Przejdź do zawartości

Polski pień

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Helena Staś
Tytuł Polski pień
Podtytuł Obrazek z życia polsko-amerykańskiego
Wydawca W. Dyniewicz
Data wyd. 1907
Druk W. Dyniewicz
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
POLSKI PIEŃ



Obrazek z życia polsko-amerykańskiego.
NAPISAŁA
HELENA STAS.
CHICAGO, ILL.
Drukiem i Nakładem W. Dyniewicza.
1907.


Trzydzieści lat temu, w stanie Wisconsin w okolicy Wausau, polskie osady nie były ani takie gęste, ani takie ludne jak są dzisiaj. Farmy były bardzo oddalone jedna od drugiej i porozrzucane wśród krzewów i lasów.
Na jednej z owych farm, przed trzydziestu laty żył niejaki Ignacy Roszak, człowiek to już dobrze był zagospodarowany, gdyż przybył w te okolice przed ośmnastu laty, gdy ziemie rozdawano prawie darmo.
Mozolną pracą i wytrwałością wykarczował w krótkim czasie ośmdziesiąt akrów roli, postawił z belek chatkę, a licząc wówczas 25 lat życia zaczął oglądać się za gospodynią i dozgonną towarzyszką.
Polaków wówczas było tam mało, dziewcząt polskich ze świecą szukać, nie mając więc nic do wyboru, ożenił się Roszak z sąsiedniej farmy z dziewczyną Ajryszką (Irlandką). Dobra to była kobieta, dzielna gospodyni, kochała Ignacego, aleć to zawsze nie to, co by było ze swoją polską kobietą. Dzieci zaczęły się sypać, a w kilka lat mowa ich dała się słyszeć, ni angielska, ni ajryska, ni polska.
Korciło to okrutnie Roszaka. Dusza mu się rwała na kawały, głos rodzinny ciągnął gdzieś w dalekie strony do swoich, do dźwięku ojczystej mowy, obowiązki zaś przykuwały do chaty, do żony, do dzieci, które choć z innym dźwiękiem mowy były przecież jego, a było tych dźwięków pięcioro.
Gdy nasze opowiadanie się rozpoczyna, widzimy Roszaka powracającego do domu po całodziennej pracy. Idzie ścieżką przez swoje pole i patrzy okiem znawcy na łany kłaniającego się zboża. Zasiewy udały się w tym roku nadzwyczaj dobrze i można się było ze zbioru spodziewać wielkiej korzyści.
Z zadowoleniem patrzy Roszak na wszystko do koła, boć to wszystko jego, i jego ciężką pracą zdobyte, lecz zadowolenie to ukazuje się tak nie wyraźnie na smutnej jego twarzy, jak słaby płomyczek słońca, przedzierający się przez czarne chmury nieba. Kocha on te swoje pola, z miłością spogląda na tę rolę, którą oczyścił z krzaków, chwastów i doprowadził do żyznej gleby. Rok rocznie zbiory są lepsze, dostatki większe, pieniądz częstszy i odłożony już jakiś grosz na czarną godzinę, a jednak pomimo urodzai i dostatku jaki go otaczał, cień smutku powlókł tę piękną twarz, piętnując znamię swoje przedwczesnemi zmarszczkami. Czterdzieści lat dopiero kończy, jest w pełni życia, lecz jemu się zdaje, że wieki już przebył samotny w tych lasach, tęskniąc po całych tygodniach za polskim słowem.
Dusza Roszaka była jakby rozdarta na dwoje. Połowa przy żonie i dzieciach, połowa w kraju dalekim, we wsi rodzinnej, gdzie spędził lata chłopięce, tak i teraz, popatrzywszy na pola, spuścił smutnie głowę, a krocząc powoli ku domowi, duszę posłał het daleko za morze, — do maleńkiej chatki, do starego ojca śpiewającego nabożne pieśni. Przystanął Roszak, a podniósłszy swą smutną twarz ku niebu zawołał: “Ach, Boże! zlituj się mojej tęsknoty, dłużej tak być niemoże! Czyż na to tyle lat się tu męczyłem, by nigdy nie zaznać uciechy z rodzinnej mowy? O, Ojcze w niebiesiech wesprzyj mnie.”
