Pollyanna dorasta/Rozdział XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eleanor H. Porter
Tytuł Pollyanna dorasta
Podtytuł Powieść dla dziewcząt
Wydawca Nowe Wydawnictwo
Data wyd. 1936
Druk F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. Pollyanna grows up
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XVIII.
Nowa Pollyanna.

Pierwsze dni pobytu w Beldingsville nie były łatwe ani dla pani Chilton, ani dla Pollyanny. Należało przyzwyczaić się do nowych warunków, a okres takiego przyzwyczajania na ogół nie jest przyjemny.
Po podróżach i ciekawych wrażeniach nie łatwo było nagiąć umysł do drobiazgowego zastanawiania się nad ceną masła, lub do targowania się z rzeźnikiem. Po długim okresie całego mnóstwa wolnego czasu, trudno było teraz nagiąć się i przyzwyczaić do tego, aby każda robota była na czas gotowa. Przyjaciele i sąsiedzi składali częste wizyty i chociaż Pollyanna witała ich wszystkich z szczerą radością, pani Chilton nie pokazywała się prawie nikomu pod pierwszym lepszym pretekstem. Zazwyczaj po takich wizytach mówiła z goryczą do Pollyanny:
— Ciekawi są zobaczyć, jak znosi Polly Harrington swoją biedę.
O doktorze pani Chilton rzadko mówiła, Pollyanna jednak wiedziała dobrze, że ani na chwilę nie przestawała o nim myśleć.
Jimmy Pendletona widziała Pollyanna kilka razy w ciągu pierwszego miesiąca. Najprzód przyszedł z panem Johnem Pendletonem z ceremonialną i nieco sztywną wizytą, lecz właściwie zupełnie sztywni nie byli, dopóki ciotka Polly nie weszła do pokoju. Nie wiadomo dlaczego ciotka Polly tym razem nie unikała gości. Później Jimmy przychodził i już sam, raz z kwiatami, raz z książką dla ciotki Polly, a dwa razy — bez żadnego specjalnego interesu. Pollyanna za każdym razem witała go ze szczerą radością, zaś ciotka Polly po pierwszej oficjalnej wizycie wogóle nie pokazywała się więcej młodemu Pendletonowi.
Na ogół przyjaciołom i znajomym Pollyanna nie wspominała prawie wcale o przykrej zmianie warunków ich życia, z młodym Pendletonem jednak mówiła całkiem otwarcie i przy każdej niemal rozmowie wzdychała głęboko, przejęta jednym i tym samym pragnieniem:
— Żebym tylko mogła coś robić, co by mi dawało trochę pieniędzy.
— Zamierzam zostać najemną pracownicą, — śmiała się wesoło. — Doszłam już do tego, że obliczam wszystko na dolary, a jeżeli myślę, to jedynie o centach. Widzisz, ciotka Polly czuje się taka biedna!
— Ależ to wstyd! — oburzył się Jimmy.
— Wiem o tym. Jeżeli mam być szczera, to sądzę, że ona raczej w tym wypadku przesadza. Chciałabym jej jednak bardzo pomóc.
Jimmy patrzył na jej poważną, rozgorączkowaną twarzyczkę i błyszczące podnieceniem oczy z prawdziwym wzruszeniem.
— A co byś chciała robić, gdybyś mogła? — zapytał.
— O, chciałabym gotować i prowadzić gospodarstwo domowe, — uśmiechnęła się Pollyanna, wzdychając. — Bardzo lubię trzeć żółtka z cukrem i słuchać, jak soda syczy w filiżance kwaśnego mleka. Jestem najbardziej szczęśliwa, gdy muszę piec ciasto. Ale za to nie można otrzymywać pieniędzy, chyba żeby się pracowało u kogoś. A ja... ja się jakoś na to zdobyć nie mogę!
— Oczywiście że nie! — zawołał młodzieniec.
Znowu spojrzał na tę wyrazistą twarzyczkę, którą miał tuż przy sobie. Tym razem dziwny uśmiech rozchylił jego usta. Zagryzł wargi, poczem rzekł z lekkim rumieńcem na twarzy:
— Ale ty byś mogła wyjść za mąż. Czy myślałaś o tym, panno Pollyanno?
Pollyanna wybuchnęła wesołym śmiechem. Jej głos i zachowanie były najlepszym dowodem, że należała do tych dziewcząt, których serca nie dosięgła jeszcze strzała Amora.
— O, nie, ja nigdy za mąż nie wyjdę, — zawołała wesoło. — Przede wszystkim wiesz, że nie jestem ładna, a po drugie mam zamiar pozostać z ciotką Polly, żeby się nią opiekować.
