Pokwitowanie o północy/Część pierwsza/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Pokwitowanie o północy
Podtytuł Powieść
Wydawca Noskowski
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La quittance de minuit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
Katti Neale.

Mieszkanie Mahoniego, tego olbrzyma, którego widzieliśmy niosącego kaganiec w nocy pożaru folwarku Lukassa Neale, znajdowało się na krańcu Claddagh, jednego z przedmieść Galway. Była to pochylona chałupa, wybudowana z nieociosanych belek, wychodząca z jednej strony na ulicę, z drugiej na podwórze, zarosłe pokrzywami i innemi zielskami, w głębi którego wznosiła się owa rudera z ponurą fasadą, widzialną z okien oberży Króla Makolma.
Mahony potrzebował przejść zaledwie kilka kroków, by się dostać na stanowisko, na którem widzieliśmy go tegoż ranka.
Był to mężczyzna około pięćdziesięciu lat wieku, z czarną kędzierzawą czupryną, wśród której srebrzyło się już kilka siwych włosów; miał on wielce charakterystyczną fizyognomię zdradzającą więcej energii niż inteligencyi. Dzieje jego były takie same jak i wielu z jego rodaków. Był małym bezkontraktowym dzierżawcą nad brzegiem jezior; przyszedł ciężki rok i agent lorda właściciela ziemi, wygnał go bez litości.
Mahony miał żonę i dzieci, przez długi czas biegał od wsi do wsi szukając pracy dla swych silnych rąk. Ale o pracę było trudno. W hrabstwie Connanght, biedny czynszownik umierający z głodu wśród nagich ścian swej chaty, nie ma czem opłacać obcych rąk. Mahony wziął się do żebraczki.
Magda, żona Mahoniego zachorowała, dzieci jego cierpiały głód. Z wściekłością przyglądał się swym silnym rękom, z żelaznemi muskułami wyglądającymi pod wychudzonej skóry. Nie było nigdzie pracy, by odegnać ów głód dręczący ukochane istoty.
Pewnego dnia dziwne wieści obiły się o jego uszy; usłyszał jakieś nieznane nazwisko połączone z słowami zemsty. Następnej nocy nie wrócił do chaty. Nazajutrz kolonia, którą zajmował niegdyś nad brzegiem jeziora Mask, leżała w zgliszczach.
Nabył niebawem wielkiego rozgłosu wśród spiskowców Molly-Maguire. Znano go na dwadzieścia mil w około, wśród nocnych zgromadzeń i pomiędzy Płatnikami o północy pod nazwą: Mahoniego Podpalacza.
Jermyn Mac-Diarmid i on, weszli razem do chaty. Usiedli obydwaj zdała od Magdy Mahony, około której czworo czy pięcioro dzieciaków bawiło się na ziemi.
— Żono, — zapytał Podpalacz, — czy nikt tu nie przyszedł?
— Nikt, — odpowiedziała Magda smutnym głosem. — Któżby miał przyjść do nas, kiedy pełno poteenu na ulicy i gdy rozdają ciastka owsiane przed każdym szynkiem.
— Zaczekajmy nie niego, — rzekł Mahony do Jermyna, — niebawem nadejdzie.
Najmłodszy z synów Diarmida był w kwiecie tej młodzieńczej piękności, której wierne odmalowanie stanowi największy urok poezyi starożytnej. Rysy jego, zachowały jeszcze naiwną słodycz lat dziecinnych, zdawało się też, że tylko dziecinne sny mogą postać na pogodnem czole, ocienionem długiemi blond włosami, którychby mu najpiękniejsza z dziewic pozazdrościć mogła.
A jednak widać było, iż Jermyn utracił już wesołą swobodę lat młodzieńczych.
Miłość, która odmładza starców, dojrzewa wcześnie w sercach młodzieńczych. Jermyn kochał, Jermyn był zazdrosny, a to podwójne cierpienie być zazdrosnym w wieku, gdy serce wrażliwe boleje strasznie za najmniejszą raną. Jermyn objął głowę obiema rękami i przyglądał się olbrzymowi, który spokojnie zapalił fajkę.