Oczy łzami mu zaszły, spuścił znów głowę, zadumał się i wolnym krokiem posuwał się dalej. Po chwili twarz mu jakoś zajaśniała i mówił do siebie. “A gdyby tak ojca sprowadzić ze starego kraju? Prawda, że już ma sześćdziesiąt pięć lat, lecz co tam lata, przecież nie do pracy go ściągnie, ani na biedę, bo chwała Bogu jest dosyć wszystkiego. Niechby tylko tak, jak to kiedyś, zaśpiewał różaniec, albo godzinki, albo powiedział co uciesznego.
Ojciec Roszaka miał maleńką chateczkę w starym kraju z dwoma morgami gruntu. Póki Ignac był w domu żyli we dwóch, bo żona umarła mu gdy Ignac miał 12 lat. Syna więc sam wychował, uprawiając tę trochę roli, a że był bardzo wymowny i potrafił różne przemowy, więc wszędzie był na wesela proszony i do odprowadzenia pogrzebu, aż do figury za wsią, gdzie przemawiał w imieniu nieboszczyka, żegnając wieś, krewnych i przyjaciół. Takie było dawniejsze zajęcie i utrzymanie starego.
Namyślał się więc Ignacy, czy sprowadzić ojca, czy nie, rozumiał on, że stary będzie tęsknił tam, do tej wsi, gdzie wyrósł i gdzie prawie przyrósł, lecz chciał, by też ojciec użył dostatku, bo jako już stary, to tam już nic teraz nie zarabiał, jedynie żyjąc z tego, co mu Ignacowie posyłali. Zresztą on, Ignac, będzie miał takie staranie o ojcu, że tęsknić nie będzie. Nie mógł się już Ignac oprzeć owej myśli. Samo wspomnienie zobaczenia i słyszenia ojca w swej chacie, napełniało mu duszę muzyką całego świata.
Przyszedł do domu, po wieczerzy zwierzył się żonie ze swego zamiaru. Ona nie miała nic przeciw temu, gdyż domyślała się tęsknoty męża i pojmowała, że to by go bardzo uszczęśliwiło.
Na drugi dzień Roszak pojechał do najbliższego miasteczka wysłać pieniądze na drogę dla ojca, pisząc, aby chatkę sprzedał, albo puścił w arendę.
Stało się wedle życzenia Ignaca i w sześć tygodni potem ściskał ojca i płakał na piersiach jego jak dziecko. Radował się stary niezmiernie widokiem i dostatkiem syna, lecz bolało go serce, słysząc tę dziwną, cudacką mowę synowej i dzieci. Te ostatnie zbliżały się do niego nazywając go: “Grand-Pa”, a on, co je chciał do siebie przygarnąć to jakby go coś ukłuło, mruknął tylko “dziwolągi” i udawał, że ich nie widzi.
Tydzień jeszcze nie przeszedł, a Maciej, gdyż tak staremu Roszakowi było, ocierał ukradkiem łzy tęsknoty za krajem i łzy bólu za polską krwią, co wydała na świat dziwolągi.
U Ignaców spodziewano się lada dzień małego przybysza, dlatego w niedzielę żadne z nich nie poszło do kościoła, który był oddalony o trzy mile, ani też nie mogli ojca posłać furmanką, chcąc mieć konie na wszelki wypadek w domu.
Poszedł więc Maciej pieszo z jednym z robotników, gdyż pilno mu było wypłakać w kościele tęsknotę i żal.
Kościółeczek biedny maleńki, jeszcze bardziej przygnębił Macieja, gdy jednak usłyszał polskie kazanie i takie polskie, jakiego w kraju nigdy nie słyszał boć tam tego nie wolno..... stopniała i rozradowała mu się dusza. Po nabożeństwie kazał robotnikowi iść do domu, sam zaś pospieszył na plebanię, aby uścisnąć ręce takiego polskiego księdza i użalić mu się ze swego utrapienia.
