Pokwitowanie o północy/Część pierwsza/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Pokwitowanie o północy
Podtytuł Powieść
Wydawca Noskowski
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La quittance de minuit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.
Patryarcha.

Starzec cieszył się nadzieją szczęścia w przyszłości. Miał wiarę. Po dniach próby, przewidywał dni lepsze: zgodę, spokój i rozkosze rodzinne.
Morris zaś liczył opróżnione miejsca w rodzinnej chacie, myślał o swym bracie Natty, o Jessy swej narzeczonej; myślał o niebezpieczeństwie wciąż grożącem życiu synów Mac-Diarmida i słowa nadziei wychodzące z ust ojca, dręczyły mu serce. Jeżeli stary Miles spędzi jeszcze dni kilka więzieniu, Bóg jeden wie ile drogich sobie istot ujrzy po uwolnieniu około stołu w swej chacie?
Morris schylił głowę i nie dał poznać swego smutku; starzec tak bardzo potrzebował nadziei! Gdy się już o wszystkich synów z kolei wypytał, jak również o szlachetną Ellen, oczy mu się zaiskrzyły i cała fizyognomia przybrała wyraz niezwykłej ciekawości:
— A czy nic nie wiesz synu o wyborach? — za pytał.
— Nie ojcze, — odpowiedział Morris. — Przyszedłem by z tobą pomówić o czem innem.
Czoło starca zachmurzyło się.
— Moje dzieci, moje dzieci, — rzekł z gniewem, — muszę wam powiedzieć, iż się nie zajmujecie dosyć sprawami Irlandyi! Sam przyszedł mnie odwiedzieć wczoraj i zaledwie wiedział, iż jesteśmy w wilię wielkiego dnia. Nie miał nawet kokardy! A gdzie jest twoja Morrisie?
Stary Miles obejrzał syna od stóp do głowy szukając na nim znaku z barwą Rappelu. Morris zarumienił się i nie podniósł powiek.
Właśnie przed, starym Milesem Mac-Diarmidem, ukrywał on najstaranniej swe tajemne myśli.
Starzec gwałtownym ruchem wskazał na pierś swoją, na której przypiętą była zielona kokarda.
— Jest ona tutaj, — zawołał, — jest obraz ojczyzny. Noszę ją wśród murów więziennych, mieć ją będę na sobie, bodajby i pod szubienicą! Irlandya! dzieci przedewszystkiem! Eappel i nasz ojciec O’Conell. Postępujcie wciąż po tej drodze! I nie próżnujcie, nie odpoczywajcie! odpoczynek jest podłością.
— Ojcze mój, — rzekł Morris cichym głosem, — przyszedłem pomówić z tobą o innym projekcie.
— O czemże innem możesz mówić dzisiaj Mac-Diarmidzie? — zawołał starzec gwałtownie. — Dzisiaj jest dzień bitwy, O’Conell staje naprzeciw Roberta Peal’a, Oranżyści występują do walki z Rappelem i niemy despotyzm ze świętą sprawą wolności!
— Wolności! — rzekł Morris z goryczą w głosie.
Ale nie dokończył swej myśli.
— Chcesz mówić o innym przedmiocie! — zawołał starzec zapalając się coraz bardziej, — kiedy miecz już wydobyty z pochwy, kiedy największy z Irlandczyków, nasza opatrzność, Daniel O’Conell jest już może u wrót miasta, gdyż obiecał, że przybędzie i przybędzie niezawodnie, zacny chrześcianin! Jakże bym rad go zobaczyć, usłyszeć głos jego i dotknąć tej ręki, która kieruje losami Irlandyi i ucałować kraj jego szaty.
Krew zarumieniła twarz starego Milesa; oczy jego były wilgotne, czoło jaśniało niezmiernym zapałem na samą myśl o oswobodzicielu.
— Sulliwan, — mówił dalej starzec, — Sulliwan nędzna pijawka nasycona krwią naszą. Jak on śmie ubiegać się o mandat w jednem z miast hrabstwa Connaught! Ale jest bogaty, będą więc i za nim głosować. Lecz zacny Wilhelm Derry otrzyma głosów więcej. Czemuż nie mogą być na placu w Galway! Lecz Derry zwycięży, wszak prawda Morrisie?