— Jakąż miał minę, gdy kamień ugodził w pierś jego? — zapytał Jermyn.
— Jaką minę? — odpowiedział Mahony, — za wsze tę samą, którą znasz dobrze Mac-Diarmidzie, taką jaką będzie miał w dniu swego wesela i w dniu swojej śmierci. Mosha! mój synu, czyś ty widział kiedy by ten człowiek zmienił fizyognomią?
— Nie przeląkł się? — szepnął Jermyn.
— Czy się przeląkł? Nie, na honor mój chłopcze! nie przeląkł się bardziej dzisiaj, niż roku zeszłego, gdy dziesięć obnażonych nożów błysnęło koło jego piersi. Zabiją go w końcu niezawodnie mój synu, ale go nigdy nie przestraszą.
Jermyn potarł ręką czoło.
— Dzielny on i odważny, — pomyślał głośno.
— Nie wiem, — odpowiedział olbrzym. — Ludzie mówią, — iż jest z dyabłem w zmowie. Ja zaś przypuszczam, iż umie czarować. Gdyż mówmy seryo Mac-Diarmidzie. Jakże wytłómaczyć inaczej postępowanie twego brata Morrisa?
Jermyn nic nie odpowiedział.
— Już trzy razy, — mówił dalej Mahony, — Morris przyszedł mu z pomocą. Gdyby nie on, otwarcie ci to wyznam, już by dawno major poniósł do piekieł swoją bladą twarz i nieruchome oczy. Niezawodnie Morrisowi czar rzucił.
Jermyn milczał wciąż, a olbrzym prawił dalej, strząsnąwszy popiół z fajki.
— Widzisz serce moje, nie wszystko idzie jak potrzeba w domu Mac-Diarmida. Stary ojciec, jest stronnikiem O’Conella, a nas uważa za zbójców. Nie gniewam się o to, zresztą to święty człowiek i siedzi za nas w więzieniu, lecz Morris, dzielny chłopak jednak! został zaczarowany jak Bóg w niebie! Rzekłbyś, że go już kaganiec przestrasza. Chce z nas zrobić żołnierzy, ma bouchal! a tymczasem już trzy razy stanął między nami i czerwonym mundurem! A Owen mój synu! Owen, który pojął za żonę Katti Neale, córkę lordowego agenta.
— Nie miała już schronienia, — przerwał Jermyn, — a kochał ją.
— Kochał! — mruknął Mahony, — wielka racya! ale powiadają, że w waszej rodzinie jest jeszcze jedna osoba, która także pozwala sobie kochać!...
Jerzy ścisnął konwulsyjnie rękę olbrzyma, brwi mu się zmarszczyły, twarz jeszcze bardziej pobladła.
— Milcz! — szepnął rozkazującym tonem.
— Dobrze, dobrze, — odpowiedział Mahony z uległością. — Ci, którzy to mówią, mylą się może, a przy tem ta szlachetna pani stoi po nad nami.... Magdo, moja kochana, ucisz dzieci, albo je zduszę własnemi pięściami. W każdym razie, tyś nasz Mac-Diarmidzie i jestem przekonany, iż w całem hrabstwie Connanght, nie ma człowieka, któryby z równą jak ty przyjemnością wyprawił majora do wszystkich dyabłów!
— To niebezpieczny wróg Irlandyi, — rzekł Jermyn rumieniąc się.
Olbrzym uśmiechnął się złośliwie.
Arrah! mój synu, podzielam zupełnie twoje zdanie. Ale otóż i Dan powraca z więzienia.
— Jakie wiadomości przynosisz od ojca? — za pytał Jermyn.
Dan miał twarz smutną.
— Złe, — odpowiedział, nie przestępując progu. Mac-Diarmid cierpi, a odmawia wszelkiej ulgi. Wyrzeka się wolności, byle tylko nie sprzeciwić się rozkazom O’Conella. Nic nie może zmienić jego postanowienie. O’Conell! wiecznie O’Conell. To bóg jego.
— Biedny ojciec! — rzekł Jermyn.
