Pokwitowanie o północy/Część druga/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Pokwitowanie o północy
Podtytuł Powieść
Wydawca Noskowski
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La quittance de minuit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.
Czuwanie nad umarłym.

Noc była ponura, kilka godzin już nie słyszano strzałów od strony bagien Clare-Galway. Kilka czółen przybyłych od wschodniego brzegu jeziora, przybiło do stóp góry Mamturh. Przybywający czółnami powychodzili na ląd smutni i milczący i udali się, jedni do wsi Corrib, drudzy do Knachderry, ostatni wreszcie do chałup, porozrzucanych tu i owdzie wśród gór.
Grupy, które się były niedawno złączyły w jednym celu, dla przebycia jeziora, rozdzielały się teraz przybiwszy do brzegu. I każden wracał do swej siedziby i żegnano się wzajemnie szepcąc z cicha ponurym głosem: do widzenia!
Kilka z nich jednak nie rozeszło się zaraz. Niektórzy z przybijających, wysiadając z czółen ciągnęli jakieś ciężary za sobą; najsilniejsi z nich wkładali takowe na barki, pozostali szli za nimi wolnym krokiem, z odkrytemi głowami.
Byli to sprzysiężeni Molly-Maguires, powracający z brzegów Dorry i niosący swoich poległych, gdyż walka była zaciętą w okolicach szosy drewnianej.
Podczas gdy spiskowcy pastwili się nad swemi ofiarami, przybyła tymże pomoc jednocześnie z Tuam i z Galway. Oficerowie, którzy zdołali wydobyć się z bagniska, spełnili swój obowiązek. Z Tuam przybyła cała załoga pod dowództwem porucznika Petersa, z Galway przysłano policyę i kilku dragonów pułkownika Brazera.
Sprzysiężeni w Irlandyi nie chętnie stawiali opór sile zbrojnej, chociażby słabej liczebnie. Zwykle widok czerwonego mundura lub konstablów, wystarczał do rozpędzenia ich. Tym rażeni jednak nie mogli odmówić bitwy. Byli wzięci we dwa ognie, i dragoni, którzy znaleźli schronienie na pływających deskach, wydobywszy się z pomocą przybyłych, powiększyli liczbę walczących.
Kobiety, któreśmy widzieli płynące czółnami po jeziorze Corrib, podczas gdy Ellen znalazła schronienie pod wierzbami wyspy Ballilongh, dążyły po pomoc do Knockderry i wsi okolicznych, by ocalić swych mężów i braci schwytanych we własną zasadzkę.
Połowa sprzysiężonych zdołała ratować się ucieczką na widok przybywających dragonów z Tuam i policyantów z Galway; ale z pięćdziesięciu ludzi zostało okrążonych. a jedynie okoliczność, mogła ich skłonić do stawienia oporu, w biały dzień, dragonom Jej Królewskiej Mości.
Oni teraz z kolei znaleźli się w trudnem położeniu. Byli źle uzbrojeni, a bagnista rzeczka Doon, stanowiła zaporę niepodobną do przebycia. Gdyby policyanci byli okazali więcej odwagi, a dragoni nie pozostali uparcie na swych ciężkich koniach, ani jeden z tych, którzy przyjęli udział w zburzeniu szosy, nie zdołałby umknąć.
Lecz żołnierze Jej Królewskiej Mości, zarówno jak i policyanci, przerażeni niebezpieczeństwem, jakie przedstawiały bagniska otaczające sprzysiężonych, nie nacierali na nich i tylko zdaleka strzałami szerzyli śmierć w szeregach przeciwników.
Tymczasem kobiety wróciły dowożąc broń i amunicyę i przyprowadzając nowych bojowników na pomoc. Walka zawrzała gorętsza i przed wieczorem pozostała przy życiu garstka sprzysiężonych zdołała schronić się na jezioro.
Żołnierze nie odważyli się przedłużać walki po zachodzie słońca i cofnęli się do Galway.
Za kilku dragonów utopionych w bagnisku, ze trzydziestu Irlandczyków było wśród mokrych traw. Ale dragoni nie zdołali uprowadzić żadnego jeńca, a odchodząc, wiedzieli dobrze, że trupy leżące w różnych miejscach na pobojowisku, znikną do następnego ranka.
