Policzek Szarlott'y Korday/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Policzek Szarlott'y Korday
Podtytuł Jeden dzień w Fontenay-Aux-Roses
Wydawca Stowarzyszeniu Pracowników Księgarskich
Data wyd. 1926
Druk Zakłady Drukarskie W. Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
Kot, odźwierny i szkielet.

Opowiadanie pana Ledru wywarło na słuchaczach wstrząsające wrażenie. Wszyscy siedzieli nieruchomo, milcząc. Tylko blada dama podniosła się na chwilę z kanapy, lecz wkrótce osunęła się znów na wezgłowie, zaznaczając obecność swą jedynie westchnieniem. Co do mnie, to wbijałem sobie w pamięć wszelkie szczegóły opowiadania, by je módz pewnego dnia wiernie odtworzyć.
Pierwszy ksiądz Moulle przerwał milczenie, i jakgdyby wyrażał zdanie ogólne, rzekł:
— Wierzę zupełnie w to, coś opowiedział, Ledru! Lecz jak sobie tlómaczysz te fakty, żeby użyć materialnych wyrażeń?
— Nie tłómaczę ich sobie, opowiadam je tylko — odparł pan Ledru.
Cokolwiek się dało rzec o istnieniu życia po ścięciu, zauważył doktór to chyba przyzna pan, że niemożliwem jest, aby odcięta głowa jeszcze po upływie dwóch godzin mówiła, patrzyła i działała?
— Gdybym to sobie umiał był wytłómaczyć, kochany doktorze, nie byłbym, po tem wydarzeniu wpadł w tak groźną chorobę, — odparł Ledru.
— Ależ doktorze! — wtrącił kawaler Lenoir, — jakżeż sam to wytłumaczysz, Chyba nie posądzasz naszego gospodarza, iż opowiedział nam zmyśloną historję gwoli rozerwania nas; także i jego choroba jest faktem.
— Do licha! To mi dopiero argument! Panu Ledru skutkiem halucynacji zdawało się, że słyszał i widział! to wszystko, co dlań było w skutku równoznaczne z istotnem widzeniem i słyszeniem. Organy, doprowadzające spostrzeżenia do mózgu, mogą być uszkodzone wskutek wpływu zewnętrzno i w tym wypadku przesyłają fałszywe spostrzeżenia; mniemając, iż się słyszy, — słyszy się istotnie; mniemając, że się widzi, — widzi się rzeczywiście. Zimno, deszcz, ciemność zamąciły organy zmysłów pana Ledru, — oto wszystko. Przecież i obłąkany widzi i słyszy to, co mu się tylko zdaje. Halucynacja jest to krótkotrwałe, chwilowe obłąkanie; zachowujemy jeno wspomnienie o niej1, gdy zniknie, — oto wszystko!
— Lecz jeśli halucynacja nie zniknie? — zapytał ksiądz Moulle.
— No, to wówczas chorobą przechodzi w stan nieuleczalny i powoduje śmierć.
— Doktorze, czy leczyłeś już kiedy tego rodzaju choroby?
— Nie, lecz znałem lekarzy, którzy z niemi mieli do czynienia, między innymi pewnego angielskiego lekarza, który towarzyszył Walter Scottowi w jego podróży po Francji.
— I ten lekarz opowiadał panu?...
— Coś podobnego do historii, podanej nam przed chwilą przez naszego gospodarza, coś nadzwyczajnego.
— I objaśnisz pani to również z materialnego punktu widzenia? — spytał ksiądz Moulle.
— Rozumie się.
— Czy mógłbyś nam opowiedzieć owe zdarzenie, przytoczone przez angielskiego doktora?
— Owszem.
— O, opowiedz, doktorze, opowiedz nam!
— Mam opowiedzieć?
— Ależ tak! — zawołali wszyscy niecierpliwie.
— Dobrze, Lekarz, który towarzyszył Walter Scottowi w podróży po Francji, nazywał się Sympson; był to jeden z najwybitniejszych członków medycznego fakultetu edynburśkiego, wskutek czego utrzymywał stosunki z najznakomitszemi osobistościami tego miasta.
Między nimi był pewien sędzia, nazwisko którego zataił przedemną w opowiedzianej! historii.
