Pollyanna dorasta/Rozdział XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eleanor H. Porter
Tytuł Pollyanna dorasta
Podtytuł Powieść dla dziewcząt
Wydawca Nowe Wydawnictwo
Data wyd. 1936
Druk F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. Pollyanna grows up
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XVI.
W oczekiwaniu Pollyanny.

Całe Beldingsville szalało poprostu z podniecenia. Od czasu, gdy Pollyanna Whittier owego dnia wróciła do domu z sanatorium zdrowia, nie było chyba w miasteczku tylu na jej temat rozmów, tyle radości i tylu rozjaśnionych twarzy na każdym podwórzu i na każdym rogu ulicy, jak dzisiaj. Tak, dzisiaj ogniskiem zainteresowania znowu była Pollyanna. Po raz drugi wracała do domu, lecz taka inna i taki inny był ten powrót!
Pollyanna miała teraz lat dwadzieścia, bo sześć lat przepędziła w Niemczech, podróżując podczas wakacji z dr. Chiltonem i jego żoną. Tylko raz jeden w ciągu tego czasu była w Beldingsville, lecz zaledwie przez cztery krótkie tygodnie i miała wtedy lat szesnaście. Teraz wracała do domu, jak mówiono — na stałe, ona i ciotka Polly.
Dr. Chiltona z nimi nie było. Pół roku temu miasteczko wstrząśnięte zostało smutną wieścią, że doktór umarł nagle. Mieszkańcy Beldingsville przypuszczali wówczas, że pani Chilton i Pollyanna wrócą natychmiast do domu. One jednak nie wróciły. Przybyła natomiast wiadomość, że wdowa z siostrzenicą pozostaną jeszcze na pewien czas w Niemczech. W liście tym donoszono, że w nowych warunkach i wśród nowego otoczenia pani Chilton łatwiej może zapomni o swym bólu i prędzej na szerokim świecie znajdzie ukojenie.
Wkrótce jednak mieszkańcy miasteczka dowiedzieli się, że obecnie pod względem materialnym nie było już tak dobrze z panią Polly Chilton. Pewne warsztaty kolejowe, w których, jak się okazało, majątek Harrington był mocno zaangażowany, zachwiały się, a potem uległy zupełnej ruinie. Według pogłosek, innych źródeł dochodu nie było. Z posiadłości należącej do zmarłego doktora, trudno było czegoś oczekiwać. Doktór nigdy nie był człowiekiem bogatym, a podczas ostatnich sześciu lat wydatki miał pokaźne. Dlatego też Beldingsville nie zdziwiło się zupełnie, gdy w sześć miesięcy po śmierci doktora przyszła wiadomość, że pani Chilton i Pollyanna wracają do domu.
I znowu stare domostwo Harringtonów, tak długo opuszczone i zamknięte, wyjrzało na świat otwartymi na oścież drzwiami i oknami. I znowu Nancy, obecna pani Tymoteuszowa Durgin, zamiatała, szorowała i okurzała wszystko tak długo, aż wszystkie pokoje zostały uporządkowane i zapanowała w nich nieskazitelna czystość.
— Nie, nikt mi nie kazał tego robić, — tłumaczyła Nancy ciekawym przyjaciołom i sąsiadom, którzy zatrzymywali się u bramy, lub odważnie podchodzili do samych drzwi. — Matka Durgin miała oczywiście klucze i przychodziła tutaj, aby się przekonać, czy wszystko jest w porządku, a teraz pani Chilton napisała, że przyjeżdża z panną Pollyanną w ten piątek i prosi, aby przewietrzyć pokoje, a klucz zostawić na piątek pod słomianką przy bocznych drzwiach.
— Pod słomianką, właśnie! Gotów ktoś pomyśleć, że ja pozwolę na to, żeby te biedactwa przyjechały tu same, i żeby nie zastały nikogo w domu, wówczas, kiedy mieszkam zaledwie o milę stąd. Mam pewno siedzieć w swoim domu i zgrywać wielką damę. Musiałabym już zupełnie nie mieć serca! Biedaczki i tak mają dosyć. Jak im musi być przykro, że wracają do domu bez doktora — niech mu ziemia lekką będzie! A pieniędzy także nie mają! Czyście słyszeli moi państwo? Przecież to byłby kompletny wstyd! Pomyśleć, że taka panna Polly — chciałam powiedzieć pani Chilton — jest biedna! Ja zupełnie sobie tego w głowie nie mogę pomieścić!