— Niech Bóg nad nim czuwa! — dodał Mahony, to święty człowiek.
— A stronnicy O’Conella, — dodał Dan z goryczą, — śpiewają wesoło po ulicach, podczas gdy starzec opuszczony cierpi. Chodź Jermynie, już późno, czekają na nas w domu.
Jermyn wstał, zamienił kilka słów z Mahonym i uścisnął mu dłoń, poczem wyszedł wraz z bratem.
Oranżyści i katolicy pili tymczasem dalej i rozprawiali w szynkach i na ulicy. Obydwaj Mac-Diarmidowie przeszli przez miasto szybkim krokiem, spoglądając z jednakowem uczuciem pogardy na zabawę obydwóch stronnictw. Przeszli, nie przyłączywszy się do żadnej grupy, nie przemówiwszy słowa do nikogo.
Wyszedłszy z miasta przyspieszyli kroku, przerywając zaledwie kilkoma słowami, długie chwile milczenia.
Już dzień miał się ku schyłkowi, gdy wrócili do domu.
Owen znajdował się sam w głównej sali, z córką Lukassa Neale, dzisiejszą swoją żoną. Agent lorda Montrath, został zabity w nocy podczas pożaru, gdy próbował bronić swego domu.
Katti zachowała niepewne wspomnienie o strasznych wypadkach tej nocy, przypominała sobie jak przez mgłę, iż widziała u łoża ranionego majora i usnęła, nagle sen jej został przerwany przez przybycie nieznajomego człowieka z zasłoniętą twarzą, dalej na stąpiło porwanie i szybka jazda w wózku powożonym przez parobka Pat, który ją zawiózł, wraz z majorem, do oberży w Tuam.
Wiedziała dobrze, iż sprawcami tej napaści nocnej byli Płatnicy o północy, ale nie wiedziała, iż synowie Milesa Mac-Diarmida są członkami tego groźnego stowarzyszenia.
Uwięzienie starego Milesa, uważała, tak jak wszyscy w okolicy za wielką niesprawiedliwość, albo co naj mniej za omyłkę sprawiedliwości. Stary Miles był uważany powszechnie i słusznie za zapamiętałego stronnika O’Conella, a wiedziano jak surowo Oswobodziciel potępiał wszelkie tajne stowarzyszenia. Czyż synowie starego Milesa, tacy pełni dla niego szacunku i poświęcenia, mogli nie podzielać jego przekonań?
Kochała ona Owena od dzieciństwa. Gdy Lukass Neale był tylko biednym wieśniakiem, dzierżawiącym małą kolonię na stokach gór Mamturh , dzieci spotykały się często wśród pól. Piękni oboje, dobrzy i szczerzy, zamienili wzajemnie przyrzeczenia wiecznej miłości. Później Lukass poszedł za radą prawników protestanckich z Galway; chciał się dorobić majątku i obrał potemu najłatwiejszą drogę, spekulując na cudzej nędzy.
Nędzę bo najłatwiej eksploatować można. Lukass stał się midlemanem t. j. dzierżawcą pośrednikiem. Można się prędko wzbogacić na tem stanowisku, jeżeli zemsta biedaków nie zatrzyma dorobkiewicza śmiertelnym ciosem w pół drogi.
Po kilku latach Lukass był już zamożnym dzierżawcą; zabronił swej córce widywać się z Owenem, który był teraz zbyt biednym, by módz sięgnąć po rękę Katti Neale.
Mimo tego zakazu, postanowiła pozostać wierną przyrzeczeniu.
Siedem miesięcy upłynęło już od czasu, gdy straciła ojca; szczęśliwa miłość koiła jej boleść, smutek ustępował powoli z jej serca w obec radości pierwszych dni małżeństwa. Ale była ona Irlandką. Nigdy nie zapomina o zemście. Katti często widywała we śnie bladą twarz zamordowanego ojca. Pytała wtedy męża:
— Gdzie są mordercy Lukassa Neale?