Sędzia ów, zaliczający się do stałych pacjentów naszego doktora, nagle bez widocznej przyczyny postradał wzrok i popadł w ciężką melancholię. Rodzina zasięgała porady u doktora, ten ze swej strony wypytywał pacjenta, ale nie mógł z niego nic wydobyć, prócz niejasnych, zagadkowych odpowiedzi, te zaś bardziej jeszcze podniecały ciekawość lekarza, wskazując na jakąś tajemnice, której chory nie chciał wyjawić.
Wreszcie na skutek usilnych nalegań Sympsona sędzia wyznali ze smutnym uśmiechem:
— A więc tak, jestem chory, a choroba ta, kochany doktorze, jest tem bardziej nieuleczalna, że istnieje tylko w mej wyobraźni.
— Jakto — w wyobraźni?
— Tak, popadam w obłęd!
— W obłęd? Co mówisz? Spojrzenie masz czyste, głos spokojny, (tu ujął go za rękę) — puls prawidłowy.
— To właśnie, mój drogi, jest przykrą stroną stanu, w jakim się znajduję, że mogę zdawać sobie z niego sprawę.
— Na czem polega twój obłęd?
— Zamknij drzwi doktorze, by nami nie przeszkodzono, — opowiem ci całą historię.
Doktór zamknął drzwi i usiadł koło przyjaciela.
— Pamiętasz, — zaczął sędzia, — ostatni proces kryminalny, w którym wydałem wyrok?
— Tak, proces szkockiego bandyty, którego skazałeś na szubienicę i którego też powieszono.
— Istotnie: Słuchaj więc: w chwili, gdym wygłaszał wyrok, w oczach bandyty błysnęły płomienie i, grożąc, pokazał mi pięść. Nie zważałem na to; tego rodzaju groźby ze strony skazanych zdarzają się często. Na drugi dzień po egzekucji, przyszedł do mnie kat, prosząc pokornie o darowanie tych odwiedzin i oświadczył, że sumienie nakazuje mu zawiadomić mnie o pewnej okoliczności: oto bandyta, konając rzucił na mnie straszne przekleństwo i zapowiedział, że na drugi dzień o szóstej, t. j. o tej godzinie, w której został powieszony dowiem się coś o nim.
Spodziewając się orężnej zemsty ze strony wspólników zbrodniarza za nadejściem godziny szóstej zamknąłem się w swoim pokoju i położyłem parę pistoletów koło siebie.
Szósta wybiła na ściennym zegarze; ostrzeżenie kata dawało mi w ciągu całego dnia wiele do myślenia. Lecz ostatnie uderzenie zegara przebrzmiało, a nie słychać było nic, prócz jakiegoś mruczenia, którego przyczyny nie mogłem dociec. Obróciwszy się, spostrzegłem wielkiego czarnego kota. W jaki sposób zwierzę to dostało się do pokoju, nie wiedziałem, drzwi i okna były pozamykane. Widocznie musiało wejść za dnia i nie mogło się wydostać.
Od rana nie miałem nic w ustach, zadzwoniłem więc na służącego, ponieważ zamknąłem się szczelnie, musiałem wstać i otworzyć drzwi. Powiedziałem mu o czarnym kocie, lecz napróżno szukaliśmy obaj po całym pokoju; kot zniknął.
Nie zwracałem już więcej uwagi na te okoliczność; upłynął wieczór, noc przeszła bez wypadku, jak również i dzień następny. Jednak z uderzeniem godziny szóstej usłyszałem za sobą znowu pomruk i ujrzałem tego samego kota.
Tym razem kot skoczył mi na kolana.
Nie czułem żadnej odrazy do kotów, lecz ta poufałość zrobiła na mnie nieprzyjemne wrażenie. Spędziłem go z kolan. Zaledwie jednak znalazł się na ziemi, skoczył na mnie powtórnie. Straciłem go znowu, lecz również bezskutecznie. Wreszcie wstałem i począłem chodzić po pokoju tam i nazad; kot szedł za mną krok w krok. Zniecierpliwiony tem natręctwem, zadzwoniłem; wszedł mój służący. Teraz kot uciekł pod łóżko i szukaliśmy go napróżno: zniknął bez śladu.
Wieczorem1 wyszedłem na miasto, odwiedziłem kilku przyjaciół, poczem powróciłem do domu i otworzyłem bramę własnym kluczem.