Jeżeli sprzysiężeni odstąpili w dniu tym od jednego ze swych zwyczaji i przyjęli walkę w biały dzień, wątpliwem było, by chcieli i od innej ze swych zasad się uchylić nie unosząc swoich poległych.
Jest to u nich prawo niezmienne, które bardzo utrudnia czynność policyi. Molly-Maguire chowa zawsze przed wschodem słońca, te ze swych dzieci, które padły spłacając dług o północy.
Dragoni Jej Królewskiej Mości nie mylili się w swem przypuszczeniu.
Czółna irlandzkie wydostawszy się po za obręb strzałów, zatrzymały się i czekały; a gdy noc nadeszła, zbliżyły się do brzegu. Posłano na zwiady, by się przekonać o odejściu dragonów, potem wszyscy rozbiegli się po szerokiem pobojowisku, które się rozciągało od granicy gruntów ornych, aż do szosy drewnianej.
Każden wiedział, gdzie padł krewny lub przyjaciel, którego utracił, kobiety płacząc chodziły szukać trupów mężów i braci. Księżyc z po za przezroczystej letniej mgły, oświecał tę scenę pogrzebową. Tu i owdzie słyszano jęki i szlochania.
Czasami okrzyk radości wyrywał się wśród ogólnej rozpaczy, gdy ręka matki albo siostry, uczuła bijące jeszcze serce pod skrwawioną koszulą.
Nawoływano się cicho, grupy zbierały się na około każdego trupa wyciągniętego na murawie bagniska. Zabitych i rannych ładowano na barki i pochód ruszył w stronę jeziora.
Była to ponura przeprawa. Czółna wypływały jedne za drugiemi, każde ze swym grobowym ładunkiem. Wśród mgły pokrywającej spokojną powierzchnię jeziora, słyszano regularny ruch wioseł. W większej części boleść płynących była milcząca. W niektórych kobiety nadaremnie usiłowały przytłumić łkania. W innych modlono się głośno i słychać było ponure strofy De profundis powtarzane przez tajemnicze głosy wśród ciszy nocnej.
We dwie lub trzy godziny po zachodzie słońca nie było już nikogo na wschodnim brzegu jeziora Corrib, ni żywych ni umarłych.
W miarę jak czółno jakie przybijało do przeciwnego brzegu, wioślarze rzucali wiosła. Jeżeli nie było trupa w czółnie, przybywający rozchodzili się smutni i milczący. Gdy zaś przywieziono poległego, rozciągano go na skrzyżowanych ramionach sześciu mężczyzn i niesiono do domu.
Brzegi jeziora opustoszały, upłynęło już nieco czasu od chwili gdy ostatnie czółno przybiło do lądu, aż znowu wśród mgły rozległ się szum wioseł.
Czółno zbliżało się szybko i w milczeniu, kierowane przez czterech silnych wioślarzy. Przybiło do brzegu, czterech mężczyzn słusznego wzrostu powstało z ławek i schyliło dla podniesienia ciężaru złożonego na dnie. Był to jeszcze jeden trup więcej.
Czterej mężczyźni złożyli go na skrzyżowanych ramionach i ponieśli ścieżką prowadzącą do folwarku Mac-Diarmida. Zatrzymali się na progu domostwa starego Milesa.
Byli to Michey, Sam, Larry i Jermyn i przynosili trupa swojego brata Dana, zabitego przez dragonów Jej Królewskiej Mości.
Michey zastukał do drzwi, mała Peggy przyszła otworzyć i odskoczyła z przerażenia.
— Ciszej dziecko, — rzekł Michey. — Gdzie jest Mac-Diarmid?
Synowie starego Milesa, w nieobecności ojca nazywali tak Morrisa, wybrawszy go za swego naczelnika.
— Mac-Diarmid tu był, — odpowiedziało dziecko, drżąc ze strachu i odwracając ze wstrętem wzrok od trupa, — ale powiedziałam mu, że poszliście się bić w bagnach.... Boże wielki! Boże! czy ja wiem co się w tym domu od dwóch dni dzieje! Morris był równie blady jak ten trup.