A gdy Owen odpowiadał jej iż nie wie, popadała w zadumę i wyrzucała swemu sercu, iż zapomina i zanadto kocha. Chciałaby, biedna kobieta, wystąpić sama jedna do walki, z tem tajemniczem stowarzyszeniem, które ją uczyniło sierotą. Radaby módz odnaleźć tych ludzi, zabijających wśród ciemności i oddać ich pod miecz sprawiedliwości, będąc w swej mało oświeconej wierze przekonaną, iż spełni tym sposobem święty obowiązek względem pamięci ojca.
Z wyjątkiem tej jednej mściwej myśli, dusza jej pałała tylko miłością i miłosierdziem.
A kilkakrotnie już ponure wieści rozchodziły się po okolicy. Mówiono, iż milordowa Jerzy Montrath umarła, mówiono nawet, iż lord Jerzy poślubił już inną małżonkę.
Wreszcie jednego Mac-Diarmida już nie stało. Natty, piąty brat, trafiony kulą, padł na murawę w folwarku Lukassa Neale.
Nie było nikogo z rodziny w domu w tej chwili. Katti i Owen pozostali sami. W nieobecności parobka Joyce, który wraz z małą Reggy poszedł pracować w pole, Katti była zajętą przygotowywaniem wieczerzy, rozdmuchiwała ogień pod kociołkiem, w którym gotowały się kartofle i zawczasu ustawiała mosiężne talerze, na miejscu przeznaczonem dla każdego z biesiadników.
A gdzie tylko się ruszyła, Owen szedł za nią, kradnąc jej od czasu do czasu całusa, lub zamieniając z nią uśmiechy i słodkie słówka.
Bydlęta wróciwszy same z pola o schyłku dnia, kładły się po drugiej stronie sznura i dzieliły się zgodnie wieczorną trawą.
Dwa wielkie psy górskie rozłożywszy się przy ognisku, grzały łapy w popiele, przyglądając się na pół sennemi oczami pieszczotom młodej pary.
Stół był już nakryty. Katti usiadła przy Owenie i uśmiechali się do siebie. Pozostali tak długo, przytuleni jedno do drugiego, nie prosząc Boga o nic.
Owen, od czasu swego małżeństwa, w skutek milczącego zezwolenia braci, trzymał się zdała od wszelkich czynności stowarzyszenia; Morris zostawił go w spokoju. Pozwolono mu być szczęśliwym przez dni kilka. Używał też szczęścia pełną piersią, wiedząc, iż kres jego niedaleki. Spieszył się korzystać z chwil swobodnych i pił długim tchem z ukochanej czary, którą mu niezawodnie wydrą z ręki, na pół pełną jeszcze.
Za drzwiami dały się słyszeć kroki. Owen i Katti instynktownie oddalili się od siebie; chmura zasępiła ich tak dotąd pogodne czoła.
Gdy po chwili zapomnienia, ujrzeli się znowu w obec rzeczywistości, za obopólną zgodą odepchnęli bolesne wspomnienia, a przez otwierające się drzwi, miały znowu wstąpić poważne myśli i nieszczęście.
Dan i Jermyn, wracając z Galway, pierwsi przestąpili przez próg.
Jermyn obejrzał, się po sali niespokojnym wzrokiem.
— Nasza szlachetna kuzynka jeszcze nie wróciła? — zapytał.
— Ellen zabawiła się na.spacerze dłużej niż zazwyczaj, — odpowiedział Owen, — będziemy na nią czekać.
W kilka minut później wrócił z pola parobek Joyce z małą Jeggy. Sam i Letrry weszli tuż za nimi. Katti wydobyła kartofle z kociołka i postawiła je na stole.
Jermyn niecierpliwię spoglądał na drzwi.
Drzwi otworzyły się wreszcie, wszedł niemi Morris.
— Czy Ellen nie idzie za tobą bracie? — zapytał Jermyn.
— Ja przychodzę zdaleka, — odpowiedział Morris, — ale słyszałem tentent konia u stóp gór, szlachetna Ellen zapewne za chwilę powróci.
Zaledwie wymówił te słowa, gdy drzwi n a nowo otwarto. W progu ukazała się Ellen.