Nie mając światła, wstępowałem ostrożnie na schody, by się nie potknąć. Wchodząc na ostatnie stopnie, usłyszałem służącego, rozmawiającego z pokojówką mej żony.
Ponieważ wymówiono moje nazwisko, nadstawiłem uszu i usłyszałem, że opowiadał jej owo zdarzenie z wczorajszego dnia i kończył temi słowy:
— Mój pan musi mieć bzika, bo w pokoju nie było żadnego czarnego kota, jestem pewien tego!
Tych kilka słów przeraziło mię; albo zdarzenie było rzeczywiste, albo urojone; jeśli było istotne, to znajdowałem się pod wpływem nadprzyrodzonych mocy; jeśli było złudą i omamieniem, jeśli mniemałem, iż widzę coś, co nie istniało, to dostałem bzika, jak się wyraził mój służący.
Możesz sobie wyobrazić, drogi przyjacielu, z jaką mieszaniną trwogi i niecierpliwości oczekiwałem szóstej godziny; następnego dnia, pod pierwszym lepszym pretekstem zatrzymałem służącego w moim pokoju, szósta wybiła, przy ostatniem uderzeniu usłyszałem ten sam szmer i znów ujrzałem kota. Siedział koło mnie.
Z początku nie mówiłem nic w nadzielił, że służący zauważy zwierzę i pierwszy się z tem odezwie, lecz oni wychodzili i wchodził do pokoju, jakby nic nie dostrzegając.
Urządziłem się tak, aby wykonując dane zlecenie, musiał przejść przez to miejsce, na którem się kot znajdował.
— Janie! — rzekłem — postaw dzwonek na stole!
Stół stał tuż przy łóżku, dzwonek zaś leżał na kominku; by przejść tę drogę, musiał nastawić na kota.
Jan wykonał zlecenie, lecz chwili, gdy już miał nogą nadeptać kota, ten skoczył na moje kolana.
Jan nie widział go, lub przynajmniej zdawało się, że nie widział.
Zimny pot wystąpił mi na czoło i w straszny sposób przypomniały mi się słowa: „Nasz pan musi mieć bzika“.
— Janie, — zapytałem, — czy widzisz co na moich kolanach?
Jan popatrzał na mnie. Potem, jak człowiek, który powziął jakieś postanowienie, odrzekł.
— Tak proszę pana, widzę kota!
Odetchnąłem.
Wziąłem kota i rzekłem:
— A więc Janie, wynieś go, proszę cię!
Jan nadstawił ręce, położyłem na nich kota, poczem służący na moje skinienie wyszedł.
Uspokoiłem się nieco; przez następne dziesięć minut z pewną trwogą oglądałem się dokoła, nie widząc jednak żadnego żyjącego stworzenia z jakiegokolwiek gatunku zwierząt, postanowiłem przekonać się, co Jan zrobił z kotem.
Opuściłem pokój w zamiarze wypytania Jana. Stanąwszy na progu salonu, usłyszałem głośny, śmiech, dochodzący z gotowalni żony. Podszedłem cicho na palcach i usłyszałem głos Jana, mówiącego do pokojówki:
— Czy wiesz? Myśłałem, że mój pan dostaje bzika, ale nie, — on już go ma! Ciągle widzi! czarnego kota, którego wcale niema. Dziś wieczór zapytał mnie, czy widzę tego kota u niego na kolanach.
— I co mu odpowiedziałeś? — ciekawie zapytała pokojówka.
— Naturalnie odpowiedziałem, że go widzę. Zgadnij teraz, co on zrobił.
— Nie zgadnę.
— Wziął kota z kolan, położył mil go na rękach i powiedział: — Wynieść go, zaraz! — Wyniosłem, a pan był zadowolony.
— Gdzietam! Przecie nasz pan wyobraża sobie tego kota, ale co mi do tego! Wyniosłem kota. Więc naprawdę.
Brakło mi już odwagi słuchać dalej. Ciężko westchnąwszy, wróciłem do pokoju.
Pokój był pusty...
Na drugi dzień o szóstej mój towarzysz zjawił się jak zwykle i zniknął dopiero o świcie następnego dnia.