Prawdopodobnie z nikim Nancy nie mówiła tak szczerze, jak z wysokim, sympatycznie wyglądającym młodzieńcem, o jasnych, wyrazistych oczach i ujmującym uśmiechu, który zatrzymał się ze swym wierzchowcem przed bocznymi drzwiami punktualnie o dziesiątej owego czwartkowego ranka. Jednocześnie do nikogo nie zwracała się z tak widocznym zażenowaniem, bo nie wiedziała, w jaki sposób właściwie ma się doń zwracać. „Panicz Jimmy — hm — pan Bean, chciałam powiedzieć, pan Pendleton!“ jąkała się, co niezwykle bawiło sympatycznego młodzieńca.
— Mniejsza o to, Nancy! Proszę mówić tak, jak najwygodniej, — uśmiechnął się. — Dowiedziałem się już na pewno, że pani Chilton z siostrzenicą wracają nieodwołalnie jutro.
— Tak, sir, na pewno, sir, — kiwała głową Nancy — żal człowieka ogarnia! Chociaż zadowolona jestem, że je wreszcie zobaczę, pan rozumie, ale w takim stanie biedactwa muszą wracać do domu.
— Tak, wiem, rozumiem, — skinął głową młodzieniec, rozglądając się badawczym wzrokiem po starym opuszczonym domu. — Niestety, nie ma na to żadnej rady. Cieszę się, że Nancy tu trochę sprzątnęła, bo będzie im na pewno o wiele przyjemniej, — dorzucił, uśmiechając się przyjaźnie i wskoczywszy na konia, szybko odjechał.
Nancy stała na stopniach, patrząc za oddalającym się i kiwając w zamyśleniu głową.
— Wcale się nie dziwię, paniczu Jimmy, — oświadczyła głośno, śledząc wzrokiem pełnym przywiązania zręczną sylwetkę jeźdźca i wierzchowca. — Wcale się nie dziwię, że pamięta pan jeszcze o pannie Pollyannie. Już dawno mówiłam, że nastąpi to kiedyś, gdy dorośniecie obydwoje. Przysięgłabym, że tak będzie! Zupełnie tak jak w książce, znalazła pana, biedactwo, a pan dzięki niej znalazł szczęście w domu poczciwego pana Pendletona. Ale kto by cię teraz, mój paniczu, wziął za dawnego Jimmy Beana? Nie sądziłam, że człowiek może się tak zmienić — nie uwierzyłabym, nigdy! — szeptała dalej, wracając do przerwanej na chwilę roboty.
Prawdopodobnie te same myśli zaprzątały teraz umysł Johna Pendletona, który z werandy swojej obserwował szybkie zbliżanie się konia i młodego jeźdźca. W oczach jego tlił ten sam wyraz przywiązania, co w oczach Nancy Durgin, na ustach błądził ten sam uśmiech, gdy westchnął i wyszeptał do siebie:
— Boże, jaka z nich byłaby piękna para!
W pięć minut potem młody chłopak wyszedł z za węgła domu i wolnym krokiem wszedł na werandę.
— I cóż, mój chłopcze, więc to prawda? Istotnie przyjeżdżają? — zapytał pan Pendleton z wyraźnym zaciekawieniem.
— Tak.
— Kiedy?
— Jutro, — młodzieniec leniwym ruchem opadł na krzesło.
Słysząc lakoniczną odpowiedź, John Pendleton zmarszczył brwi, po czym spojrzał bacznie na chłopca. Przez chwilę wahał się i nagle nieoczekiwanie zapytał:
— Powiedz, synu, co się stało?
— Nic, sir.
— Głupstwa pleciesz! Ja wiem lepiej. Przed pół godziną wyjechałeś stąd tak gorączkowo, że i tabun dzikich koni nie zdołałby cię powstrzymać, a teraz siedzisz na krześle, jak martwy. Gdybym nie orientował się w sytuacji, mógłbym pomyśleć, że niezadowolony jesteś z powrotu naszych przyjaciół.
Umilkł na chwilę, widocznie czekając odpowiedzi, lecz na werandzie panowało milczenie.
Młodzieniec zaśmiał się i poruszył niespokojnie na krześle.
— Oczywiście, że jestem zadowolony.
— Hm! A zachowujesz się całkiem inaczej.
Znowu młodzieniec uśmiechnął się, krwawy rumieniec okrasił jego chłopięcą twarz.
— To tylko dlatego, że myślałem o Pollyannie.
— O Pollyannie! Człowieku, przecież ty nic innego nie robiłeś od przyjazdu z Bostonu, tylko ciągle mówiłeś o Pollyannie. Sądząc z tego, myślałem, że usychasz z tęsknoty za nią.
Młodzieniec pochylił się, patrząc na opiekuna z badawczą ciekawością.
— Miałeś słuszność, sir, w tym, co mówiłeś przed chwilą. Jeszcze wczoraj tabun dzikich koni nie powstrzymałby mnie od zobaczenia Pollyanny, a teraz, dzisiaj, kiedy wiem, że przyjeżdża, boję się po prostu ją ujrzeć.