Ksiądz przyjął go bardzo mile i z godzinę z nim gawędził. Pocieszony i jakoś więcej pogodzony z Ameryką, powracał Maciej do domu. To nabożeństwo, ta rozmowa z księdzem, przeniosła go w strony rodzinne, zdawało mu się, że to z Grzybowa powraca z kościoła i dawnym obyczajem zaczął nucić różaniec. Zatopił się cały w modlitwie i wspomnieniach, gdy z boku mignęła mu Boża Męka, Maciej prędko sięgnął po kapelusz, a mówiąc: “Panie Boże odpuść mi, byłbym się zapomniał”, zbliżył się do mniemanego krzyża, aby się pomodlić.
Lecz cóż to? To nie krzyż? To był słup telegraficzny “Urągowisko Męki Pańskiej”, szepnął Maciej, splunął i poszedł rozmarkocony.
Od tego czasu ile razy nadszedł gdzie na słup telegrafu, zawsze nań splunął.
Ignacom przybył synek. Ignacowa musiała teraz spędzać wiele czasu przy małym, tem więcej, że był jakoś grymaśny. Starsze dzieci chodziły do szkoły, proszono więc dziadusia, aby przypilnował trochę najmłodszej dziewczynki, liczącej trzy lata, a którą nazywano Kejty “Kati”. Dziaduś chętnie zajął się powierzonem mu dziewczątkiem i w kilku dniach tak ją oswoił, że gdy zawoła: “Kasia!” biegła do niego z równą ochotą, jak gdy ją kto inny wołał “Kejty”. A gdy czasami usłyszała oba imiona razem, to już napewno była wpierw przy dziadku, bo też nikt ją tak nie bawił, jak dziadek.
Schodził więc czas Maciejowi jako tako, ale jednak raz po raz żal jakiś nim w zbierał, a wtedy krył się stary, ocierając łzy, które pomimo woli z pod powiek się wydobywały. Pewnego razu, idąc szukać bydła w lesie, nadszedł Maciej wśród gęstych krzewów małą polankę, na której stało piękne rozłożyste drzewo i trzy mniejsze z boku. Upodobał sobie ogromnie to miejsce. Usiadł pod tem drzewem, a wyjąwszy różaniec, modlił się. Popłakał trochę, popatrzył w czysty lazur nieba, poskarżył tam wysoko swojej tęsknoty, potem zaśpiewał “Kto się w opiekę” i jakoś z lżejszem sercem poszedł za swojem zajęciem.
W kilka dni później zaszedł znów Maciej na ową polankę podumać, pomodlić się samotny. Odtąd często tam zaglądał, a przekonawszy się, że miejsce to od ciekawego oka jest bezpieczne, już to dla tego, że otoczone do koła gęstemi krzewami, zawiesił na onem wielkiem drzewie obrazek Matki Boskiej Częstochowskiej i odtąd miał swoje stałe dni w tygodniu, w których przychodził oddawać cześć Królowej Polski i dać folgę żalowi co mu serce zalewał.
Z Kasią dziaduś coraz to lepiej się rozumieli. Dziewczynka codzień była mądrzejsza i codzień lepiej mówiła po polsku. Nawykli już tak do siebie, że jeden bez drugiego obejść się nie mogło. Brał ją też ze sobą Maciej do swego przybytku w lesie i całe godziny tu spędzali. Gdy podrosła i była już o tyle mądra, że mogła już rozumieć obrazki, Maciej pokazywał jej różne na książkach, które z sobą przywiózł i powiadał, jak się który, nazywa. Były to widoki i z Poznania i Warszawy i z Krakowa i z różnych polskich miast. Czasami dziaduś pytał: “Który ci się najlepiej podoba?” A ona patrzała figlarnie na niego i mówiła: “Tam gdzie dziaduś mieszkał”. To dało nową myśl staremu. Tu na obrazku nie było jego wioski, ale może mógł ją wnuczce pokazać. Wziął kij i zaczął kreślić rozmaite kółka na piasku, które miały oznaczać domy, tak, że wreszcie oznaczył całą swoją wieś. Pokazał jej gdzie jego dom. Z niezmierną uwagą przypatrywała się temu Kasia, a że zawsze w pomysłach ścigali się z dziadkiem, więc i teraz skoczyła pod drzewa po szyszki i różne kawałki i w miejscach, gdzie dziaduś oznaczył, ona budowała imitacye prawdziwych domów.