I wyciągniętym palcem wskazywała biednego Dana, którego twarz była zasłoniętą płócienną płachtą, z pod której wyglądała tylko broda i zsiniałe usta. Dziecko nie poznało go.
— Więc Mac-Diarmid wyszedł? — zapytał Michey.
— Siadł na słomie, — odpowiedziała Peggy, — nie mógł się już utrzymać na nogach, dałam mu kawałek chleba owsianego i szklankę potenu. Wyszedł potem nie wyrzekłszy ani słówka i poszedł w kierunku Kilkerran.
Michey wstrząsnął głową.
— Brat Morris nie ma obowiązku zdawać przed nami sprawy ze swych czynności, — wyszeptał.
Zaś głośno zapytał:
— Szlachetna Ellen jest w domu?
Twarz małej Peggy zarumieniła się, lecz nikt na to nie zwrócił uwagi.
— Jest w domu, — odpowiedziała.
— Idź dziecko, — mówił dalej najstarszy z Mac-Diarmidów, — idź obudzić szlachetną Ellen. Dan był był jej krewnym i synem człowieka, który jej zastąpił ojca. Musi się pomodlić z nami za duszę Dana.
Peggy miała łzy w oczach.
— Ach! Jezu mój! Jezu! — wyszeptała, — jeszcze jeden, którego już nie zobaczymy! Gdy stary Mac-Diarmid wróci, ujrzy wiele pustych miejsc na około swojego stołu!
Weszła do Elleny. Czterej bracia stali na środku wspólnej sali, dźwigając wciąż trupa na barkach. Dwa brytany, które w chwili gdy weszli, siedziały w groźnej postawie u drzwi pokoju Elleny, kręciły się teraz na około nich, podnosząc duże łby i skomląc przeraźliwie.
— Szlachetna Ellen zaraz przyjdzie, — rzekła Peggy, wracając do sali.
— Teraz, — rzekł Michey, — idź obudzić Owena i Katti, powiedz im niech wstaną. Żywi mogą rozciągnąć się na słomie, łoże potrzebne dla umarłych.
Peggy usłuchała. W chwilę potem, Owen i Katti wpadli do sali, a wkrótce za nimi przybyła Ellen. Z całej rodziny brakowało już tylko starego Milesa i Morrisa.
Dan został złożony na łóżku Owena, przy którem uklękły obie kobiety i Peggy. Michey umoczył palmę zawieszoną nad łóżkiem, w święconej wodzie i pokropił nią twarz zabitego. Potem ukląkł razem z innemi i otworzył książkę od nabożeństwa by odmówić te piękne modlitwy, któremi pobożność katolicka żegna schodzących z tego świata.
Pięciu braci odpowiadało: Amen głosem smutnym i poważnym, Peggy płakała, Ellen była bardzo blada, lecz odwracała od czasu do czasu głowię ku drzwiom i obce myśli napadały ją często wśród modlitwy.
Katti kochała szczerze wszystkich Mac-Diarmidów, gdyż byli braćmi Owena i synami starego Milesa, który ją przygarnął, sierotę, po śmierci Łukasza Neale. Żałowała biednego Dana, jako dobrego brata i przyjaciela. W pierwszej chwili doznana boleść zapanowała nad wszystkiemi innemi wrażeniami, ale teraz, gdy modlitwy przedłużały się na około zmarłego, bolesne wspomnienia ogarniały duszę Katti, odwracając jej myśli ku innemu śmiertelnemu łożu.
Eatalność zawisła nad nią. Jak tylko ufność wracała do jej serca, nieprzewidziany wypadek wzbudzał znowu jej podejrzenia, czyniąc ją bardzo nieszczęśliwą. Czyżby ją Owen oszukał? W głębi własnego sumienia radaby módz odpowiedzieć — nie, ale ten trup przyniesiony w nocy występywał jako dowód strasznie oskarżający.
Katti usiłowała modlić się, lecz zawsze ponure myśli przerywały jej modlitwę. Wzrokiem badała wszystkich pięciu braci. Próbowała czytać w ich fizyognomiach, znajdując jednak na nich wyryty tylko żal i smutek.
