Pollyanna dorasta/Rozdział X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eleanor H. Porter
Tytuł Pollyanna dorasta
Podtytuł Powieść dla dziewcząt
Wydawca Nowe Wydawnictwo
Data wyd. 1936
Druk F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. Pollyanna grows up
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ X.
W rodzinie Murphyów.

Z głuchym warkotem, który jest tak charakterystyczny, jeżeli chodzi o luksusowe limuzyny, auto pani Carew pomknęło w dół alei Commonwealth i ulicą Arlington do placu Karola. Wewnątrz siedziała jasnooka dziewczynka i blada, najwidoczniej zdenerwowana elegancka kobieta. Na siedzeniu przy motorze, ku niechęci zgorszonego szofera, zajął miejsce Jerry Murphy, niezwykle dumny i przejęty swoją misją.
Gdy limuzyna zatrzymała się przed odrapaną bramą, na wąskiej, brudnej uliczce, chłopak wyskoczył na chodnik i naśladując maniery lokaja w liberii, które niejednokrotnie miał okazję zaobserwować, otworzył usłużnie drzwiczki auta, czekając aż panie wysiądą.
Pollyanna wyskoczyła od razu i oczy jej rozszerzyły się przestrachem, gdy rozejrzała się dokoła. Za jej przykładem poszła pani Carew, drżąca na całym ciele, z wzrokiem pałającym, spoglądająca nieufnie na gromadkę obdartych dzieci, które szczebiocąc i wymyślając sobie nawzajem, bawiły się przed kamienicą, a teraz z ciekawością otoczyły auto.
Jerry począł wymachiwać gniewnie rękami.
— Wynosić mi się stąd! — wołał do tłumu dzieciarni. — Tu nie jest bezpłatne kino! W tej chwili uciekajcie. Z drogi. Goście przyjechali do naszego Jamie.
Pani Carew zadrżała znowu i położyła dłoń na ramieniu Jerryego.
— Daj spokój! — mitygowała go.
Ale chłopiec nie słyszał. Rozpychając się pięściami i łokciami, torował drogę znakomitym gościom i nim pani Carew zdążyła się zorientować, znajdowała się już wraz z chłopcem i Pollyanną u podnóża krzywych schodów, prowadzących do ciemnego, cuchnącego korytarza.
Jeszcze raz wyciągnęła przed siebie drżącą rękę.
— Zaczekajcie, — rozkazała szeptem. — Pamiętajcie! Żeby żadne z was nie powiedziało ani słowa, że... że to może ten chłopiec, którego szukam. Muszę najprzód sama zobaczyć i zadać mu kilka pytań.
— Oczywiście! — zgodziła się Pollyanna.
— To się wie, — skinął głową chłopiec. — Ja tam nie będę przeszkadzał. Proszę tylko wchodzić ostrożnie po tych schodach, bo wszędzie są dziury, a często można spotkać tutaj jakiegoś śpiącego dzieciaka. Winda jest dzisiaj nieczynna, — zażartował wesoło. — Musimy pójść na górę piechotą!
Pani Carew wkrótce sama przekonała się o owych „dziurach“, w które co chwila wpadały jej obcasy, dostrzegła również zapowiedzianego „dzieciaka“ — dwuletnie maleństwo, bawiące się jakimś blaszanym pudełkiem i narabiające mnóstwo hałasu na całych schodach. Ze wszystkich stron drzwi były otwarte, lub uchylone, i co chwilę przez wąską szczelinę ukazywała się jakaś twarz kobieca lub brudna twarzyczka dziecka. Z niektórych mieszkań dobiegał głośny płacz niemowlęcia, z innych znów przekleństwa wypowiadane męskim głosem. Zewsząd czuć było zapach wódki, gotującej się kapusty i dawno nie mytych ciał ludzkich.
Na trzecim i ostatnim piętrze chłopiec zatrzymał się przed jakimiś zamkniętymi drzwiami.
— Właśnie myślę o tym, co powie Sir James, gdy zobaczy paczkę, którą mu przyniosłem, — wyszeptał przyciszonym głosem. Mamcia to na pewno będzie płakać, jakby Jamie od nas odchodził. — Po chwili otworzył na oścież drzwi z radosnym okrzykiem: — Już jesteśmy, przyjechaliśmy autobusem! Lepiej się czujesz, Sir James?