Tak powstał pierwszy plan osady polskiej nakreślony ręką starca, a dopełniony przez wnuczkę w niedostępnych lasach wisconsinskich. Kasia co dzień więcej wiedziała o rodzinnej wsi dziadusia i ojca. Znała wszystkie jej ścieżki i do chatki dziadusia mogła trafić, z którejkolwiek bądź strony.
Opowiadanie o polskich okolicach zajmowało ją bardzo. Stary umiał czytać na książkach, znał wiele rzeczy, miał taki dar wymowy, że dziewczyna bez znużenia słuchała, od czasu do czasu jedynie przerywając tylko jakiemś pytaniem.
Drzewo pod, którem siadywali, dziaduś nazwał Częstochowskiem drzewem, a ona chcąc mu się przypodobać, nazwała te trzy obok stojące: Warszawą, Krakowem i Poznaniem. Wyprosiła, aby dziaduś wyrżnął nożykiem nazwę miasta na każdem drzewie, a dziaduś nie tylko, że chętnie spełnił jej życzenie, ale nawet oznaczył literami ulice, które mu były znane. Co to była za uciecha! Staremu łzy spływały, a dziewczynka śmiała się i powtarzała: “Dziadusiu teraz macie małą Polskę.”
Kasia miała wówczas siódmy rok, więc dziaduś wyuczył ją śpiewać dwie zwrotki “Boże coś Polskę” i “Serdeczna Matko, Opiekunko ludzi.” Odtąd zawsze we dwoje, na odejściu, klęcząc przed obrazkiem Matki Boskiej Częstochowskiej, śpiewali jedną z tych pieśni.
Kasia wkrótce zaczęła chodzić do szkoły, lecz w soboty zawsze przychodziła do “Dziadusiowej Polski” i razem z nim się modliła i snuła — nić marzeń. W taki sposób płynęły lata.
Kasia skończyła już szkołę, Maciej zgarbiał, posmutniał i tęsknił okrutnie za krajem. Jednego dnia nie było go na wieczerzy, zaniepokoili się wszyscy, czy mu się gdzie co nie przytrafiło, a Kasia poleciała czemprędzej do “Dziadusiowej Polski.” Pod drzewem Częstochowskiem i zastała dziadusia nieżywego.
Powróciła do domu, wzięła ojca na stronę, a oznajmując o śmierci dziadka, opowiedziała na prędce dzieje owego miejsca, prosząc go, by o niem nikomu nie mówił, gdyż tam przeszły dziadusiowi i jej najmilsze chwile.
Pojechali więc tylko we dwoje, aby nikomu miejsca tego nie zdradzić. Przez drogę powierzała ojcu historyę “Dziadusiowej Polski” w lesie, przytaczając różne przykłady i rozmowy z upłynionego jej tu dzieciństwa. Roszakowi, słysząc to, jeszcze bardziej łzy się kulały po licach.
Kasia mówiła czysto po polsku i Roszak wiedział, że zawdzięcza to ojcu, lecz nigdy jeszcze nie zajrzał w duszę dziewczęcia. Dziś po raz pierwszy ukazała mu ona głąb swej duszy i Roszak zdumiał się nad jej polskością. Ojciec go odszedł na zawsze, lecz polskie tchnienie zostawił jego córce.
Gdy przyszli na polankę, ukląkł Roszak przy martwych zwłokach ojca, okrywając ręce i nogi jego pocałunkami. Kasia uklękła z drugiej strony, płacząc również. Opamiętał się wreszcie Roszak, a spojrzawszy na córkę zrozumiał, że to jest skarb polski, który mu ojciec w spuściźnie zostawił. Lękając się o ten skarb, pochwycił córkę za ręce, a trzymając dłoń starego w drugiej swej ręce, mówił jej, by mu przyrzekła tu, w “Dziadusiowej Polsce” przy zwłokach dziadka, że zawsze będzie Polką i zawsze będzie kochała wszystko to co polskie. Dziewczyna chętnie przyrzekła, boć wspomnienia i pragnienia polskie wypełniały całą jej istotę.