Owen nie patrzał na nią, pogrążony wraz z innymi w smutnej zadumie i w modlitwie. Jeden tylko Jermyn odwracał oczy od czasu do czasu, by spojrzeć ukradkiem na Ellenę.
Katti nie posiadała w tej chwili dosyć swobodnego umysłu by spostrzedz zamieszanie najmłodszego Mac-Diarmida lub badać powody takowego. Myśl jej odermana od żałobnych modlitw, była wyłącznie zajętą jej własnem utrapieniem. Była ona córką zamordowanego człowieka, a zemsta dla każdego irlandzkiego serca jest świętym obowiązkiem.
Jermyn nie mógł swego roztargnienia usprawiedliwić równie ważnym powodem. Przy łożu śmiertelnem brata, myślał tylko o Ellenie. Usta szeptały łacińskie modlitwy, serce nie wtórowało im.
Od chwili rozpoczęcia modlitw, Ellen wydawała się też roztargnioną i wyrzuty, które sobie z tego powodu czyniła, odbijały się na jej pięknej twarzy. Jermyn ciekawie śledził za wysileniami, jakie czyniła, by się oddać wyłącznie modlitwie.
Chciał odgadnąć znaczenie tych spojrzeń, które podnosiły od czasu do czasu jej powieki pobożnie spuszczone i zwracały się na drzwi zamknięte.
Cóż takiego było za owemi drzwiami?
We wspólnej sali bydlęta spały, a brytany wciąż wyły żałośliwie. W Jermynie zaczynało się budzić podejrzenie, coś w głębi zranionego serca zdradzało przed nim obecność wroga. Odgadywał może w tej chwili, że kula jego nie zabiła Percy-Mortimera; zaczął przypuszczać, że major został ukryty gdzieś w okolicy, pewnie w jednej z tych biednych chat, porozrzucanych wśród gór Mamturh.
Za tem to tajemniczem ukryciem wzrok Elleny śledzić zapewne usiłuje. Zazdrosna i szalona nienawiść, wzburzała serce Jermyna.
Ściskał ręce na piersi rozdzierając sobie skórę paznogciami. Twarz jego była naprzemian to purpurowa to zsiniała. Cierpiał i łaknął krwi. Zabił by w tej chwili swego wroga chociażby na klęczkach błagającego litości, dobił by go konającego.
Wieczorem, gdy ujrzał Ellen bez rany, dziękował Bogu, teraz jednak złorzeczył Opatrzności, gdyż kula, która oszczędziła szlachetną jego krewną, chybiła serce Mortimera.
A krwawe te myśli snuły się pod czołem pacholęcia osłonionem blond włosami cienkiemi i łagodnemi jak jedwab. Groźne to oko nie mogło się zupełnie pozbyć wyrazu słodyczy; konwulsyjnie zaciśnięte usta, stworzone były raczej do uśmiechu.
Modlitwy trwały wciąż, długie i smutne. W czterech rogach łóżka gorzały cztery trzcinowe świece, drżące ich światło padało na twarz zmarłego.
Gdy Michey kończył psalm jeden, zatrzymywał się, milczenie panowało w sali, przerywane tylko szlochaniem małej Peggy i żałosnem wyciem psów. Potem głos najstarszego Mac-Diarmida wznosił się znowu monotonny i poważny i wszyscy obecni powtarzali za nim słowa modlitwy.
Podczas gdy Michey po krótkiej przerwie rozpoczynał na nowo litanię, wszedł parobek Joyce.
Zbliżył się do Micheya, który przerwał modlitwę.
— Jeżeli ksiądz przyjdzie, — rzekł Joyce cichym głosem, — to nie prędzej jak jutro rano, wielu jest zabitych w parafii, a wyście się zgłosili ostatni.
Surowa twarz Micheya zachmurzyła się jeszcze bardziej.
— Był on dobrym chrześcijaninem, — rzekł, rzucając smutne spojrzenie na ciało Dana. — Ale czyjaż dusza może się obejść bez modlitwy? Potrzeba głosu księdza dla otworzenia bram niebieskich.
— Zrobiłem co mogłem, — rzekł Joyce.