Był to maleńki pokoik, zimny, niewesoły i beznadziejnie pusty, lecz czysty i schludny. Nikt nie wychylił głowy przez otwarte drzwi, nie było tu rozkrzyczanych dzieci, nie unosiła się w powietrzu przykra woń wódki, kapusty, czy ludzkiego brudu. W pokoiku stały dwa łóżka, trzy połamane krzesła, zwykły stół z surowego drzewa i komin z dogasającym ogniem, który widocznie rozpalany był tylko wówczas, kiedy przejmujące zimno dawało się dobrze we znaki mieszkańcom. Na jednym z łóżek leżał chłopiec o zaczerwienionych policzkach i pałających gorączką oczach. Przy nim siedziała szczupła, blada kobieta, pochylona i zgarbiona od reumatyzmu.
Pani Carew weszła do pokoju i jakby pragnąc dodać samej sobie odwagi, przystanęła na chwilę, oparta plecami o ścianę. Pollyanna spiesznie pobiegła naprzód z radosnym okrzykiem, Jerry zaś, usprawiedliwiwszy się krótkim: — Zaraz wrócę, przepraszam! — zniknął za drzwiami.
— Ach, Jamie, tak się cieszę że cię znalazłam, — zawołała Pollyanna. — Nie wiesz nawet, że szukałam cię codziennie. Ale przykro mi, że jesteś chory!
Jamie uśmiechnął się radośnie i wyciągnął ku niej wychudzoną rękę.
— Ja się nie martwię — jestem zadowolony, — odparł wymownie, — bo dzięki temu przyszłaś mnie odwiedzić. Zresztą już teraz czuję się lepiej. Mamciu, to jest ta mała dziewczynka, która mnie nauczyła „gry w zadowolenie“. Mamcia już także w to gra, — zawołał z triumfem, zwracając się do Pollyanny. — Z początku płakała, że ją plecy bolą i że nie może nic robić, ale później, gdy ja zachorowałem, zaczęła się cieszyć, że nie pracuje, bo chociaż może mną się opiekować.
W tej chwili pani Carew postąpiła kilka kroków naprzód, patrząc z przestrachem i jednocześnie z tęsknotą w twarz chłopca leżącego w łóżku.
— To jest pani Carew. Przyszła tu ze mną, aby cię zobaczyć, Jamie, — przedstawiła Pollyanna drżącym głosikiem.
Szczupła, zgarbiona kobieta podniosła się w tej chwili z wysiłkiem, podsuwając gościowi krzesło. Pani Carew przyjęła zaproszenie, nie patrząc nawet na właścicielkę mieszkania. Wzrok jej przez cały czas był utkwiony w twarz chłopca.
— Na imię ci Jamie? — zapytała z widocznym trudem.
— Tak, proszę pani. — Jasne jego oczy nie unikały jej spojrzenia.
— A jak się nazywasz?
— Nie wiem.
— To nie jest pani syn? — po raz pierwszy pani Carew zwróciła się do bladej kobiety, stojącej wciąż przy łóżku.
— Nie, łaskawa pani.
— I nie zna pani jego nazwiska?
— Nie, łaskawa pani. Nigdy go nie znałam.
Z wyrazem rozpaczy pani Carew zwróciła się znowu do chłopca.
— Ale pomyśl, pomyśl — nie przypominasz sobie, jak się nazywałeś, Jamie?
Chłopiec potrząsnął przecząco głową. W oczach jego pojawiło się zdziwienie.
— Nie, nic zupełnie.
— Czy nie masz nic takiego, co należało kiedyś do twego ojca i na czym mogło by być jego nazwisko?
— Nie pozostawił nic wartościowego, oprócz książek, — wtrąciła się do rozmowy pani Murphy. — Tutaj leżą. Może pani chce je przejrzeć, — zaproponowała, wskazując rząd zniszczonych tomów na półce. Po chwili z nieopanowaną ciekawością zapytała: — Czy pani sądzi, że go pani kiedyś znała?
— Nie wiem, — wyszeptała pani Carew jakimś nie swoim głosem, wstając i podchodząc do półki z książkami.