— Co tu mówić kochany przyjacielu! — ciągnął chory. Cały miesiąc dzień w dzień powtarzało się to zjawisko i już począłem się do niego przyzwyczajać, lecz trzydziestego dnia po straceniu bandyty — o szóstej kot się nie pojawił!
Myślałem, że jestem już wolny od niego i z radości nie mogłem usnąć. Nazajutrz czas mi się dłużył okropnie i z niecierpliwością oczekiwałem fatalnej godziny. Od piątej do szóstej oczu nie odrywałem od wskazówek zegara, śledząc ich bieg z minuty na minutę. Wreszcie duża wskazówka stanęła na cyfrze XII. Dał się słyszeć zgrzyt mechanizmu i zegar począł bić: rozległo się uderzenie pierwsze, drugie, trzecie, czwarte, piąte i szóste.
Z uderzeniem szóstej drzwi otworzyły się i ujrzałem wchodzącego człowieka, który był ubrany, jak odźwierny pewnego lorda-porucznika Szkocji.
Pierwszą mą myślą było, iż lord-porucznik przysyła mi posłańca i wyciągnąłem rękę ku przybyszowi, lecz on, nie zważając na ten ruch, stanął za moim fotelem.
Nie potrzebowałem się odwrócić, by go ujrzeć, gdyż siedziałem naprzeciw zwierciadła, w którem mogłem obserwować przybysza.
Wstałem i począłem chodzić po pokoju. Nieznajomy postępował za mną krok w krok.
Powróciłem na swoje miejsce i zadzwoniłem.
Wszedł mój służący; lecz zdaje się tak samo nie widział odźwiernego, jak przedtem kota.
Kazałem mu odejść i pozostałem sam na sam z tą osobliwą postacią, której mogłem przyglądać się dowoli.
Odźwierny ubrany był w liberję dworską: włosy z harbejtlem, szpada przy boku, haftowana kamizelka i, kapelusz pod pachąt.
O dziesiątej położyłem silę do łóżka, przybysz zaś noc spędził możliwie wygodnie, usiadł sobie.na fotelu naprzeciwko łóżka.
Obróciłem się do ściany, nie mogąc jednak zasnąć, przyczem w świetle lampy nocnej ciągle widziałem nieznajomego, siedzącego w fotelu.
I on też nie spał.
Wreszcie pierwsze promienie świtu wpadły przez żaluzję do sypialni; odwróciłem się, by popatrzyć na mojego człowieka, lecz ten zniknął — fotel był próżny.
O zjawisku tem1 myślałem cały dzień.
Wieczorem było przyjęcie u Wielkiego Komisarza Kościoła: za pięć szósta zawołałem służącego i kazałem mu przygotować odświętne ubranie, wreszcie poleciłem mu zamknąć drzwi.
Uczynił to.
Przy ostatniem uderzeniu szóstej utkwiłem oczy we drzwiach: otwarły się i odźwierny wszedł.
Podszedłem, ku drzwiom i zbadałem je: były zamknięte, rygle nie były odsunięte. Odwróciłeś się; odźwierny stał za moim fotelem, Jan krzątał się po pokoju, a mina jego nie zdradzała, jakoby co zauważył.
Jasnem było, że nie dostrzega człowieka, jak przedtem nie dostrzegał zwierzęcia.
Począłem się ubierać.
Zauważyłem jednak dziwną rzecz; oto mój nowy gość z nadzwyczajną starannością pomagał Janowi we wszystkich czynnościach, o czem tenże naturalnie nic nie wiedział. Gdy np. Jan trzymał mój surdut za kołnierz, to widmo ujmowało go za poły; gdy Jan podawał mi spodnie za sprzączkę, postać trzymała je za nogawice.
Nigdy jeszcze nie miałem tak usłużnego lokaja.
Nadeszła godzina wyjazdu.
Teraz odźwierny, zamiast iść za mną, wyprzedził mię, przesunął się przez drzwi pokoju, zeszedł po schodach, potem stanął za Janem, otwierającym mi drzwiczki powozu, przyczem wciąż trzymał kapelusz pod pachą, gdy zaś Jan stanął na swem miejscu z tyłu powozu, widmo weszło na kozioł i siadło obok stangreta, który się posunął w prawo jakgdyby robił mu miejsce.
