Polacy w Ameryce/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Barszczewski
Tytuł Polacy w Ameryce
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1902
Druk M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Gdy na zachodzie Stanów Zjednoczonych otwierały się po wojnie secesyjnej i wytrzebieniu Indjan coraz to nowe, całkiem niezaludnione jeszcze obszary dla emigracji przeważnie rolniczej i rzemieślniczej; na zaludnionym już gęsto wschodzie, pod wpływem kolei żelaznych, odkrycia ogromnych terenów naftowych i węglowych — przemysł i handel wzrastały z ogromną szybkością. Istne cuda tworzyły, tak charakteryzujące Amerykanów: przedsiębiorczość, energja i genjusz twórczy — w dziedzinie wszelkich urządzeń mechanicznych, oraz wyzyskania wszystkiego, co dać może zarobek. Fabryki i zakłady przemysłowe wyrastały z dnia na dzień.
Aby jednak mogły dawać dochód, potrzeba było do nich rąk roboczych.
Rąk tych dostarczyć mogła głównie Europa; zaczęły więc przybywać na ląd amerykański całe zastępy nie tylko już rolników i rzemieślników, ale ludzi bez żadnego fachu, posiadających jeno silne dłonie i chęć do pracy. A ponieważ i ceny za pracę były daleko wyższe, niż w Europie, i zapotrzebowanie rąk wielkie, przeto wychodźtwo do Ameryki przybrało charakter masowy. Każdy okręt, płynący czy to z Liverpoolu, czy z Southampton, czy z Bremy, czy też z Hamburga wysadzał w przystaniach Bostonu, Nowego Yorku, Filadelfji i Baltimore — setki wychodźców.
A powtarzało się to kilkakrotnie w ciągu tygodnia. Tym sposobem setki tysięcy emigrantów przybywały rok rocznie.
Wśród nich znajdowały się dziesiątki tysięcy wychodźców polskich.
Przedtem wychodźcy ci dążyli przeważnie na niezajęte jeszcze obszary gruntów rządowych i prywatnych, by poświęcić się rolnictwu, do którego zamiłowanie wywieźli z ziemi rodzinnej, a tylko mała ich część osiedlała się po miastach. W ósmym dziesiątku lat ubiegłego stulecia stosunek ten zaczyna się zmieniać. Ogromna część wychodźtwa polskiego, naśladując inonarodowców, osiedla się w miastach i osadach fabrycznych, a mała tylko stosunkowo część udaje się na farmy.
Od tego czasu żywioł polski w miastach amerykańskich wzrasta gwałtownie; od tego też czasu rozpoczyna się okres jego organizacji w granicach Stanów Zjednoczonych; organizacji, która po dziś dzień nie jest wprawdzie tem, czem właściwie być mogła, w każdym atoli razie objęła dość znaczne zastępy.
Już w siódmym dziesiątku lat ubiegłego stulecia istniały próby zorganizowania Polonji amerykańskiej, próby, przedsiębrane przez ludzi pełnych zapału i ożywionych jak najlepszemi chęciami; nie mogły one jednak wydać trwałego owocu, ponieważ wychodźtwo polskie rozrzucone na zbyt wielkich przestrzeniach, po farmach i osadach dalekich, nie było w stanie skomunikować się należycie, dojść do wymiany zdań niezbędnej, by coś postanowić i w czyn wprowadzić.
Drugim objawem skupienia się wychodźtwa polskiego w miastach amerykańskich jest powstanie prasy polsko-amerykańskiej; bo choć już w 1863 roku założono w Nowym Yorku pierwsze czasopismo polskie na gruncie amerykańskim, to jednak żywot jego był zbyt krótki i wpływ zbyt ograniczony, by można było brać je pod uwagę, w tym zarysie wychodźtwa polskiego za oceanem.
Dopiero w dwanaście lat później założone w Chicago pisma polskie (o których wspomnimy jeszcze w następnych rozdziałach), stanowią właściwy początek prasy polsko-amerykańskiej, zdołały bowiem zainteresować szersze masy wychodźtwa, przekonały o możności przemawiania za pośrednictwem słowa drukowanego do ludu, rzuconego przez los tak daleko od ziemi rodzinnej, a co za tem idzie dały impuls do zakładania pism coraz to nowych.
Nie należy jednak sądzić, że żywioł wychodźczy polski, przed osiedleniem się masowem w miastach i osadach pofabrycznych, był pozbawiony całkiem łączności, chadzał samopas bez przewodników. Nie, gdyż za łącznik służyła mu zawsze wiara. Pierwszą zawsze myślą, najmniejszej choćby grupy wychodźców naszych, czy to nad zatoką Meksykańską, czy to nad oceanem Spokojnym, czy Atlantyckim, było — założenie własnej parafji, w której mogliby się zbierać, naradzać i chwalić Boga we własnym języku.
Już w kilka lat po osiedleniu się pierwszych kolonistów polskich w południowym Teksasie, powstaje tam pierwsza na ziemi amerykańskiej parafja polska pod wezwaniem Matki Boskiej Częstochowskiej; w miarę zwiększania się wychodźtwa we wschodnich i północnych stanach Unji, parafje polskie tworzą się jedna za drugą, tak dobrze w wielkich miastach, jak i małych osadach lub kolonjach.
Dzięki im, dzięki owemu gorącemu przywiązaniu ludu polskiego do wiary, nie utonął on jeszcze w morzu anglo-saskiem, zdołał zachować jako tako swą narodową odrębność i przetrwać w tym stanie do czasu, gdy zwiększenie się żywiołu polskiego w miastach wytworzyło potrzebę prasy polsko-amerykańskiej i stowarzyszeń polskich.
Zwracam uwagę, że mowa tu o starszej generacji wychodźców, tej, która już w pełni wieku z Europy przybyła, bo generacja młodsza, w Ameryce wychowana, amerykanizuje się nader szybko.
Wyjątek stanowi młodzież, wychowana w odległych kolonjach, zdala od miast, mająca do czynienia tylko z rodziną, najbliższymi sąsiadami i kościołem. Młodzież ta zachowuje język, zwyczaje i obyczaje, wyniesione przez rodziców z kraju ojczystego.
Mamy tego przykład w istniejących dotychczas kolonjach teksaskich, a także w stanach Michigan i Wisconsin, gdzie nieraz zdarza się spotkać młodzież obojga płci, urodzoną już w Ameryce i której rodzice także urodzili się i wychowali za oceanem, mówiącą po polsku lepiej niż po angielsku.

Jak wspomniałem, młodzież ta jest wyjątkiem śród ogółu polsko-amerykańskiego, a liczba jej zmniejsza się z każdym rokiem, albowiem w Ameryce, tak samo jak w Europie, odczuwać się daje coraz bardziej, zwłaszcza śród młodzieży, dążenie ku wyludnieniu farm i kolonji na rzecz wielkich centrów fabrycznych i przemysłowych, gdzie młodzież ta miesza się i ginie w mrowisku międzynarodowem.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Barszczewski.