— Tak sądzą, — odpowiedział tenże.
— Nawet nie powiesz: spodziewają się! — odrzekł stary Miles z goryczą. — Morrisie, serce irlandzkie nie bije w twych piersiach!
— Niech Bóg nad tobą czuwa ojcze! — rzekł Morris drżącym głosem, — ale mnie już tylko Irlandya do kochania pozostała!
— Więc życz długiego życia O’Conellowi, dziecko moje, gdyż O’Conell jest zbawieniem Irlandyi.
— Daj Boże długie lata O’Conellowi, — odpowiedział machinalnie Morris.
I dodał przyciskając namiętnie rękę do serca:
— Niech Bóg zbawi Irlandyę!
Miles spojrzał na niego badawczym wzrokiem. Nastała chwila milczenia. Jakiś chłód zawiał między ojcem i synem. Morris pierwszy znowu zabrał głos:
— Ojcze, — rzekł, — trzykrotnie już odrzuciłeś propozycyę uwolnienia cię. Niewola twoja przedłuża się i smutek panuje w twym domu. W imieniu wszystkich braci, proszę cię raz jeszcze, pozwól się oswobodzić.
Białe brwi starca zmarszczyły się i spoglądał ponuro ku ziemi.
— W czasie mej długiej nieobecności, — rzekł, — synowie moi odwykli od posłuszeństwa! przecież zabroniłem im wspominać o tym projekcie. Lecz cóż znaczy słowo starca w dzisiejszych czasach.
— Ojcze! ojcze! — rzekł Morris z pokorą i ze wzruszeniem, — kochamy i szanujemy cię, zlituj się nad nami.
— Lituję się, — odparł starzec surowo. — Lecz milcz synu, jeżeli nie chcesz by litość zamieniła się w pogardę. Czyż nie wiesz, iż Irlandya rozpoczęła walkę legalną i każdy Irlandczyk, który jest nieposłuszny, staje się zdrajcą. Nie! nie chcę by nazwisko starego Mac-Diarmida służyło za hasło do buntu Nie chcę, by nasi mołojce z Momturh i z Connemara szli uzbrojeni do Galway, by dać przeklętym dragonom pretekst do rozlewania krwi katolickiej. Już raz przyszli, wiesz o tem, gdy mnie zaciągnięto do więzienia, cały kraj od jeziora do morza powstał; była to dla mnie największa boleść w mej niewoli. Nie mój synu, nie chcę, stokroć nie chcę! I po co? Godzina sprawiedliwości się zbliża. Dzisiaj ma przyjść do więzienia sędzia, by mnie ostatni raz wybadać. Nie mają przeciw mnie ani świadków ani dowodów, a za mną świadczy moja niewinność. Uciekać, byłoby nie tylko podłością, ale szaleństwem, kiedy zwycięztwo jest pewne i nieco cierpliwości pozwoli doczekać się chwili tryumfu!
— Gdyby tak było rzeczywiście, bracia nie przysłali by mnie tutaj i nie podjąłbym się zwalczać twej woli ojcze. Lecz wobec protestanckich sędziów, niewinność katolicka, czy jest dostatecznym puklerzem?
— Potrzeba dowodów.
— Można je sfabrykować.
— Potrzeba świadków.
— Można ich kupić.
— Już dwa razy stawałem przed sądem przysięgłych i ku większej sławie Irlandyi, nikt nie świadczył przeciw mnie.
— I dla tego odesłano sprawę przed nowych sędziów a tymczasem szukano tak dobrze, iż znaleziono ludzi gotowych stwierdzić twoją rzekomą winę.
Stary Miles spojrzał przenikliwym wzrokiem na syna.
— Czyś pewny tego Morrisie? — zapytał.
Głos jego był poważny.
— Jestem pewny, — odpowiedział Morris.
Starzec mówił dalej jak gdyby do samego siebie.
— Nigdy w życiu jednak nie uczyniłem krzywdy nikomu. Wspierałem jak mogłem naszych cierpiących braci. Ci, którzy się zaprzedali Anglikom i mają świadczyć przeciw mnie, muszą być bardzo nieszczęśliwi. Niech im Bóg wybaczy.
Morris spoglądał na niego z uwielbieniem.
