie czworonogów wśród właściwego ceremoniału, — Puk rósł w pobliżu misek, zasypiał, gdzie się tylko trafiło miękie posłanie, tyjąc i nieświadomie pielęgnując ozdoby swego ciała. Z przyciętym ogonem było mu, że tak powiem, do twarzy. Oczy jego nabrały kawalerskiego wyrazu, profil wydłużył się w kształt najpiękniejszej z podobizn Anubisa, nogi, okolice uszu i piersi nasiąkły barwą jodyny, grzbiet pokryła szerść krótka, lśniąca, czarna, jak, najpiękniejszy aksamit. Arystokratycznie nerwowa drżączka zwłaszcza na widok i od zapachu smażonej pieczeni, poczęła znamionować i uwydatniać jego pochodzenie. Nic dziwnego, że tak liczne i walne przymioty uczyniły z ruchliwego młokosa przedmiot pożądań w duszach zarówno mężczyzn, jak kobiet. Pierwsze porwanie zdarzyło się nad morzem. Puk sprzątnięty został z dróg lądowych przez marynarzy półwojennego trowlera. Żeglował ponad głębinami Bałtyku w ciągu kilku dni i kilku nocy, poszukiwany, żałowany, a nawet opłakiwany przez pierwotnych wychowawców i opiekunów. Ale sława Puka była zbyt wielka, ażeby zbrodnia mogła się ukryć nawet na morzu. Rozeszła się głucha wieść, padło podejrzenie na statek, malejący w błękitach horyzontu, iż on to w kadłubie swym jeńca ukrywa i więzi bezprawnie. Mieliśmy okręt ów na oku. Pewnej nocy groźny korab wojenny przyczaił się w gdyńskiej zatoce w celu wyprania tamże koszul i gaci wilków morskich w falach, stanowiących kąpielisko warszawskiego, krakowskiego i lwowsko-poznańskiego pogłowia. Rankiem, uzbrojeni w słuszność naszej sprawy, wypłynęliśmy w nieustraszonej łodzi na wzburzone odmęty, dotarliśmy do pudła wyniosłej nawy i, wywoławszy kapitana z jego kajuty na pokład, zapytaliśmy z odpowiednim patosem, jakiem prawem przetrzymuje w ciemnicy swego okrętu nieszczęsnego Puka. Kapitan, w obliczu całej swojej załogi popadłszy w publiczne drżenie łydek, głosem zmienionym nie do poznania oświadczył, iż przebywa, w istocie, na jego statku od paru dni jakiś obcy Puk. Dodał na swoje usprawiedliwienie, że jest to istota tak mała, wątła i trzęsąca się ze strachu, iż marynarze, pozostający pod jego rozkazami, czerpią z jego widoku i sposobu zachowania się powód do nieustannego porykiwania ze śmiechu. Zakrzyknęliśmy z dołu najgroźniej, jak tylko można sobie wyobrazić, z żądaniem nazwania nam praw, które pozwalają na to, ażeby wolny pies był wtrącony w czeluście wędrownego statku. Odpowiedziano nam, iż tylekroć powołany Puk wałęsał się był samopas po drogach polskiego dostępu do morza, wobec czego porwany został przez marynarzy, którzy w bezmiarach swoich podróży i w bezkresach wypraw morskich z Gdyni do Pucka przepadają za istotami, przypominającemi im daleki, stracony ląd, chatę rodzinną i zapach domowego ogniska. Zagrzmieliśmy wówczas najgroźniejszą, a zarazem najniebezpieczniejszą z inwektyw, odziawszy ją w retoryczną formę zapytania: czy zadanie marynarzy sławnego trowlera polega na wyłapywaniu min wybuchowych niemieckich w bezdrożach morza, czy też na wyłapywaniu psów polskich na drogach lądu? Zdawało się wobec groźnej postawy marynarzy, zgromadzonych na pokładzie, że nastąpi pierwsza bitwa morska w zatoce Gdyni. Skończyło się na wzgardliwem wydaniu nam więźnia. Gdy wywleczono z czeluści wyniosłej arki mizerną posturę naszego przyjaciela, był on na ciele i na duchu godny politowania i współczucia. Trząsł się bardziej, niż kiedykolwiek, nie poznawał nikogo i ogłupiałemi oczyma wodził po morzu, tudzież po poległym «korytarzu». Dopiero w domu własna jego mięsna potrawka przywróciła mu przyrodzony rozum i naturalne, lekkomyślne uczucia.
    Na stałym lądzie uprowadziła Puka w niewolę pewna dama. W niewoli tej pozostawał w ciągu trzech miesięcy, odżałowany już, jako tęskne i żałosne wspomnienie, jako merum nomen sinere, przechodzące do dziedziny mdłych dźwięków. Przypadek zrządził, iż z tej niewoli nie tyle babilońskiej, ile skolimowskiej, wrócił do rodzinnego domu i na macierzyste podwórze wśród skoków i skowyczeń radosnych, które świadczyły o niezgłębionym zasobie jego przywiązania do miejsca i ludzi. Powrotowi temu towarzyszyły liczne awantury, oraz wymiana not werbalnych tak dalece nieparlamentarnych, iż żadna z nich żadną miarą nie może być w tym życiorysie uprzytomniona i przytoczona. Nawiasem mówiąc, pamięć Puka o pierwszych jego wychowawcach, czyli w znaczeniu przestarzałem — prawnem i społecznie — konserwatywnem, — właścicielach, — jest niedościgłym wzorem, szczytem tego uczucia. Jego smutek i żal, gdy nadchodzi odjazd, jest niezmierny. Rozumem o nieznanej nam potędze i wymiarze, przeczuciem o niewiadomej nam wartości, przewiduje on długość swojej tęsknoty. Puk rozpacza na widok pakowania rzeczy. Głęboka rozterka przelewa się i błyska w jego oczach, a niepokój dosięga niewiarygodnych granic. Trudno dać temu wiarę, a przecież tak jest — Puk płacze z żalu. Natomiast uczucie jego radości w chwilach powitania, po paru miesiącach rozłąki, wyładowuje się w skokach iście obłąkanych, w szczekaniu na całą okolicę, w biegach fiksackich dookoła domu, a także wpoprzek i wzdłuż wszelkich kwietników, po trawach i krzewach.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.