Książek tych nie było wiele — dziesięć albo dwanaście. Stał tam jakiś tom utworów Szekspira, pozatem „Ivanhoe“, bardzo zniszczona „Bogini jeziora“, tom zbiorowych poezyj, Tennyson bez oprawy, zrujnowany zupełnie „Mały Lord Fauntleroy“ i dwie czy trzy książki, jak się okazało — historia starożytna i średniowieczna. Lecz chociaż pani Carew przeglądała uważnie każdą książkę z oddzielna, nigdzie nie znalazła ani śladu nazwiska właściciela. Z głębokim westchnieniem powróciła do leżącego chłopca i do bladej kobiety, którzy obydwoje w tej chwili patrzyli na nią zdziwionymi i pytającymi oczami.
— Chciałabym, żebyście mi powiedzieli wszystko, co sami wiecie, — rzekła urywanym głosem, padając bezsilnie na krzesło stojące przy łóżku.
I chłopiec zaczął mówić. Była to mniej więcej ta sama historia, jaką opowiedział Pollyannie w parku. Niewiele było w niej nowego, nic specjalnie ważnego, z wyjątkiem tajemniczych zapytań, jakie zadawała pani Carew. Skończywszy opowiadanie, Jamie utkwił gorączkowe spojrzenie w twarzy pani Carew.
— Pani przypuszcza, że znała mego ojca? — zapytał błagalnie.
Pani Carew przymknęła oczy i drżącą dłoń przyłożyła do czoła.
— Nie wiem, ― odpowiedziała, — ale przypuszczam, że nie.
Pollyanna wydała okrzyk głębokiego rozczarowania, lecz zaraz umilkła, posłuszna ostrzegawczemu spojrzeniu pani Carew. Z nowym przerażeniem jednak poczęła rozglądać się po izdebce.
Jamie, odwróciwszy oczy od pani Carew, nagle zbudził się do swych obowiązków gospodarza.
— Ładnie z twojej strony, że przyszłaś! — rzekł do Pollyanny z wdzięcznością. — Jak tam Sir Lancelot? Czy ciągle go jeszcze karmisz? — a gdy Pollyanna nie odpowiedziała od razu, przeniósł pośpiesznie wzrok z jej twarzyczki na coś czerwonego w pękniętej butelce na oknie. — Widziałaś mój bukiet? Jerry go znalazł. Ktoś go widocznie zgubił, a on podniósł. Prawda, że piękny? Nawet trochę pachnie.
Lecz Pollyanna zdawała się nie słyszeć tego, co mówił. Szeroko rozwartymi oczami rozglądała się po pokoju, składając to znów rozkładając nerwowo dłonie.
— Nie rozumiem tylko, jak możesz wogóle tutaj grać w moją grę, Jamie, — szeptała. — Nie przypuszczałam, że może istnieć podobnie okropne mieszkanie, — dorzuciła z drżeniem.
— Ho! — uśmiechnął się Jamie wyzywająco. — To powinnaś widzieć mieszkanie Pików na dole. Tamto jest o wiele gorsze od naszego. Nie wyobrażasz sobie, ile pięknych rzeczy jest w tym pokoju. Mamy na przykład słońce codziennie najmniej przez dwie godziny, a gdy się podejdzie zupełnie blisko do okna, to można zobaczyć spory kawałek nieba. Żebyśmy tylko mogli mieć dalej ten pokój, bo lękamy się że będziemy się musieli stąd wyprowadzić, a to nas najbardziej martwi.
— Wyprowadzić?
— Tak. Zalegamy z komornem, bo mamcia była tak chora, że nie mogła nic zarobić. — Mimo wesołego uśmiechu głos Jamie drżał w tej chwili. — Panna Dolan z parteru, ta, która przechowuje mój fotel na kółkach — dopomaga nam już od kilku dni. Ale przecież nie będzie mogła zawsze, więc będziemy musieli stąd pójść, chyba, że Jerry nagle się zbogaci.
— Ach, czy nie można byłoby... — zaczęła szeptem Pollyanna.
Urwała nagle. Pani Carew podniosła się nagle z krzesła i zawołała śpiesznie:
— Chodźmy, Pollyanno, musimy już iść, — a po chwili zmęczonym głosem do właścicielki nędznego pokoiku: — Nie potrzebuje się pani wyprowadzać. Zaraz przyślę trochę pieniędzy i prowiantów i zawiadomię o pani jedno z towarzystw dobroczynnych, w którym sama jestem zainteresowana. Z pewnością...
