Pojednani (Prus, 1935)/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Pojednani
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom IX
Opowiadania wieczorne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały utwór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom IX
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Gromadzki został w mieszkaniu sam, jak Marjusz na gruzach Kartaginy. Po prawej ręce miał amarantowy fotelik, z którego zwieszały się niedbale rzucone popielate spodnie; po lewej stół, na nim dziurawą czterdziestówkę, której blask napełniał cały pokój. Nieco dalej, na lewo, widział niedokończony rękopis, za który, choćby go nawet skończył, dopiero jutro może odebrać pieniądze; zaś naprzeciw, za oknem, wznosiła się ta sama ściana oficyny, na której tak jeszcze niedawno czytał oczyma duszy długi spis potraw tanich, tłustych, pożywnych, a nadewszystko gorących, bardzo gorących. Już nietylko z każdej potrawy, ale nawet z każdej nazwy dymiło się i pachniało świeżemi kartoflami, słoniną i przywarzoną cebulką.
Włożył obie ręce w kieszenie i wybuchnął demonicznym śmiechem:
— A... cha! cha!...
— Proszony obiad — myślał — na którym, jeżeli dadzą mi co dobrego, mam pamiętać o nich...
— A... cha! cha!...
Wczoraj może zjadłem ze sto dwadzieścia gramów białka, ze sto tłuszczu i ze czterysta wodanów węgla... Ale dziś... trochę cukru w herbacie i może z pięćdziesiąt gramów chleba, co znaczy: ze cztery gramy białka, jeden tłuszczu i przeszło dwadzieścia wodanów węgla... No, jak Boga kocham, że przy takiem odżywianiu się nawet porządnie z głodu umrzeć nie można...
Kilka razy przeszedł się po mieszkaniu i znowu myślał:
— A, podły rządca!... Dlaczego on nie przyszedł jutro, po obiedzie?... Miałbym za przepisywanie i oddałbym za komorne, śpiewając... Dziś zjadłbym porcję kiełbasy z kapustą i kotlet wieprzowy z kartoflami, a ile chleba!... Przysięgam na Boga, że zebrałoby się ze sto dwadzieścia gramów białka, ze sześćdziesiąt tłuszczu, no... a węglowodanów... ile wlezie... A teraz co?... Mam ze sześć kawałków cukru... więc gdzie tu białko, gdzie tłuszcz?... Bodaj tych rządców i gospodarzy cholera, wścieklizna, nosacizna!...
— I to tak będzie do końca — mówił sobie, chodząc. — Co miesiąc komorne, co pół roku wpis... Korepetycyj niema, cudów także niema... Ucz się, zdawaj egzamina... Gdyby Leśkiewicz dał mi tę korepetycję, bah!... Ale onby mnie utopił w łyżce wody... Jak tylko odbiorę pieniądze za przepisywanie, pójdę do lecznicy i zważę się, a za dwa tygodnie drugi raz... Jeżeli mi wagi ubędzie, niech wszystko djabli wezmą... Przecie jeszcze znajdę postronek...
Spojrzenie jego padło na przedziurawioną czterdziestówkę, która w tej chwili jaśniała jak słońce. Stanął obok stołu, patrzył na monetę i myślał:
— Gdybym kupił ze dwa funty chleba, a za resztę choćby kiszki i salcesonu, miałbym prawie tyle, ile potrzeba, białka, węglowodanów i tłuszczu... Przytem gorąca herbata... W nocy dokończyłbym przepisywania... później do prosektorjum i do kliniki... Tak, za czterdzieści groszy można kapitalnie utrzymać równowagę organiczną...
Nagle błysnęły mu oczy i rumieniec uderzył na twarz. W całej postawie było widać determinację.
— Ja poprawię spodnie temu, temu za... smarkaczowi!... — wykrzyknął. — A jutro zwrócę im czterdzieści... kopiejek i powiem: nie miałem ani grosza, więc skróciłem portki i wziąłem czterdziestówkę. A dziś macie ją z procentem. Nie będę się przecież wyczerpywał, bo jeszcze się przydam.
Niezbyt prędkim, ale stanowczym krokiem poszedł do swego kufra, wydobył szpulkę czarnych nici, tudzież igłę, podobną do lancy... Potem naostrzył scyzoryk na marmurku. Następnie, wróciwszy do pierwszego pokoju, rzucił na stół popielate spodnie, rozciągnął, odmierzył... Zamknął drzwi od sieni, wyszukał cienką, ale mocno oprawną książkę, przyłożył ją do nogawicy, jak linję, i chlast... chlast scyzorykiem. Za pierwszym razem na korcie zrobiła się kreska, za drugim wgłębienie, za piątym i szóstym kawałek nogawicy odpadł. To samo z drugą: odmierzył, położył książkę i ostrym scyzorykiem chlast!... chlast!... Znowu kawałek nogawicy odleciał; spodnie były skrócone.
Teraz Gromadzki nawlókł swoją kolosalną igłę, związał nitkę we dwoje, cofnął się w głąb pokoju, ażeby go nie widzieli sąsiedzi zprzeciwka, i zaczął zakładać i zeszywać skrócone nogawice. Robił to tak szybko i dokładnie, że sam profesor Kosiński musiałby go uznać za znakomitego chirurga.