— Ojcze, — rzekł, — nie objawiaj przed synami tak pięknej i szlachetnej duszy, jeżeli chcesz by ci synowie pozwolili umierać. Mac-Diarmidzie! mój dobry ojcze, miej litość nad nami.
Miles przycisnął go do piersi i ucałował w czoło jak dziecko.
— Jesteście dobremi dziećmi — rzekł, — i kochacie mnie! Bóg dał mi szczęśliwą starość, niech się dzieje wola Jego!
Oczy Morrisa napełniły się łzami. Miles pomarszczoną swą dłonią pieścił piękne czarne włosy młodzieńca i spoglądał na niego pieszczotliwym wzrokiem. Na ustach błąkał mu się uśmiech.
— Szlachetne to chłopcy synowie Diarmida! — rzekł, — ośm dzielnych serc w żelaznych piersiach! Ty jesteś między niemi najpiękniejszy i najmężniejszy. Byłeś ukochanem dzieckiem twej matki, która jest w niebie, a ojciec nieraz był dumnym, widząc cię tak dzielnym i dobrym. Bóg ci dał synu wszystko co jednych ludzi wznosi ponad drugich. Ale błagam cię, oddaj ojczyźnie wszystko coś otrzymał od Boga! Bądź jej wierny, bądź w jej usługach niestrudzony. Prowadź twych braci po drodze, która wiedzie do zbawienia Irlandyi! Będzie was ośmiu tęgich żołnierzy w armii oswobodziciela, a gdy przyjdzie godzina wyzwolenia, Mac-Diarmidowie będą mogli z dumą powiedzieć, iż przynieśli też kamień do gmachu wolności Irlandyi. Morrisie przyrzekasz mi posłuszeństwo?
Młodzieniec spuścił oczy.
— Przyrzekam, — rzekł wzruszonym głosem, — przyrzekam żyć dla Irlandyi i umrzeć za nią!
Czoło mu się zarumieniło gdy wymawiał te słowa; gdyż choć obietnica była szczerą, ale oszukiwał ojca.
W oczach Milesa, Irlandyę uosabiał O’Conell, a Morris nie chciał słuchać O’Oonella. Ale starzec nie dopuszczał tej myśli, by dziecko wychowane pod jego dachem, mogło gdzie indziej jak na drodze legalnej szukać zbawienia Irlandyi. Wziął też rękę Morrisa i uścisnął ją w swojej.
— Dziękuje ci moje dziecko, — rzekł. — Bracia kochają cię i mają w tobie zaufanie, pójdą drogą, którą im wskażesz, mogę tedy umierać spokojnie.
Twarz Morrisa pobladła. Ostatnie słowa ojca rozdzierały mu duszę. Znał go dobrze i wiedział, iż niezłomnej woli starca, nikt już pokonać nie zdoła.
— Sąd ma się odbyć dopiero jutro, — rzekł Miles wesoło niemal. — Będę miał więc czas dowiedzieć się o przegranej tego łotra Sulliwana i o tryumfie naszego kochanego Derry, nad którym niechaj Bóg czuwa.... A jeżeli Daniel O’Ocnell będzie jeszcze w Galway przed ogłoszeniem wyroku, przyjdzie pewnie uścisnąć dłoń swego starego towarzysza. Zacne serce! Jestem przekonany, żeby się chętnie podjął mojej obrony, ale nie trzeba go odrywać od sprawy Irlandyi.
— Mój ojcze, mój drogi ojcze, — przerwał Morris, którego słowa te do rozpaczy przyprowadzały, — błagam cię, pomyśl o twych dzieciach!
Chmura zasępiła rozjaśnione przed chwilą czoło starca.
— Zasmucasz mnie Mac-Diarmidzie, — rzekł stanowczym tonem, — ale nie zmienisz mego postanowienia. Droga moja jest wytkniętą. Nie mogę usunąć szubienicy, chociaż ją widzę u kresu.
— Słuchaj ojcze, — rzekł Morris, — jesteś chrześcianinem, Bóg zabrania samobójstwa, zostając tutaj, poddajesz się śmierci dobrowolnie... sprzeciwiasz się zasadom, które nasi księża głoszą ze świętej ambony.