— Widziałeś obydwóch wikarych i dyakona?
— Widziałem ich wszystkich.
— Powiedziałeś im, że jeszcze są dwie krowy sześć baranów pod strzechą Diarmidów?
— Powiedziałem, że oddacie ostatniego szeląga za świętą modlitwę. Ale to są słudzy Pana Boga, wiesz o tem, biorą pieniądze tylko by się dzielić z biednymi, a ci zabicie, za których się tej nocy modlić będą, nie mają czem ich zapłacić.
Michey wstrząsnął kudłatą swą brodą i zmarszczył gęste brwi.
— Są to święci ludzie, — wyszeptał Michey, — ale bratu Dan potrzeba modlitwy. Kochał nas bardzo za życia, należy mu się od nas dobra śmierć. Chodźcie ze mną Sam i Larry! Ksiądz musi przyjść, czy chce czy nie chce.
Młodzi ludzie zawahali się, ale pomyśleli o duszy brata, błądzącej między niebem i ziemią i mimo głębokiej czci, jaką ludność katolicka otacza swoich biednych księży, Sam i Larry poszli wraz z Micheym drogą wiodącą do Knockderry. Przy umarłym pozostali tylko Owen, Katti, parobek Joyce i mała Peggy.
Ellen skorzystała z przybycia parobka by się wysunąć cicho. Nikt nie spostrzegł jej wyjścia, prócz Jermyna, który wyszedł za nią.
Joyce i Peggy klęczeli, Katti zbliżyła się do Owena.
— Nasz brat zginął z bronią w ręku? — rzekła cicho.
— Tak jest, — odpowiedział Owen.
— Molly-Maguires bili się dzisiaj w bagnach Clare-Galway?
— Stronnicy O’Conella bili się na ulicach miasta. Módl się za naszego brata Katti!
— Wobec jego śmiertelnego łoża, nie mam serca walczyć z twemi podejrzeniami.
Owen ukląkł. Katti poszła za jego przykładem, przekonana raz jeszcze i żałująca.
W pokoju panowało głuche milczenie.
We wspólnej sali, pozostawionej bez światła, Jermyn podsłuchiwał, przyłożywszy ucho do drzwi Elleny. Przy nim obydwa brytany próbowały wsunąć łby podedrzwi i warczały strasznie.
Jermyn uważnie śledził ich ruchy i marszczył brwi. Słabe światło przechodziło przez szparę. Jermyn już kilkakrotnie nachylał się, by zobaczyć co się dzieje w pokoju Elleny.
Lecz zawsze powstawał nie uskuteczniwszy swego zamiaru. Czoło jego rumieniło się od wstydu i dręczącej go żądzy. Nie śmiał. Cześć religija, jaką, Mac-Diarmidowie otaczali swą szlachetną krewną, wstrzymywało go.
Jermyn zachował tę cześć wśród swej miłości. Mur święty odgradzał go od Elleny. Kochał ją szalenie ale i ubóstwiał zarazem, a uczucie to napełniało go obawą.
Minął tak kwadrans. Jermyn stał wciąż na tem samem miejscu patrząc na słabe światło przechodzące przez dziurkę od klucza i nie śmiejąc przyłożyć oka do zamku. A jednak gorączka ogarniała go, dałby kilka lat życia by się dowiedzieć co się tam dzieje o kilka kroków od niego po za tą ścianą.
Nie mógł już wytrzymać. Miał odejść, by nie uledz pokusie, gdy naraz usłyszał przytłumiony jęk w pokoju Elleny. Jednocześnie obydwa psy rzuciły się ku drzwiom i zawyły groźnie.
Bolesne westchnienie wyrwało się z piersi Jermyna, oczy mu się zaćmiły i wśród nocy ujrzał w wyobraźni bladą twarz majora Percy-Mortimera. Szybkim ruchem, którego powstrzymać nie mógł, schylił się i ustawił oko naprzeciwko dziurki w zamku. Nic nie zobaczył, gdyż w tej samej chwili jakiś przedmiot zasłonił mu otwór.
Psy rzuciwszy się na drzwi, obudziły obawy Elleny, która także dręczona była przeczuciem i trwogą.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.