Szył i myślał:
— Dwa funty chleba... salceson i kiszka podgardlana... Akurat będzie ze sto dwadzieścia gramów białka, ze sześćdziesiąt gramów tłuszczu i ze czterysta wodanów węgla. A jutro oddaję czterdzieści kopiejek i idę do Wróbla na obiad z kawą i z piwem... Kufel piwa, nie... dwa kufle!... To mi się przecież należy...
W godzinę skończył obszywanie nogawic. Następnie odpruł ściągacze, znowu zapomocą książki i scyzoryka wyciął klin w pasie i znowu szył z prędkością kurjerskiego pociągu, a dokładnością machiny rachunkowej. Żaden Nelaton, żaden Ambroży Paré, ojciec nowożytnej chirurgji, nie wykonał tak szczęśliwej operacji.
Wtem, kiedy już przyszywał drugi ściągacz, zapukano do drzwi. W Gromadzkim krew zastygła. Machinalnie wpiął igłę w mundur, popielate spodnie rzucił na łóżko Kwiecińskiego, i blady jak kreda wybiegł do przedpokoju.
Dobijała się stróżowa.
— Czego chcecie? — niecierpliwie zapytał Gromadzki.
— Panowie kazali mi tu przyjść... Może samowar nastawić?
— Nie potrzeba.
— To może zamieść, bo teraz mam czas...
— Niedługo wyjdę, to zamieciecie.
— A może co zeszyć? — spytała złośliwie stróżowa, patrząc na igłę, wpiętą w mundur Gromadzkiego.
Zawsze ją to bowiem gniewało, że taki pan, taki uczony, sam sobie wszystko naprawia, zamiast dać zarobek uczciwej kobiecie, obarczonej mężem i dziećmi.
— Dziękuję wam!.... — odparł i zatrzasnął drzwi pod nosem troskliwej baby.
Odeszła, mrucząc jak niedźwiedzica, której zaniepokojono małe. Gromadzki wrócił do swej roboty, wziął się do niej z podwójną pilnością, ale w duszy jego zbudził się niepokój.
— Co tu robić?... — myślał. — Baba zaraz powie, że nie skracała spodni, a co ja im odpowiem, jeżeli zapytają o czterdziestówkę?... Kwieciński i Łukaszewski nie szykanowaliby mnie, ale Leśkiewicz?... Jutro zaraz przed całym uniwersytetem rozgada, że za czterdzieści groszy szyję cudze portki, jak świnia!...
Skończył szyć, obejrzał swoje dzieło i znalazł je pięknem. Ale choć żołądek wielkim głosem upominał się o białko, tłuszcz i węglowodany, leżąca na stole dziurawa czterdziestówka wydała mu się jakoś ciemniejszą i nawet brudniejszą.
Powiesił odnowione spodnie na drzwiach, zapalił papierosa i zaczął chodzić po mieszkaniu.
— Czterdziestówkę — myślał — zarobiłem, jak amen w pacierzu... Wziąć ją, czy nie brać?... Wczoraj także kiepsko jadłem, na jutro do wieczora nie mam nic... Organizm wypala się... suchoty... Ale jutro wszyscy krzykną, żem świnia... Każdy wreszcie coś dał temu chłopcu: Niezapominajka spodnie, Śledź marynarkę, a o mnie powiedzą, żem chytry i że wyzyskuję takiego biedaka...
Po wypaleniu papierosa głód jakoś uspokoił się. Gromadzki zjadł jeden kawałek cukru, drugi... Następnie zaszedł do kuchenki, gdzie leżał węzełek chłopca i rozwiązał go. Były tam dwie koszule perkalowe, już brudne, majtki zgrzebne, także brudne, i dwie pary nowych skarpetek (dar panny Marji Ciechońskiej).
Gromadzki obejrzał ubogą bieliznę chłopca, biorąc każdą sztukę w dwa palce i wystawiając pod światło. I nagle serce ścisnęło mu się gwałtowniej aniżeli pusty żołądek na myśl, że on nic nie dał takiemu biedakowi, jak ten oto Walek. Wszyscy dali, nawet Leśkiewicz, a on nietylko nie dał nic, ale jeszcze chciał zjeść obiad na koszt nędzarza, który nie ma czystej koszuli.
— Podlec jestem!... — mruknął.
Zbliżył się do otwartego okna i zaczął wołać:
— Barbarja!... tu... tu!...
— Mamo, pan woła — odezwał się cienki głosik na podwórzu.
Gromadzki zapalił drugiego papierosa, włożył czapkę nabakier i czekał. Po niemałej chwili zapukała do drzwi stróżowa.
— Czego?... — zapytała pochmurnie.
— Macie tu — rzekł Gromadzki, wskazując na stół — czterdzieści groszy... A tu — dodał — jest brudna bielizna tego chłopca... Trzeba ją wyprać na wtorek.
Ponure oblicze baby rozjaśniło się.
— Pan wychodzi? — rzekła — może samowar nastawić?
— Nie potrzeba — odparł. — Idę na obiad proszony.
I wyszedł z głową niezmiernie zadartą, trzymając ręce w kieszeniach, w których nie było ani grosza.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.