Na otwartej fizyognomii starca odmalowały się przestrach i zwątpienie. Przez lat sześćdziesiąt, religia była jego podporą i radą. Umierając lękał się obrazić Boga. Morris z natężoną uwagą śledził za przebiegiem myśli, odbijających się na fizyognomii ojca. Na chwilę nadzieja powstała w jego duszy; Miles schylił głowę, a w oczach jego można było wyczytać walkę jaką staczał z sumieniem.
Lecz niebawem podniósł czoło do góry; brwi miał zlekka zmarszczone.
— Synu, — rzekł surowo, — chciałeś mnie oszukać; przebaczam ci, ale zabraniam odzywać się więcej w tym przedmiocie.
Morris padł na kolana, łkanie rwało mu piersi.
— Mac-Diarmidzie! ojcze drogi! — zawołał — nie odpychaj mej proźby. Na miłość Boską, pozwól synom ocalić cię!
— Nie! — odpowiedział starzec.
Morris płacząc objął jego ramiona. Silna jego dusza miękła jak dusza kobiety. Nic już nie mówił, z jękiem padł na wilgotną podłogę celi.
Stary Miles zapanowawszy siłą woli nad opanowującem go wzruszeniem, był pozornie spokojny i obojętny.
Klucz zgrzytnął w wielkim zamku drzwi. Morris zadrżał, jakby już stanowcza godzina nadeszła. Starzec wyprostował wyniosłą swą postać.
— Podnieś się synu, — rzekł rozkazującym tonem — i otrzej łzy. Nie trzeba by protestanci widzieli, iż Mac-Diarmid płacze.
Brzwi się otwarły. Na progu ukazała się najprzód okrąglutka postać poczciwego Mikołaja Adamsa, a za nią ogorzała, zachmurzona, straszna twarz pana Allana Grewill, starszego dozorcy.
— Jak się macie, dobrzy ludzie, — rzekł poczciwy klucznik; — przychodzimy po Milesa Mac-Diarmida.
— Cicho bądź! — przerwał mu Allan ponurym głosem.
Mikołaj zwrócił się ku niemu z najuprzejmiejszym uśmiechem.
— Chodź stary Mac-Diarmidzie, — rzekł surowy dozorca. — Wysoki sąd czeka na ciebie w sali badań.
— Jestem gotów, — odpowiedział starzec.
— Będę towarzyszyć ojcu, — rzekł Morris.
Dozorca począł się drapać w swoje dzikie czoło i strasznie się skrzywił; rzekłbyś, iż pragnie pożreć i ojca i syna.
— Nie wiem czy prawo na to pozwala, — rzekł.
— Sądzę, iż nikomu nie wolno....
— Pan Allan ma słuszność, — próbował odezwać się klucznik.
Lecz mu się nie powiodło.
— Milcz ośla głowo! — ryknął dozorca, przewracając okrutnie oczami. — Czy masz pretensyę znać lepiej prawo niż ja.
— O! panie Allan!...
— Milcz! Ten przystojny chłopak pójdzie z ojcem jeżeli mi się tak podoba. Do wszystkich kroć stu tysięcy dyabłów, radbym wiedzieć, kto mi się może sprzeciwić!
— W każdym razie nie ja panie Allan!
— Milcz! a wy fora ztąd! Sędzia Mac-Poot czeka na ciebie w sali panie Miles, a jego wysokość czekać nie lubi, zwłaszcza gdy nie ma kieliszka dla zabicia czasu!
Straszny dozorca odetchnął mocno, tak że Mikołaj Adams mógł bez przeszkody oświadczyć:
— Masz słuszność panie Allan, na honor masz słuszność.
Dozorca spojrzał na niego tygrysim wzrokiem.
— Milcz! — zgrzytnął po raz trzeci, — idź najprzód Milesie Mac-Diarmid. Ty zaś Morrisie postępuj w tyle za nami. Podobasz mi się mój chłopcze i mam nadzieję, że się kiedyś pod mój klucz dostaniesz.
Poczciwy Mikołaj zatarł sobie ręce z zadowoleniem.
— O! panie Allan! — rzekł.
Brwi dozorcy rozsunęły się jak gdyby miał się uśmiechnąć, trwało to jednak tylko chwilkę; wszystko co tylko rosło na jego głowie, brwi, broda, wąsy, włosy poruszyły się naraz w skutek gwałtownego skurczenia muskułów twarzy i zawołał grzmiącym głosem:
— Ruszajcie naprzód! i to prędzej!