Zabierali się do podniesienia zwłok dziadusia na wóz, gdy Kasia zrobiła uwagę, że nigdy tego miejsca nie opuszczała bez śpiewu. Uklękli znów oboje, lecz że płacz głos im tamował, zmówili więc głośno tylko “Zdrowaś Marya”, poczem ułożyli starego na wozie i powieźli do domu.
Pochowano Macieja i wszystko szło znów dawnym trybem. Kasia chodziła do “Dziadusiowej Polski”, wieszała wieńce na obrazku Matki Boskiej Częstochowskiej i zawsze na odchodnem zanuciła jedną z owych pieśni, które z dziadkiem śpiewała. Lubiła ona niezmiernie tę polską ustroń. Ilekroć tu przyszła, myśl jej przenosiła się to do Warszawy, to do Krakowa to do Poznania, lub też do wioski dziadka i ojca, którą zdawało jej się, że zna tak dobrze jak te drzewa, które przed sobą widzi.
Kasia doszła lat ośmnastu. Starsze dwie jej siostry wyszły już zamąż, z braci jeden był żonaty, jeden pracował z ojcem, a młodszego od niej, oddano do szkół.
Prawie w jednym i tym samym czasie przyjechało w tamte strony dwóch młodzieńców ze starego kraju. Jeden Polak, nazwiskiem Stanisław Grochowiak, przyjechał do krewnych matki, którzy będąc w podeszłych latach, a nie mając dzieci, sprowadzili go po wysłużeniu w wojsku, do prowadzenia gospodarki. Stanisław, podczas pobytu w wojsku, stracił oboje rodziców, gdy więc krewni zaproponowali mu przyjazd do Ameryki, sprzedał co pozostało po rodzicach i przyjechał.
Drugi młodzieniec Niemiec, wychowany w Poznańskiem, nazwiskiem Fryc Hunzfoth, przyjechał pomódz gospodarować siostrze, która dopiero co owdowiała.
Obaj ci młodzieńcy ujrzeli Kasię w kościele i obaj zapłonęli do niej miłością. Jakkolwiek farmy obydwóch były bardzo oddalone od Roszakowej, postarali się oni Roszaków odwiedzić.
Stanisław podoba się Kasi. Zgrabny to był chłopak, a że w wojsku służył, był więc ze światem obeznany i wiedział co i jak powiedzieć. Pierwszy to raz Kasia widziała takiego zgrabnego czysto polskiego chłopca. Czuła, że mogłaby go słuchać całemi godzinami, tak, jak ongi dziadka: No, nie! Nie tak jak dziadka, ale równie z miłym uczuciem. No, nie! Nie z takiem uczuciem, jak do dziadka, broniła się sama przed sobą i nie mogąc dać owemu pociągowi stanowczego określenia, zaprzestała porównywać Stanisława z dziadkiem.
Następnej niedzieli i Kasia była na nieszporach: Stanisław także. Po nieszporach prosił Kasię, aby mu pozwoliła towarzyszyć sobie do domu, choć jego droga nie tędy szła, ale cóż tam nadłożyć kawałek drogi.
Fryc Hunzfoth, nie wiadomo, czy także był w kościele, boć mówił, że jest katolikiem, czy też trafunkiem był w onej osadzie, dość, że podpatrzył idących razem, Stanisława i Kasię. Puścił się za niemi drugą stroną drogi gdzie krzewy i drzewa zupełnie go zakrywały.
Stach i Kasia nie przeczuwając szpiega za sobą, szli swobodni, gwarząc jak dwa ptaszki świergocące. Kasia ciekawa zawsze słyszeć o Polsce, wypytywała Stanisława o rodzinne jego strony. Chłopak będąc pod uczuciem tęsknoty za krajem opowiadał z takiem przejęciem i rozrzewnieniem, że chwilami Kasia spostrzegła łzy w jego oczach. Mówił jej też, że czuje się bardzo samotny na świecie, bo oprócz tych krewnych, u których jest, nie ma więcej nikogo. Powiadał jej, jak boleśnie mu było zostawić groby rodziców w ojczystym kraju, a samemu iść w dalekie, nieznane strony.