— Nie jesteś ładna, co? — uśmiechnął się Pendleton zdziwiony. — A czy nie przyszło ci nigdy na myśl, że na ten temat mogą być podzielone zdania?
Pollyanna potrząsnęła przecząco głową.
— Bardzo możliwe, ale ja mam lusterko, w którym widzę, — zaoponowała, patrząc nań uśmiechnięta.
Brzmiało to, jak kokieteria. U każdej innej dziewczyny byłaby to kokieteria z pewnością, pomyślał Pendleton. Lecz patrząc teraz na twarzyczkę Pollyanny, Jimmy był pewny, że nie miała ona nic wspólnego z kokieterią. I nagle uświadomił sobie, dlaczego Pollyanna nie była podobna do tych wszystkich dziewcząt, które znał. Coś z dawnej jej pogody pozostało jeszcze dotychczas i jakby na zawsze do niej przywarło.
— Dlaczego nie jesteś ładna? — zapytał.
Zadając to pytanie i orientując się, jaką otrzyma odpowiedź, wstrzymał oddech w niecierpliwym oczekiwaniu. Zdawał sobie sprawę z tego, z jaką radością każda inna dziewczyna przyjęłaby taki komplement. Lecz pierwsze już przez Pollyannę wypowiedziane słowa przekonały go, że chwilowe jego obawy były absolutnie bezpodstawne.
— Po prostu dla tego, że nie, — zaśmiała się z odrobiną smutku w głosie. — Taką mnie już Pan Bóg stworzył. Nie wiem czy pamiętasz, ale dawno temu, gdy byłam jeszcze mała, wydawało mi się zawsze, że największym szczęściem byłoby, gdyby mnie natura obdarzyła czarnymi lokami.
— A teraz już o tych lokach nie marzysz?
— Nie, zdaje się, że nie, — zawahała się na chwilę. — Chociaż nie powiem, żeby takie loki nie były ładne. Poza tym nie mam wystarczająco długich rzęs i nie mam greckiego, ani rzymskiego nosa, jakie mają te kobiety, które posiadają pewien określony typ urody. Mam sobie taki zwykły nos, a ponad to mam twarz za długą, czy też za krótką, już dokładnie nie pamiętam jaką, lecz kiedyś mierzyłam ją według wskazówek artykułu o „Prawdziwym pięknie“ i okazało się, że nie jest prawidłowa. W artykule tym było, że szerokość twarzy powinna się równać szerokości pięciu oczu, a szerokość każdego oka też powinna czemuś odpowiadać. Już dokładnie tego wszystkiego nie pamiętam, wiem tylko, że nie mam prawidłowej twarzy.
— Jakaż to przykra sytuacja! — zaśmiał się Pendleton, a obserwując z zachwytem twarz dziewczyny, zapytał nieoczekiwanie: — Czy patrzyłaś kiedyś w lustro, jak mówisz, Pollyanno?
— Naturalnie, że nie, a dlaczego?
— To radziłbym ci spróbować.
— Cóż za wspaniały pomysł! Wyobraź sobie, że już to robię, — zaśmiała się. — — Co mam naprzykład mówić? Mam może powiedzieć: „Chociaż masz za krótkie rzęsy i niezgrabny nos, Pollyanno, ciesz się, że wogóle Pan Bóg dał ci jakiś nos i jakieś rzęsy!“
Pendleton śmiał się teraz razem z nią, lecz dziwny grymas pojawił się na jego twarzy.
— Więc ty jeszcze ciągle grasz w tę grę, — zauważył nieufnie.
Pollyanna zwróciła nań spojrzenie pełne zdziwienia.
— Jakto, naturalnie! Wątpię, czy potrafiłabym żyć w ciągu ostatnich sześciu miesięcy, gdybym nie znała tej cudownej gry. — Głos jej w tej chwili zadrżał nieco.
— A wcale o niej nie wspominałaś, — dorzucił.
Zarumieniła się.
— Tak. Lękam się teraz mówić zbyt dużo ludziom obcym, których to nic nie obchodzi. Teraz, kiedy mam lat dwadzieścia, nie mogę się tak zachowywać, jak wówczas, gdy miałam lat dziesięć. Zdaję sobie dokładnie z tego sprawę. Ludzie nie lubią cudzych zmartwień, wiesz o tym, — zakończyła z wyrozumiałym uśmiechem.
— Wiem, — skinął głową młodzieniec. — Ale czasami zastanawiam się, Pollyanno, czy ty sama orientujesz się, czem jest ta gra i ile dobrego uczyniła ona niektórym ludziom.
— Wiem, ile dobrego mnie przyniosła, — powiedziała to przyciszonym głosem, unikając jego wzroku.