Stary Miles przeszedł przez próg celi, wsparty na ramieniu Morrisa, za nim postępował Mikołaj a na ostatku dozorca z ręką wspartą na biodrze, z czapką na bakier i grożąc próżni swoim piorunującym wzrokiem. Straszny ów człowiek był gadułą:
— Tak jest, — mruczał stąpając ciężkim krokiem. — Kontent jestem, iż ten stary, będzie mieć adwokata w osobie syna. Ten wysoki urzędnik z Londynu nabierze lepszego wyobrażenia o więzieniu Galway. Na świętą Biblię! będziemy mieli formalne posiedzenie sądowe! Będzie trybunał, oskarżony, adwokat i publiczność nawet! jakaś stara pani w jedwabnej sukni i ładna panienka, którą chętnie nazwałbym panią Grewill, gdyby chciała.
Mac-Diarmidowie szli w milczeniu po długich korytarzach więziennych. Klucznik postępował zbyt daleko od swego pryncypała by słyszeć jego mruczenie, ale od czasu do czasu odwracał się i szeptał w dobrej wierze:
— Panie Allan, masz słuszność.
Sala badań znajdowała się na drugim końcu więzienia. Gdy Mac-Diarmid zjawił się w niej wraz z synem, mała estrada przeznaczona dla sędziego śledczego, była już zajętą przez czcigodnego pana Mac-Foot, autora: Widzeń na jawie i abstrakcyi ciała. Przy nim, poważny i pełen godności, siedział Jozue Daws, podintendent policyi w Londynie.
Mały staruszek, nazwiskiem Gilbert Flibbert, siedział z piórem w ręku poniżej estrady i miał spełniać obowiązek pisarza sądowego.
Za pierwszem wejściem widziano tylko te trzy osoby, ale przyjrzawszy się bliżej, spostrzegano w napół ciemnym zaułku sali, dwie panie w eleganckich tualetach, siedzące naumyślnie dla nich przyniesionych fotelach. Była to pani Fenella Daws i jej ładna siostrzenica panna Franciszka Roberts.
Fenella nie zdołała usiedzieć spokojnie gdy wprowadzono więźnia. Powstała i przyłożyła do przestraszonych oczów złotą lornetkę.
Szlachetna postawa Milesa Mac-Diarmida i piękność Morrisa, wyrwały jej z ust okrzyk podziwienia. Przybyła tu na widowisko i takowe obiecywało być zajmującem.
Ujrzawszy straszną fizyognomię Allana, zadrżała z zadowolenia; był to prawdziwy typ dozorcy, jak go sobie wyobrażała czytając przerażające powieści Anny Redcliffa. Ta twarz wykrzywiona nadzwyczaj jej się podobała, za górę złota nie oddałaby tego krwawego wzroku, lub tej najeżonej brody, która ją zachwycała.
Nawet Mikołaj Adams, wydał jej się przyzwoitym typem. Była niemal pewną, iż wizerunek podobnego klucznika, już widziała w książkach.
— Trzeba przybyć aż do Irlandyi, — rzekła, zwracając się ku siostrzenicy, — by spotkać podobny koloryt. Powiedz Franiu, czy znajdziesz takiego dozorcę w Newgate, a klucznika jak ten tutaj, nadaremnie szukałabyś we wszystkich więzieniach w Londynie.
Wyjęła z kieszeni ogromny pugilares, w którym suchą spiczastą ręką nagryzmoliła pospiesznie słów kilka.
— Notuję moje wrażenie, — rzekła, — chwytam na papier me myśli. Niczego nie chcę zapomnieć, by módz naszym przyjaciołom w Londynie opowiedzieć wycieczkę do Irlandyi ze wszystkiemi szczegółami.
Frania nic nie odpowiedziała. Aż do przybycia więźnia i jego syna ładna twarz młodej Angielki zachowała wyraz obojętny, nieco surowy. Twarz jej, policzki, czoło, szyja tak zwykle biała, były pokryte silnym rumieńcem, a pierś silnie falowała pod jedwabną suknią.
Patrzała na Morrisa i cała dusza utkwiła jej w oczach.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.