Nagle przestała mówić. Pochylona postać bladej kobiety nieoczekiwanie wyprostowała się. Policzki pani Murphy pałały, oczy jej płonęły ogniem gniewu.
— Bardzo pani dziękuję, nie trzeba, — zawołała drżącym głosem, lecz z dumą. — Jesteśmy biedni — Bóg wie najlepiej, ale jałmużny nie potrzebujemy.
— Przesada! — zawołała pani Carew ostro. — Zgadzacie się na to, żeby wam pomagała ta kobieta z dołu. Tak przynajmniej mówił ten mały.
— Tak, ale to nie jest jałmużna, — zaprotestowała zgarbiona kobieta. — Pani Dolan jest moją przyjaciółką i wie o tym, że w razie potrzeby i ja bym jej przyszła z pomocą. Pomoc ze strony przyjaciół nie jest jałmużną. Oni to robią pod wpływem uczucia, więc jest w tym pewna różnica. Nie zawsze nam tak było, jak jest dzisiaj i dlatego to takie bolesne. Dziękuję pani, ale nie możemy przyjąć od pani pieniędzy.
Pani Carew zmarszczyła brwi gniewnie. Ta chwila była dla niej bardzo nieprzyjemna i pełna rozczarowania. Pani Carew nigdy nie grzeszyła zbytnią cierpliwością, teraz jednak panowała nad sobą, choć była bardzo zmęczona.
— Dobrze, niech i tak będzie, — zauważyła chłodno, poczem z wyraźną irytacją dorzuciła: — Ale dlaczego nie pójdzie pani do swego gospodarza i nie zażąda, żeby tu pewne rzeczy ponaprawiał? Przecież należy się pani coś więcej, niż potłuczone szyby w oknach, które się zastępuje papierem i gałganami. A i te schody, którymi wchodziłam tutaj, są stanowczo dla ludzi niebezpieczne.
Pani Murphy westchnęła ze smutkiem. Pochyliła się teraz jeszcze bardziej niż przed tym.
— Próbowaliśmy coś zrobić, lecz nigdy nic osiągnąć nie można. Gospodarza nie znamy, tylko administratora, a ten powiada, że komorne jest zbyt niskie, aby jeszcze kłaść pieniądze w naprawy.
— Głupstwa plecie! — obruszyła się pani Carew z całą ostrożnością osoby nerwowej, która wreszcie znalazła ujście dla swej irytacji. — Przecież to wstyd! Zresztą lokatorzy mają prawo żądać. Te schody są okropne. Już ja w tym będę, żeby tutaj poczyniono najważniejsze naprawy. Jak się nazywa ten administrator i kto jest właścicielem tego zaniedbanego domu?
— Nazwiska właściciela nie znam, łaskawa pani, a administratorem jest pan Dodge.
— Dodge! — pani Carew drgnęła nagle i dziwna zmiana pojawiła się na jej twarzy. — Nie ma pani chyba na myśli Henry Dodgea?
— Owszem, proszę pani. Mam wrażenie, że mu właśnie na imię Henry.
Rumieniec zażenowania wypłynął na twarz pani Carew, po chwili jednak ustąpił, czyniąc ją jeszcze bledszą niż dotychczas.
— Dobrze, ja... ja się już tym zajmę, — wyszeptała niepewnie, idąc ku drzwiom. — Chodźmy, Pollyanno, musimy już teraz iść.
Pollyanna stała pochylona nad łóżkiem, ze łzami w oczach żegnając chorego Jamie.
— Ale ja przyjdę znowu. Na pewno przyjdę wkrótce, — obiecywała serdecznie, wychodząc za panią Carew.
Przez cały czas, gdy schodziły po schodach z trzech wysokich pięter, gdy przedzierały się z trudem przez rozgadany i żywo gestykulujący tłum mężczyzn, kobiet i dzieci, którzy otaczali zniechęconego Perkinsa i wspaniałą limuzynę — Pollyanna milczała. Lecz doczekawszy się zaledwie, aby szofer zatrzasnął za nimi drzwiczki auta, wyszeptała błagalnie:
— Proszę, bardzo proszę, niech pani powie, że to był Jamie! Jemu byłoby naprawdę dobrze, gdyby to właśnie był on.
— Ale to nie jest Jamie.
— O Boże! Czy pani jest pewna?