— Widzisz, da ci ona wiele dobrego, jak będziesz nadal w nią grała, — oznajmił głośno po chwili milczenia. — Ktoś kiedyś mądrze powiedział, że gra ta wywoła rewolucję na całym świecie, jeżeli wszyscy zaczną w nią grać. Ja osobiście święcie w to wierzę.
— Tak, ale istnieją ludzie, którzy wcale nie pragną takiej rewolucji, — uśmiechnęła się Pollyanna. — Sama nawet spotkałam takiego człowieka w zeszłym roku w Niemczech. Stracił wszystkie pieniądze i był ogromnie przygnębiony. Boże, jakiż on był ponury! Ktoś w mojej obecności chciał go pocieszyć, mówiąc: „Nie trzeba się martwić, mogło być jeszcze gorzej!“ Boże, powinieneś był zobaczyć jego wściekłość! „Jeżeli istnieje coś na świecie, co mnie może doprowadzić do pasji“, zawołał, „to tylko to, jeżeli ktoś mnie chce przekonać, że mogło być jeszcze gorzej i że powinienem być wdzięczny za to, co mam. Ludzie, którzy obnoszą po świecie wieczny uśmiech, zazwyczaj wdzięczni są Bogu za to, że mogą jeść, chodzić i leżeć, ja jednak tego nie uznaję. Nie chcę oddychać, jeść, chodzić, czy leżeć, jeżeli mam się znajdować w takiej sytuacji jak dzisiaj. A jak mi ktoś mówi, że powinienem się cieszyć z tego, co mam, wpadam w taką złość, że gotów jestem zamordować kogoś!“. Wyobraź sobie, co by mnie odpowiedział, gdybym mu zaproponowała moją grę! — śmiała się Pollyanna.
— Mniejsza o to. Ta gra mu właśnie była potrzebna, — odparł Jimmy.
— Oczywiście, że tak, ale na pewno nie podziękowałby mi za nią.
— Przypuszczam, że nie. Jednakże z tą grą łatwiej byłoby żyć zarówno jemu samemu, jak i jego przyjaciołom.
Pollyanna uśmiechnęła się pobłażliwie.
— Przypomniałam sobie teraz, co powiedziałam kiedyś pewnej biednej staruszce. Należała ona do mojego Towarzystwa Pań Dobroczynnych i zawsze we wszystkim widziała coś złego. Miałam wtedy najwyżej dziesięć lat i starałam się uczyć ją mojej gry. Pamiętam, że nie powiodło mi się w tym wypadku i prawdopodobnie zorientowałam się w tym wreszcie, bo raz powiedziałam jej z triumfem: „W każdym razie powinna się pani cieszyć, że ma pani tyle rzeczy smutnych, bo przecież pani lubi być smutna!“
— Nie wiem, czy jej to dobrze zrobiło, — wzruszył ramionami Jimmy.
Pollyanna uniosła brwi ku górze.
— Lękam się, że mniej więcej tak samo patrzyła na życie, jak ów jegomość w Niemczech.
— Ale trzeba im było powiedzieć, ty powinnaś im była powiedzieć... — Pendleton urwał nagle z dziwnym wyrazem twarzy, który nie uszedł uwagi Pollyanny.
— Co się stało, Jimmy?
— Ach, nic. Myślałem tylko, — odpowiedział, gryząc wargi, — że ja tu teraz namawiam cię do tego, czego się najbardziej lękałem, nim spotkaliśmy się. To znaczy, lękałem się, nim cię zobaczyłem, że... że... — znowu zamilkł z rumieńcem na twarzy.
— Dobrze, Jimmy Pendleton, — oburzyła się dziewczyna, — nie myśl że ci pozwolę teraz milczeć. Musisz mi wytłumaczyć, co miałeś na myśli.
— Nic, naprawdę nic ważnego.
— Czekam, mów, — rozkazała Pollyanna. Głos jej był zimny i oficjalny, chociaż w oczach drgały figlarne iskierki.
Młodzieniec zawahał się, spojrzawszy jednak na jej uśmiechniętą twarzyczkę, skapitulował.
— Ach, dobrze, niech będzie tak jak sobie życzysz, — wzruszył ramionami. — Idzie tylko o to, że martwiłem się trochę o tę grę, bo lękałem się, że będziesz mówiła tak, jak zwykłaś mówić dawniej... — przerwał mu jej głośny wybuch śmiechu.
— A widzisz, ci co powiedziałam? Okazuje się, że nawet ty się martwiłeś, że mając lat dwadzieścia będę taka sama, jak wówczas gdy miałam lat dziesięć!
— Nie, nie o to mi chodziło, Pollyanno, naprawdę, myślałem tylko, oczywiście wiedziałem... — Pollyanna jednak zatkała palcami uszy i wybuchnęła jeszcze głośniejszym i weselszym śmiechem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eleanor H. Porter i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.