Powóz zatrzymał się przed brama domu Wielkiego Komisarza Kościoła: Jan otworzył drzwiczki; widmo już było za nim na swem zwykłem miejscu. Gdym wysiadł, pospieszyło przedemną, idąc pomiędzy dwoma szeregami służby, zgromadzonej w przedsionku, i oglądając się, czy idę za nim.
Nagle przyszło mi na myśl wystawić stangreta na próbę, podobnie jak poprzednio Jana.
— Patryku! — zagadnąłem — co to za człowiek siedział koło ciebie?
— Jaki człowiek, Wasza Wielmożność? — zapytał stangret.
— Ten człowiek, który siedział koło ciebie na koźle.
Patryk zrobił wielkie oczy, spojrzał dokoła zdziwiony.
— Już dobrze, — rzekłem omyliłem się.
Wszedłem do środka.
Odźwierny stał na schodach i czekał na mnie. Widząc mnie nadchodzącego, poszedł dalej i wszedł na salę przyjęć, jakby chciał oznajmić moje przybycie. Gdym już był na sali, udali się do przedpokoju i zajął tam należne sobie miejsce.
Jak dla Jana i Patryka, — tak i dla wszystkich zjawisko było niewidzialne.
Wówczas to niepokój mój zamienił się w przerażenie, gdyż zrozumiałem, że istotnie dostaję obłędu.
Tego wieczora wszyscy zauważyli zmianę, zaszłą we mnie. Każdy pytał, co takiego zaprząta mi umysł.
Zastałem moje widmo w przedpokoju. Jak przedtem, tak i teraz odźwierny szedł przedemną, zeszedł po schodach, towarzyszył mi do domu, wszedł za mną do pokoju i jak poprzedniego dnia, usiadł w fotelu.
Wówczas chciałem się przekonać, czy to zjawisko1 jest czemś rzeczywistem, czemś namacalnem. Przemógłszy się, przystąpiłem do fotelu i usiadłem w nim.
Nie uczułem nic, natomiast w tetrze zobaczyłem1 widmo stojące za mną.
Położyłem się do łóżka dopiero o pierwszej w nocy. Leżąc, widziałem odźwiernego siedzącego w fotelu.
O świcie zniknął.
Zjawisko to powtarzało się cały miesiąc.
Tym razem nie wierzyłem już, jak poprzednio, w całkowite zniknięcie, lecz spodziewałem się jakiejś nowej, strasznej przemiany i oczekiwałem najbliższego dnia ze zgrozą.
Następnego wieczoru, z uderzeniem: szóstej, usłyszałem lekki szmer pomiędzy kotarami mego łóżka i w przestrzeni pomiędzy niemi a ścianą ujrzałem szkielet.
Kościotrup stał nieporuszenie i patrzał na mnie pustemi oczodołami. Powstawszy, począłem się przechadzać po pokoju. Jego głowa obracała się za mną, oczy nie odrywały się od mej osoby ani na chwilę, lecz korpus stał na miejscu.
Tej nocy nie miałem: odwagi położyć się do łóżka. Spałem, a raczej czuwałem z zamkniętemi oczami w fotelu, w którym niegdyś siadywał odźwierny-widmo. Ach, wołałbym teraz jego obecność!
Nad ranem szkielet zniknął.
Kazałem Janowi łóżko przestawić na inne miejsce i zwinąć kotary.
Z ostatniem uderzeniem szóstej godziny, usłyszałem znów ten sam szmer, ujrzałem kotary poruszające się, potem spostrzegłem dwie ręce szkieletu, rozwijające napowrót kotary łóżka, nareszcie kościotrup zajął to samo miejsce, co wczoraj.
Tym razem zdobyłem się na odwagę i położyłem się do łóżka.
Głowa, która poprzedniego dnia śledziła wszystkie me poruszenia, pochyliła się teraz nademną.
Oczy, które wczoraj ani na chwile nie odrywały się ode mnie, były teraz utkwione w moich oczach.
Pojmujesz chyba, jaką noc spędziłem! Ach, drogi doktorze, już dwadzieścia takich nocy przecierpiałem! Teraz wiesz, co mi jest; czy wobec tego podejmiesz, się wyleczyć mnie?
— Spróbuję, — odrzekł doktór.