Mac-Diarmidowie skłonili się, jak zwykle z oznakami czci i przywiązania.
Młoda dziewczyna spuściła kaptur swego czerwonego burnusa i przeszedłszy przez izbę, siadła na zwykłem swem miejscu, odmówiwszy wprzódy łacińską modlitwę. Mac-Diarmidowie poszli za jej przykładem. Biesiada rodzinna odbywała się smutnie i w milczeniu.
Jedzono pośpiesznie i cicho, Wypito zdrowie starego Millesa. Ellen zaledwie dotknęła skromnej strawy, nic się nie odzywała, a na pięknej jej twarzy, która przez ubiegłe miesiące jeszcze bardziej pobladła, wyczytać można było głęboką troskę. Biesiadnicy nie przerywali jej milczenia i marzeń. Katti Neale wstawała od czasu do czasu by jej usługiwać jak królowej. I rzeczywiście, siedząc, na pierwszem miejscu, otoczona czcią i objawami miłości obecnych, wyglądała prawdziwie jak królowa.
Jermyn jeden odważył się śledzić uparcie chciwem okiem za ową walką uczuć, które się naprzemian na twarzy młodej dziewczyny malowały.
Po wieczerzy, odmówiła wieczorną zwykłą modlitwę, pocałowała w czoło Katti, uścisnęła ręce przybranym braciom i odeszła do swej komnaty. Katti i Owen udali się też na spoczynek, pozostało w izbie tylko pięciu braci i Joyce, który się rzucił w-kącie na słomiane łoże.
— Wstawaj, — rzekł do niego Morris — i napełnij dzbanki potenem. Tej nocy, tylko kobiety spać będą pod dachem Mac-Diarmida.
Joyce spełnił natychmiast rozkaz, postawił pełne mosiężne dzbanki na stole, na około którego bracia zasiedli na nowo, każdy na zwykłem swem miejscu, z wyjątkiem Morrisa, który zajął krzesło ojcowskie, jakgdyby się mianował naczelnikiem i głową rodziny. Miał postawę stanowczą i poważną, widać było, iż oddawna już, ujął ster rządów pomiędzy braćmi.
— Michey wraca tej nocy, — rzekł, — wiem o tem. Będziemy na niego czekać, a gdy światło zabłyśnie na szczycie Ranach-Head, pójdziemy wszyscy razem. Jakże wiadomości przynosisz z Tuam, Larry?
— W Tuam, — odrzekł zagadnięty, — kije były w robocie, gdyż kilku urwisów przybyłych ż Ulster, chciało zbyt głośno wyśpiewywać chwałę Jakóba Sulliwana. Percy Mortimer udał się tam z swymi dragonami dla zaprowadzenia porządku.
— Sam, — pytał dalej Morris, — co się dzieje w Headfort?.
— Krzyczą i piją, — odpowiedział Sam, — biedni ludziska, z kubkiem potenu w ręku, zapominają o jutrze i nie myślą, że po chwilach upojenia powrócą nędza i głód.
— A w Galway co słychać Dan?
— Trzeba by się o to spytać naszej szlachetnej krewnej Ellen, — odezwał się z goryczą Jermyn, — widziałem dziś rano jej czerwony burnus w Cloddagh, a że wróciła ostatnia....
— Ciszej, chłopcze! — rzekł Morris surowo.
— W Galway, — mówił Dan, — nikt o nas nie myśli bracie. Mogliby Anglicy powiesić Mac-Diarmida, nikt by dla tego i kropli wódki nie uronił. Wrzeszczą na cześć Wilhelma Derry! Oczekują na O’Conella i szaleją zawczasu.
— Są tacy nieszczęśliwi! — szepnął Morris, sparłszy głowę na dłoni.
— Są tacy nieszczęśliwi, — mówił dalej po chwili milczenia, — iż bicia własnych serc nie czują. Powiadają, iż więzień uwolniony po długich latach zamknięcia, nie może ani wstać, ani poruszać zesztywniałych członków. Chociaż wolny, leży bezwładnie na ziemi. Każą mu iść precz, on się nie rusza. Wspomnienie kajdan ciąży mu jeszcze. Myśmy bracia, podobni do niego i trzeba będzie chyba trzasku piorunów, by nas zbudzić z naszegouiśpieńia.