Zaległa chwila ciszy, poczem pani Carew nagle ukryła twarz w dłoniach.
— Nie, nie jestem pewna i w tym jest właśnie cała tragedia, — jęknęła. — Wątpię, czy to jest on, a raczej pewna jestem, że nie. Ale oczywiście istnieje ta możliwość i to mnie właśnie zabija.
— A czy nie może pani wyobrazić sobie, że to jest Jamie, — prosiła Pollyanna, — i udawać, że to właśnie jest on? Mogłaby go pani wtedy zabrać do domu i... — lecz pani Carew drgnęła przerażona.
— Zabrać tego chłopca do swego domu wówczas, gdy to nie jest Jamie? Nigdy Pollyanno! To byłoby niemożliwe.
— Ale jeżeli nie może pani pomóc Jamie, to jestem pewna, że on byłby bardzo zadowolony, że jest ktoś, komu pani pomaga, — argumentowała Pollyanna nieśmiało. A co jeżeli ten pani Jamie jest taki właśnie jak ten Jamie, biedny i chory i jeżeli nie ma nikogo, kto by mu przyszedł z pomocą i...
— Dosyć, dosyć Pollyanno, — jęczała pani Carew, kręcąc nieprzytomnie głową w bezgranicznej rozpaczy. — Gdy pomyślę, że może gdzieś nasz Jamie jest jak ten... — głęboki szloch nie pozwolił jej skończyć rozpoczętego zdania.
— Właśnie o tym myślałam! — zawołała w podnieceniu Pollyanna. — Więc pani teraz rozumie? Gdyby to był pani Jamie, oczywiście zabrałaby go pani do siebie, a jeżeli to nie jest on, to nie zrobi pani żadnej krzywdy tamtemu Jamie, biorąc do siebie tego, a będzie to tylko dobry uczynek, bo uszczęśliwi pani tego biedaka! A później, jak pani znajdzie prawdziwego Jamie, to i tak pani nic nie straci, bo będzie pani miała przy sobie dwóch szczęśliwych chłopców, zamiast jednego. Zresztą... — lecz i tym razem przerwała jej pani Carew.
— Dość, już dość, Pollyanno! Muszę pomyśleć, zastanowić się nad tym wszystkim.
Ze łzami w oczach Pollyanna oparła się o poduszki samochodu. Z wyraźnym wysiłkiem zachowywała milczenie w ciągu długiej minuty, poczem wybuchnęła, nie mogąc już dłużej panować nad sobą:
— Ach, ale jakie straszne było to mieszkanie! Życzyłabym temu gospodarzowi, żeby w nim mieszkał. Ciekawa jestem, czy czułby się tam dobrze. — Pani Carew poruszyła się niespokojnie. Twarz jej skurczyła się dziwnym grymasem. Błagalnie niemal przywarła do ramienia Pollyanny.
— Daj spokój! — zawołała. — Może ona nie wie, Pollyanno. Napewno nie wie. Jestem pewna, że nie wie nawet, iż ten dom do niej należy. Ale my to załatwimy, załatwimy z pewnością.
— Ona! Więc to kobieta jest właścicielką tego domu i pani ją zna? I zna pani administratora także?
— Tak, — pani Carew zagryzła wargi. — Znam ją i znam administratora.
— Ach, jak ja się cieszę, — westchnęła Pollyanna. — W takim razie będzie wszystko w porządku.
— Napewno będzie lepiej, niż jest teraz, — obiecała pani Carew z przejęciem, gdy auto zatrzymało się przed bramą jej mieszkania.
Pani Carew mówiła tak, jak by była pewna tego, co mówi. Może rzeczywiście zrobiła jakieś postanowienie, lecz nie chciała w to wtajemniczać Pollyanny. Przed udaniem się na spoczynek napisała list do Henry Dodgea, wzywający go na natychmiastową konferencję w sprawie poczynienia pewnych zmian i napraw w jednym z domów, które były jej własnością. W liście było kilka niechętnych zdań na temat „powybijanych okien“ i „krzywych schodów“, które to zdania przyprawiły Henry Dodgea o zły humor i były powodem głośnego przekleństwa, rzuconego przez zęby, chociaż w tej samej chwili administrator zbladł nagle i nawiedziło go uczucie panicznego lęku.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eleanor H. Porter i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.