Kasię tak wzruszyło jego smutne opowiadanie, że z kolei zawierzyła mu się z swego dzieciństwa na łonie dziadka, z jego tęsknoty i powieści o starym kraju, które do dziś dnia pragnieniem jakiemś odzywają się w jej duszy.
Byli niedaleko “Dziaduniowej Polski” i Kasia, myśląc, że miejsce to ukoi ból i smutek Stanisława, bez namysłu zaprowadziła go tam. Tu było jej małe królestwo. Znała każdą gałązkę, niemal każdy listek na drzewie. Jakże też zajmująco opowiadała o założeniu tej Polski w lesie. Wskazała na Warszawę, Kraków, Poznań, a nawet podług liter, wymieniła niektóre ulice owych miast.
Chłopak oniemiał wydało mu się to czemś tak niezwykłem, tak cudnem. Słowa jej wpadały do duszy jego, jak muzyka anielska. Byłby chciał objąć ją w pół przycisnąć do siebie, być jednem słowem, jednem czuciem, jedną myślą, jednem tchnieniem. Nie odważył się jednak na to, lecz nie mogąc się opanować, przystąpił do drzewa, które było Poznaniem, boć to jego ukochane miasto, a przytuliwszy się do niego, zapłakał głośno.
Kasia dała mu się wypłakać, uspokoić, a potem przyprowadziła pod Częstochowskie drzewo i objaśniając, że odchodząc zanuci jaką pieśń, uklękła. Stanisław zrobił to samo i te dwie polskie dusze, zrodzone na dwóch odrębnych krańcach świata, łączyły się w tej leśnej pustyni w jedno brzmienie “Boże coś Polskę”.
Po odejściu ich, Niemiec wyszedł z ukrycia. Złośliwy wyraz twarzy nie wróżył nic dobrego. Rozejrzał się do koła, roześmiał szyderczo i zawołał: “Za wiele szczęścia na Stanisława, zemszczę się, szpecąc jego Polskę”. Zbliżył się do drzewa Poznania, a wyjąwszy nóż z kieszeni porobił nacięcia, tak na nazwie miasta jak i na ulicach. Szpecił tak długo, aż już nikt by nie domyślił się dawnych nazw. Roześmiał się raz jeszcze i znikł.
Gdy wśród tygodnia Kasia tu zajrzała, przelękła się, ujrzawszy to zniszczenie. Bolało ją to dla dziadusia, bolało dla Stanisława, bolało dla niej samej. W następnych dniach było jej jakoś bardzo nie swojo. Myśl, że obca siła wkradła się do tej ukochanej “Dziadusiowej Polski” nie dała jej spokoju. Nie mogła też domyśleć się ktoby to mógł zrobić.
Jakoś w trzy tygodnie potem szła Kasia w odwiedziny do swojej siostry. Droga wypadała przez pola siostry Fryca. Oglądała się Kasia na wszystkie strony, aby tylko uniknąć spotkania z Niemcem. Widział on ją z dala, ale nie zaczepił. Dopiero za dwa dni, gdy powracała, potrafił jej tak drogę zajść, że wyminąć go nie mogła. Szedł więc obok niej kawał drogi. Chcąc wypróbować jej dobre serce, czy i dla niego będzie takie litościwe, jak dla Stanisława, zaczął jej opowiadać (co zresztą było prawdą,) jak siostra jest przykrą dla niego, że oddał on jej trochę przywiezionych pieniędzy, a teraz ona mu zapiera i z domu wypędza; naturalnie nie dodał, że i on ją kradnie po trosze.
Gdy Kasia na to nie odpowiedziała, zapytał ją, czy jej go nie żal?
— Ja żałuję każdego kto ma krzywdę, odpowiedziała wymijająco.