— Są — podli! — rzekł Sam z pogardą.
— O nie! — zawołał Mortis, podczas gdy — oczy ogniem mu błysnęły — oni są dzielni, ale tyle cierpieli! Nie gardź nimi Sam! a przedewszystkiem nie oddawaj się zwątpieniu, dopóki godzina stanowczej próby nie nadejdzie. Naszem zadaniem jest podnieść ich, myśmy powinni obudzić, ich uśpione dusze, rozżarzyć w nich ową straszną nienawiść, która ma się stać zbawieniem Irlandyi. Widzieliśmy jak biorą broń do ręki dla spełnienia prywatnej zemsty i powiedzieliśmy sobie, stańmy na ich czele, zwróćmy ostrze irlandzkich noży przeciw prawdziwym wrogom Irlandyi, zamieńmy podpalaczy w żołnierzy i niech ostatnie pokwitowanie, które nieszczęsna Erin podpisze dumnej Anglii, będzie bitwą i... zwycięztwem!
— Tak jest, — szepnął Sam, — powiedzieliśmy to sobie.
— I rok blizko już od tego czasu minął, — dodał Larry.
— A ojciec nasz jest w więzieniu, — rzekł Sam.
— Natty został zabity! — zawołał Jermyn.
— I Jessy nie żyje! — odezwał się nowo przybyły wzruszonym głosem, stanąwszy w progu izby.
Wszyscy Mac-Diarmidowie powstali jednocześnie.
Michey, z kijem podróżnym w ręku, okryty kurzem, przeszedł przez próg.
— Jessy, twoja narzeczona, bracie Morris, — dodał zbliżając się do stołu wolnym krokiem. — Przysięgliśmy, iż będziemy nad nią czuwać, pamiętasz o tem?
Silna dusza Morrisa, staczała w tej chwili walkę z opanywującą go straszną boleścią. Twarz miał spokojną, chociaż mu serce pękało.
— Witamy cię bracie Michey, — rzekł, — siadaj wraz z nami, oczekiwaliśmy na ciebie i cieszymy się z twego powrotu.
Sam, Larry, Dan i Jermyn mieli łzy w oczach.
— Biedna Jessy, — rzekł Sam, — gdyby nie to przeklęte stowarzyszenie, moglibyśmy byli pójść jej z pomocą.
— Była tak dobrą!
— Tak piękna!
— Tak łagodną!
— Tak nas kochała!
— Kochała zwłaszcza naszego b rata Morrisa! — rzekł Michey, zasiadając na swem zwykłem miejscu.
Usta Morrisa drżały konwulsyjnie.
— Zlituj się bracie, — wyszeptał, — wiesz, iż potrzebuję wszystkich sił moich.
— Jestem ci posłuszny, Morrisie, — odpowiedział Michey, — ponieważ cię uznałem za naszego naczelnika, lecz niech ci Bóg przebaczy żeś nas wstrzymał, gdyśmy chcieli przepłynąć przez morze dla ratowania naszej siostry.
— Więc mogła być uratowaną? — zapytał Sam.
Michey milczał przez chwilę. Morris wlepił w niego ognisty wzrok i z gorączkową niecierpliwością oczekiwał na odpowiedź.
— Widziałem grób biednej dziewczyny na cmentarzu katolickim w Richmond, — odpowiedział zwolna, — na płycie kamiennej wyryte jest nazwisko Jessy O’Brien, małżonki Jego Wielmożności Jerzego lorda Montrath, zmarłej w dziewiętnastym roku życia.
Urywany oddech Morrisa, wydobywał się sycząc z jego gardła, bracia schylili głowy unikając jego wzroku.
— Powyżej wyrzeźbiono herb Jego Wielmożności, a nad grobem postawiono biały marmurowy krzyż, z napisem: Módlcie się za nią.