— Ale jak? powiedz.
— Jestem pewien, iż widmo ukazujące ci się, istnieje tylko w twojej wyobraźni.
— Co mi z tego, czy istnieje, lub nie, skoro je ciągle widzę?
— Czy chcesz, abym — i ja spróbował je zobaczyć?
— Proszę cię o to!
— Kiedy?
— Możliwie najprędzej — jutro.
— Dobrze, jutro! Zatem do jutra odwagi.
Chory uśmiechnął się smutno.
Na drugi dzień o siódmej rano doktór wszedł do pokoju przyjaciela.
— Jakże tam ze szkieletem? — zapytał.
— Dopiero co zniknął, — odparł sędzia słabym głosem.
— No, wiec urządzimy się tak, by dziś wieczór nie powrócił!
— Uczyń to!
— A wiec, powiadasz, że zjawia ci się zawsze o szóstej?
— Punktualnie.
— Zatrzymajmy zegar!
I doktór zatrzymał wahadło.
— Co chcesz uczynić?
— Chcę ci uniemożliwić rozpoznanie godziny.
— Dobrze.
— Teraz spuścimy żaluzje i zasłonimy okna kotarami.
— Poco?
— Zawsze w tym samymi celu, byś sobie nie mógł zdać sprawy, jaka jest pora dnia i jak czas upływa.
— Dobrze.
Zamknięto okiennice, zasłonięto kotary i zapalono świece.
— Janie! — zawołał doktór, — przygotujcie śniadanie i obiad, tylko nie podajcie ich o zwykłej porze, lecz wtedy gdy powiem.
— Czy słyszysz, Janie? — rzekł chory.
— Tak, proszę pana!
— Teraz przynieś nam karty, kości, domino i zostaw nas samych.
Jan przyniósł pożądane przedmioty i oddalił się.
Doktór bawił pacjenta, rozmawiając, opowiadając i grając z nim. Gdy poczuł głód, zadzwonił.
Jan, wiedząc już o co chodzi, wniósł śniadanie.
Po śniadaniu zaczęła się ta sama rozrywka, poczem doktór zadzwonił powtórnie.
Jan przyniósł obiad.
Jedli, pili wino i kawę i znowu grali. Dzień, spędzany tak we dwójkę, dłużył się nadmiernie. Doktór, który obliczał czas dokładnie, uznał, że złowróżbna godzina już minęła.
Powstał tedy i rzekł:
— Victoria!
— Dlaczego victoria? — zapytał chory.
Tak, bo już jest chyba ósma lub dziewiąta, a kościotrupa niema!
— Popatrz, doktorze, na swój zegarek, jako jedyny w całym domu, który chodzi, a jeśli godzina minęła, to i ja doprawdy zawołam „victoria!“.
Doktór spojrzał na zegarek, nic się jednak nie odezwał.
— Pomyliłeś się doktorze, nieprawdaż? — rzekł chory, — teraz jest punkt szósta!
— Tak, i cóż z tego?
— Cóż? szkielet właśnie wchodzi!
I z ciężkiem westchnieniem opadł na fotel.
Doktór zaczął oglądać się na wszystkie strony.
— Gdzież go widzisz? — zawiał.
— Na zwykłem miejscu, pomiędzy kotarami a ścianą.
Doktór powstał, odsunął łóżko, wszedł w przestrzeń między kotarami, a ścianą i stanął na miejscu, na którem miał się rzekomo znajdować szkielet.
— A teraz, — rzekł — czy widzisz go. jeszcze?
— Nie widzę już jego dolnej części, bo mi ją zasłaniasz, lecz widzę czaszkę!
— Gdzie?
— Nad twojem prawem ramieniem. Zdaje się, jakobyś miał dwie igłowy, jedną żywą i jedną trupią.
Doktór, jakkolwiek cynik, zadrżał.
Obejrzał się, lecz nie zobaczył1 nic.
— Mój przyjacielu, — rzekł smutnie do chorego, — jeśli masz zamiar sporządzić testament, to uczyń to!
I poszedł.
W dziewięć dni potem Jan, wszedłszy do pokoju, zastał swego pana, w łóżku bez życia.
Śmierć nastąpiła punktualnie o szóstej! w trzy miesiące po straceniu bandyty.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.