— Dlaczego, Jim?
Widząc zdziwioną minę opiekuna, chłopak poprawił się na krześle i uśmiechnął się z zażenowaniem.
— Tak, wiem. To brzmi dość dziwnie i wątpię, czy mnie zdołasz zrozumieć. Nie wiem dlaczego, ale wolałbym, żeby Pollyanna na zawsze została małą dziewczynką. Taka miła była, będąc dzieckiem. Lubię myśleć o niej takiej, jaką widziałem po raz ostatni, lubię wspominać jej poważną, drobną twarzyczkę, jej gruby jasny warkocz i pełne pogody słowa, w których drżały łzy: „O, tak, zadowolona jestem, że jadę, ale bardziej cieszyć się będę, gdy już wrócę“. Mówiła to, gdy ją po raz ostatni widziałem. Jak przed czterema laty przyjechała tu na wakacje, my przebywaliśmy wówczas w Egipcie.
— Pamiętam. Rozumiem teraz, co masz na myśli. I ja odczuwałem to w ten sam sposób, dopóki nie zobaczyłem jej zeszłej zimy w Rzymie.
Młodzieniec pochylił się gorączkowo.
— Właśnie, przecież tyś ją widział, sir! Opowiedz mi o niej.
Figlarne ogniki zabłysły w oczach Johna Pendletona.
— Ach, ale przecież ty nie chcesz, żeby Pollyanna urosła.
Młodzieniec zdawał się nie słyszeć tej uwagi.
— A czy jest ładna?
— Ach, wy młodzi chłopcy! — pokiwał głową pan Pendleton z udaną rozpaczą. — Zawsze przede wszystkim zadajecie pytanie: „Czy jest ładna?“
— Więc czy ona jest ładna? — indagował uparcie chłopak.
— Pod tym względem sąd pozostawiam tobie. Boję się, żebyś się nie rozczarował. Pollyanna nie jest piękna, bo nie posiada regularnych rysów, pięknych loków i tych wszystkich wdzięków, które posiadają premiowane piękności. Najważniejsze jednak jest to, że ona sama przekonana jest, że jest brzydka. Bardzo dawno temu mówiła mi, że pragnęłaby mieć czarne loki, gdy pójdzie kiedyś do nieba, a w zeszłym roku w zimie powiedziała mi całkiem co innego. Może nie wszystko potrafiła wyrazić słowami, lecz w samym tonie wyczułem wyraźną tęsknotę. Wspominała, że marzy o tym, aby ktoś napisał powieść, której bohaterka miałaby równy jasny warkocz i brodawkę na nosie, lecz jednocześnie chciałaby, aby ta bohaterka potrafiła uszczęśliwiać ludzi.
— To zupełnie przypomina dawną Pollyannę.
— Ach, tę dawną Pollyannę odnajdziesz na pewno, — uśmiechnął się pan Pendleton tajemniczo. — Poza tym uważam, że jest ładna. Oczy ma wspaniałe, przedstawia sobą okaz zdrowia, posiada mnóstwo dziewczęcości i twarzyczka jej tak promienieje, gdy mówi, że zapomina się zupełnie o tym, że nie ma regularnych rysów.
— A czy jeszcze ciągle gra w swoją grę?
John Pendleton uśmiechnął się radośnie.
— Mam wrażenie, że gra, chociaż zdaje mi się, że teraz już o tym nie wspomina. Przynajmniej mnie nic nie mówiła, chociaż ją widziałem dwa, czy trzy razy.
Zaległa krótka cisza, po czym młody Pendleton zaczął mówić:
— Właśnie tego najbardziej się lękałem. Ta jej gra była takim dobrodziejstwem dla tylu ludzi, tyle dobrego zdziałała w całym mieście! Nie mogę sobie wyobrazić tego, że przestała już tę grę uprawiać, a jednocześnie trudno uwierzyć w to, że dorosła Pollyanna może dotychczas starać się o to, aby stykający się z nią ludzie byli szczęśliwi. I właśnie dlatego pragnąłbym, aby Pollyanna nigdy nie była dorosła.
— Ja tam się o to nie martwię, — wzruszył ramionami starszy jegomość. — Zawsze Pollyanna była niezwykła, godna podziwu i jestem pewien, że i teraz znajdziesz ją taką samą, chociaż jest mniej naiwna i bardziej doświadczona. Biedne dziecko, lękam się, że teraz będzie musiała do samej siebie zastosować tę grę, aby własne jej życie było możliwe do zniesienia.
— Czy dlatego, że pani Chilton straciła swój majątek? Czy istotnie są teraz takie biedne?