Michey zamilkł. Po kilku chwilach Morris powstał. Na pięknej jego twarzy malowała się daremnie tłumiona boleść. Długo powstrzymywana łza zsunęła mu się po policzkach.
— Módlmy się za nią, — rzekł.
Wszyscy uklękli, Morris drżącym i przerywanym głosem odmówił po łacinie De profundis, gdy powstał, oczy miał jeszcze wilgotne.
— Bracie Michey, — rzekł, — nie powiedziałeś nam jeszcze wszystkiego, czy mamy zbrodnię do pomszczenia?
— Tak jest, — odpowiedział Michey.
Dreszcz przebiegł po wszystkich, wzrok Morrisa zapłonął, czoło wzniósł groźnie w górę.
— Lord Jerzy zabił ją? — wyszeptał, przez zaciśnięte konwulsyjnie zęby.
— Tak jest bracie Morris, — odpowiedział Michey.
— Wszak lord Jerzy przybywa niebawem do Galway?
— Lord Jerzy już przybył bracie. Jest naszym sąsiadem. Zamieszkał z nową małżonką w pałacu Diarmid. Razem odbyliśmy podróż. Pani pięknie wygląda zaprawdę, jest córką szlachetnego para. Jerzy Montrath jest szczęśliwym małżonkiem.
Krew uderzyła Morrisowi gwałtownie do głowy. Straszne przekleństwo wyrwało mu się z ust, podczas gdy pięścią uderzył w dębowe deski stołu.
Stan ten trwał jednak tylko chwil kilka. Bracia, którzy wlepili wzrok w zmienioną twarz jego, wyczytali mu z czoła, iż spokój niebawem odniósł zwycięztwo nad namiętnością. Silna wola zapanowała nad gniewem. Bladość pokryła mu lica i spokojnem już okiem odpowiadał na badawcze spojrzenia braci.
Ci zaczekali jeszcze czas jakiś, poczem kędzierzawe ich czupryny poczęły się poruszać, gniewne spojrzenia skrzyżowały się i dał się słyszeć ogólny szmer oburzenia.
— Na imię mego ojca! — rzekł Sam, — przysięgam, iż ta milordowa będzie niebawem wdową.
— Krew za krew! — zawołał Larry, — to nasze prawo.
Jermyn i Dan powtórzyli: krew za krew!
— Dobrze mówicie chłopcy, — rzekł Michey, spoglądając na Morrisa, — lecz się odzywacie zawcześnie. Niewiadomo czy Mac-Diarmid podziela nasze zdanie.
Morris schylił oczy, na pięknej jego i bladej twarzy nie było już śladów gniewu, tylko głęboki smutek malował się na niej.
— Jessy była moją narzeczoną, — rzekł, — kochałem ją, kochałem tak, że pamięć o niej strzedz będzie wiecznie serce moje przed nową miłością. Ona była całem szczęściem mojem i całą nadzieją, ten człowiek mi ją porwał.
Zamilkł, a poważny i pełen zapału wzrok swój zwrócił ku niebu.
— I ten człowiek ją zabił! — rzekł Larry.
— A nie powiedziałeś jeszcze, iż ją pomścisz bracie! — dodał Sam.
Michey uśmiechnął się, rad widocznie, iż kto inny jego myśl podziela.
— Kto wie czy bym ją nie był kochał więcej niż Irlandyę, mówił dalej Morris, cichym niemal szeptem, schyliwszy głowę na rękę. — Na samą myśl o szczęściu, o którem z nią marzyłem, dusza moja mięknie, wola słabnie i czuję łzy na powiekach. Ach! bracia moi! jak ja ją kochałem! Przed chwilą, uniesiony namiętnością, czułem, iż szalone słowa napełniają mi usta i chcą się wyrwać na zewnątrz. Nie wiele już brakowało, bym dla mej prywatnej egoistycznej zemsty, poświęcił pomstę Irlandyi.
Morris zamilkł. Synowie Diarmida słuchali niepewni co czynić; starali się zrozumieć.