— Lecz ja bym chciał, abyś mnie żałowała więcej — mówił Niemiec.
— Dlaczego? — zapytała zdziwiona.
— Dlatego, że ja cię kocham i chcę się z tobą ożenić.
A gdy Kasia milczała mówił dalej:
— Czy będziesz mi teraz więcej przychylną?
— Nie! — odpowiedziało dziewczę.
— I nie będziesz moją? — nalegał Niemiec.
— Nie! — odpowiedziała stanowczo Kasia.
Fryc stanął.
— Czy to twoje ostatnie słowo?
— Tak! — rzekła zapytana.
— Więc ja ci teraz powiem — mówił Hunzfoth, że pożałujesz tego. Zniszczę całe twoje polskie gniazdo, tak, że je więcej nie poznasz. Zaśmiał się dziko i zawrócił.
Kasia, aż zdrętwiała. Teraz wiedziała kto zeszpecił Poznań w “Dziadusiowej Polsce” i nie dość mu tego, lecz groził jeszcze zniszczeniem całego tego roskosznego zakątka.
To akurat, tak pomyślało dziewczę, jak w prawdziwej Polsce za morzem. W ciężkiem utrapieniu przeszło jej kilka dni. Nie myślała zajrzeć na polankę, obawiając się czegoś strasznego. W niedzielę chciała iść rano do kościoła, lecz że matka także miała tę intencyę, więc Kasi wypadło iść na nieszpory. Stanisław od owej niedzieli co tydzień przychodził na nieszpory w nadziei, że znowu mu się uda zobaczyć i odprowadzić Kasię do domu. Skoro ją tylko zobaczył, pilnował się, aby się z nią spotkać. No i powtórzyło się to samo: Znowu sobie szli gwarząc i znowu Niemiec Hunzfoth ich szpiegował.
Kasia nie miała zamiaru zaprowadzić Stanisława dzisiaj do “Dziadusiowej Polski,” bo chciała mu oszczędzić przykrości jaką uczułby na widok swego miasta tak zhańbionego.
Lecz Stach tak się napraszał, że ostatecznie chcąc go najprzód przygotować, opowiedziała o krzywdzie uczynionej na Polsce, zamilczając jednak nazwisko sprawcy.
Srodze markotno mu było, że właśnie drzewo jego miasta zostało tak zesromocone.
Gdy przyszli na miejsce ciężar jakiś gniótł im piersi jakby w przeczuciu utracenia tego drogiego zakątka.
Uzbierali trochę leśnych kwiatów, Kasia uplotła wianuszek i zawiesiła na obrazku Matki Boskiej. Chwilę stali przypatrując się jak też Najświętsza Panienka wygląda w ich kwiatach. Stach naraz zwrócił nie śmiałe spojrzenie na Kasię i drżącym głosem zapytał:
— Kasiu, jeśli się trochę dorobię i wystawię chatę, czy oddałabyś mi wtedy twój własny wianuszek?
Dziewczę się zaczerwieniło, nie będąc przygotowaną na takie zapytanie. Wachała się chwilę, a potem cichym głosem odrzekła:
— Jeśli rodzice pobłogosławią zostanę twoją Stachu, na całe życie.
— Przysięgam ci Kasiu przed wizerunkiem Królowej nieba tu w tym polskim zakątku, że będę się starał cię uszczęśliwić. Domawiając tych słów, schwycił jej ręce, pociągnął ją ku sobie i na jej dziewiczych, niewinnych ustach złożył pierwszy pocałunek czystej prawdziwej miłości.
Uklękli, chwilę w cichości, modlili się, potem odśpiewali “Serdeczna Matko” i z rozrzewnieniem i błogością w sercach, podążyli ku domowi prosić rodziców o błogosławieństwo.