— Przypuszczam, że tak. Znajdują się w opłakanym stanie, jeżeli idzie o ich położenie materialne. Prywatny majątek pani Chilton jest zupełnie zachwiany, a posiadłość biednego Tomasza jest mała i tak zadłużona, że chyba nigdy nie da się z długów oczyścić. Tomasz za życia swego nie potrafił nikomu odmówić, gdy chodziło o jego pomoc, a ponieważ ludzie o tym wiedzieli, wyzyskiwali go, jak mogli. Ostatnio sam także miał pokaźne wydatki, zresztą spodziewał się wielkich dochodów po ukończeniu swej specjalnej praktyki w Niemczech. Jeżeli chodziło o żonę i Pollyannę, to wierzył, że posiadłość Harringtonów obydwu niewiastom przyszłość zabezpieczy, to też nie troszczył się na ten temat.
— Hm, rozummiem. Strasznie to przykre!
— Ale to jeszcze nie wszystko. Było to mniej więcej w dwa miesiące po śmierci Tomasza, gdy widziałem panią Chilton i Pollyannę w Rzymie, a pani Chilton znajdowała się wówczas w rozpaczliwym stanie. Na domiar wszystkich smutków przyszło jeszcze zmartwienie o pieniądze i była kompletnie bliska obłędu. Nie chciała wrócić do domu, twierdząc, że nie chce więcej widzieć Beldingsville, ani też jego mieszkańców. Była zawsze niezwykle dumną kobietą i ta właśnie duma nie pozwalała jej zetknąć się z dawnymi przyjaciółmi. Pollyanna opowiadała mi, że ciocia wierzy w to, iż mieszkańcy Beldingsville nigdy nie pochwalali jej małżeństwa z dr. Chiltonem, które zawarła w tak późnym wieku, a teraz, kiedy Tomasz umarł, czuła, że nie pojmą jej głębokiego smutku i że zareagują nawet zwykłym szyderstwem. Chciała ukryć przed dawnymi sąsiadami zarówno swoją biedę, jak i swoje smutne wdowieństwo. Jednym słowem, pragnęła nadal pozostać sama ze swą rozpaczą, z daleka od dawnych przyjaciół. Biedna mała Pollyanna! Należało podziwiać, jak dzielnie znosiła to wszystko. Jeżeli jednak pani Chilton nadal pozostawać będzie w tym stanie, to dziecko gotowe się zamartwić. Właśnie dlatego wspomniałem, że teraz Pollyannie bardziej będzie potrzebna jej gra, niż komukolwiek.
— Przykro pomyśleć, że właśnie coś takiego jej się musiało przytrafić! — zawołał młodzieniec drżącym ze wzruszenia głosem.
— Tak, i zobaczysz ją, jak przyjedzie jutro, jaka jest spokojna i opanowana. Na pewno nikt nie usłyszy z jej ust ani słowa skargi. Ale to już jest dzieło Polly Chilton, gotów jestem przysiąc. Przecież to ona nie chce się z nikim stykać. Rozumiem teraz, dlaczego o swym powrocie zawiadomiła tylko starą panią Durgin, która miała klucze od mieszkania.
— Tak mi właśnie mówiła Nancy, poczciwa dusza! Przewietrzyła wszystkie pokoje, posprzątała i poukładała, aby w mieszkaniu było jak najprzyjemniej. Oczywiście ogród też wygląda całkiem przyzwoicie, bo stary Tomasz przez cały czas go nie zaniedbywał. Ale to wszystko jest bardzo przykre i bardzo mnie boli.
Zaległa znowu dłuższa cisza, którą i tym razem przerwał John Pendleton:
— Powinien ktoś je oczekiwać.
— I na pewno będzie.
— Wybierasz się na stację?
— Owszem.
— Więc orientujesz się, którym pociągiem przyjadą?
— Ach, nie. Nawet Nancy tego nie wie.
— To jak się urządzisz?
— Będę wychodził od rana na każdy pociąg, aż wreszcie trafię, — zaśmiał się trochę nieszczerze młodzieniec. — Tymoteusz wybiera się także familijnym powozem. Przecież tak dużo pociągów nie ma, więc jakoś damy sobie radę.
— Hm, oczywiście, — skinął głową pan Pendleton. — Jim, podziwiam twoje nerwy, lecz nie twój rozum. Cieszę się, że idziesz za popędem uczuć, a nie rozumu i życzę ci pod tym względem wiele szczęścia.
— Dziękuję, sir, — uśmiechnął się młodzieniec. — Potrzebne mi są one, te twoje dobre życzenia i przydadzą się, jak zawsze mówi Nancy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eleanor H. Porter i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.