— Życzeniem naszego brata, — rzekł Michey, marszcząc brwi, — jest, aby morderstwo Jessy zostało zapomnianem i aby Mac-Diarmidowie, którzy nie umieli jej ocalić, nie potrafili również jej pomścić.
Pod badawczem spojrzeniem Morrisa, Michey poczerwieniał i odwrócił głowę.
— Życzeniem mojem jest, by Mac-Diarmidowie poświęcili się wyłącznie dla Irlandyi i twierdzę, iż żaden Mac-Diarmid nie ma prawa szukać prywatnej zemsty, póki Irlandya cierpi.
Morris wyprostował się na krześle rodzica, czoło jego błyszczało łagodną i spokojną energią. Zapanowało milczenie. Pierwszy Sam podał rękę naczelnikowi rodziny.
— Mac-Diarmidzie, — rzekł, — twój umysł sięga dalej niż nasze, wierzę ci i spełnię co rozkażesz.
Inni bracia poszli za przykładem Sama. Michey uścisnął mu też rękę.
— Bracie, — rzekł z westchnieniem. — Widzę żem błądził, ale stał mi wciąż w myśli grób, na którym wyczytałem nazwisko naszej Jessy.
Morris powstał i zbudził parobka, który spał w kącie na słomie.
— Idź zobacz, — rzekł do niego, — czy widać światło na szczycie Bonach-Head.
Joyce wyszedł i wrócił za chwilę.
— Światło jest zapalone, — rzekł.
— Idźcie uprzedzić naszego brata Owena, — mówił dalej Morris, — dzisiaj upływa miesiąc od dnia jego małżeństwa. Musi wziąć się znowu wraz z nami do dzieła i spełnić swoje zadanie.
Joyce otworzył drzwi zabudowania, w którem dawniej mieszkał stary Miles, a które teraz służyło za siedzibę dla Katty i Owena. Tenże usłyszawszy wymówione swe imię, wstał natychmiast i z poddaniem się wysłuchał rozporządzeń Morrisa.
— Katti będzie bardzo nieszczęśliwą, gdy nie mogł jej powiedzieć dokąd się udaję. Pomyśli, iż już jej nie kocham... ale niech się stanie według twej woli bracie.
Morris uścisnął mu rękę.
— Idźmy zatem, — rzekł, — ty Jermynie zostaniesz w domu.
Jermyn już był na progu, zatrzymał się i spojrzał podejrzliwie na Morrisa.
— Chcesz jeszcze ocalić Mortimera! — szepnął zmarszczywszy brwi.
— Dług mój już spłaciłem chłopcze, — odpowiedział Morris, — i życie Mortimera należy do jego wrogów.
— Czemuż mi nie pozwalasz towarzyszyć wam?
— Gdy pozostawiamy dwie kobiety pod dachem Diarmidów bracie i córka naszych królów, szlachetna pani potrzebuje mieć straż, któraby nad jej snem czuwała.
Jermyn schylił głowę i odstąpił ode drzwi. Bracia jego wyszli wraz z parobkiem. Pozostawszy sam jeden w obszernej izbie, położył się na słomie i zamknął oczy. Świeca trzcinowa dopalała się na stole, oświecając bladem światłem zakopcone ściany i obrazy świętych porozwieszane na nich. Sklepienie ginęło zupełnie w cieniu, jak również i zwierzęta, które spały po drugiej stronie sznura.
Naraz drzwi od mieszkania Ellen otworzyły się i młoda dziewczyna przeszedłszy cicho przez próg, zbliżyła się zwolna do Jermyna, leżącego na słomie.
Szła z gołą głową, z rozpuszczonemi włosami spadającemi na białą jej suknię, pod fałdami której zarysowywała się kształtna jej kibić.
Świeca ożywiona powiewem powietrza, rzuciła jaśniejszy promień i oświeciła łzę zawisłą na długich rzęsach Ellen. Lecz niebawem światło przygasło i tylko wśród zmroku widać było wzniesioną dumnie głowę młodej dziewczyny, podczas gdy spokojny oddech uno sił zlekka jej piersi pod czerwonym burnusem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.