Zaledwie opuścili polankę, Niemiec jak szalony wysunął się z krzaków. Wygląd jego był straszny. Włosy najeżone, oczy krwią zaszłe. Wczoraj pokłócił się z siostrą, wypędziła go z domu, noc przepędził w lesie, a dziś ku większej jeszcze goryczy, musiał być świadkiem tego pocałunku, którego pragnienie rozrywało mu wnętrzności. Wściekłość w nim szalała. Co pocznie z sobą. Do ojczyzny swej wracać nie może, bo przywiezione pieniądze były skradzione i czeka go za to więzienie, tu siostra go wypędziła, dziewczyna odepchnęła, życie mu nie miłe. Co mu po życiu, on nie chce żyć! I życie swoje zakończy tu... w tym jej ukochanym zakątku! To mówiąc z szałem jakimś w oczach, zdjął szelki, zrobił pętlicę, zadziergnął na szyję, sięgnął gałąź z Poznania przymocował do niej drugi koniec szelek, puścił się i zadyńdał.
Jakoś w dwa dni potem Roszak przechodząc w bliskości, zaszedł na polankę, gdyż po śmierci ojca zaglądał tu czasami. Zobaczywszy Niemca dyndającego na Poznaniu, dał znać do jego siostry i trupa natychmiast sprzątnięto.
Roszak chciał zataić przed Kasią, gdzie Niemca znalazł, lecz ona z kilku jego słów domyśliła się całej prawdy. Potem zdarzeniu nie miała odwagi iść na polankę, a takby była pragnęła z tem swem nowem szczęściem iść i pomarzyć tam, wśród tych polskich wspomnień przeszłości.
Nowy cios czekał Kasię, który jednakże zamienił wszystko na lepsze. Rozbiegła się wieść, że lasy się palą. Istotnie ogień posuwał się co raz to dalej ogarniając płomieniem wszystko na swej drodze. Nie było ratunku i Kasia z boleścią w sercu patrzyła, jak ogień zniszczenia obejmował “Dziadusiową Polskę”.
Gdy przygasło i można już było bezpiecznie pójść na spalenisko, poszła Kasia z ojcem na zgliszcza polanki. Warszawa, Poznań, Kraków, były spalone, zaledwie pieńki pozostały.
Częstochowskie drzewo, czy to dlatego, że silniejsze, czy też, że osłonięte obrazem Częstochowskiej Maryi straciło koronę i było opalone, lecz tylko do połowy, to jest do miejsca, gdzie był powieszony obrazek Matki Boskiej.
Płakali rzewnie i ojciec i córka.
Po kilku miesiącach ziemię oczyszczoną przez ogień z drzewa i krzewów zaczęto sprzedawać. Roszak pierwszy kupił czterdzieści akrów tam, gdzie była polanka, na wiano dla Kasi.
Wykarczował pięknie ziemię, jedynie zostawiając pieńki Warszawy, Krakowa, Poznania i Częstochowski. Obok owych pniów, wystawili chatę i Stanisław z Kasią do dziś tam mieszkają otoczeni gronem dziatek.
Gdy Kasia opowiadała dzieciom swoim tę historyę, nie nazywa już to miejsce “Dziadusiową Polską”, gdyż dziadusiem jest teraz jej ojciec, tylko mówi “Polskie Pieńki”. A “Pieńki” te, pomimo zniszczenia żyją jeszcze i rokrocznie z wiosną wypuszczają nowe latorośle.
Cały ten las dziś zamieniony jest na piękną polską osadę i gdy sąsiedzi zejdą się u Stanisławów, opowiada im ona, w jaki sposób w dzieciństwie z dziadkiem zrobili pierwszy plan osady polskiej w tym lesie. Słuchają wszyscy jej z wielkiem zajęciem, a ona, zanim rozejdą się do domów, prowadzi ich do “Pnia Polskiego” pod opieką Maryi Częstochowskiej nucą wszyscy spólnie “Boże coś Polskę.”

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Płyną głosy Polskie za Ojczyznę na ziemi Washingtona, płyną w różnych krańcach świata. Czy dopłyną Przedwiecznego i poruszą moc Jego sprawiedliwości?
W Maryi nadzieja. Póki Marya osłania “Pień Polski” poty on żyje i choć bez korony, wydaje z siebie nowe latorośle.
Płyń Polska pieśni, płyń przez lądy i morza, góry i doliny, choć z bólem i jękiem, lecz płyń!

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Staś.