Bracie śpiewaku! Więc ci już tak wcześnie
Porzucić przyszło i lutnię i pieśnie?
Więc ci tak rychło przyszło skrzydła zwinąć
I na dnia jasność twarz zgasłą obrócić,
I taką cichość w sobie mieć, i rzucić
Ziemię, i lecieć precz, i we mgłach zginąć...
Więc już tak wcześnie?...
Z żórawianego oderwany stada
Coraz to jeden ptak z błękitu spada...
Bo ciężka rzecz jest pod wichry się zrywać,
I wyłamane pióra nieść do góry,
I mieć na czole znak wieku ponury,
I duszę pełną łez — a przecież śpiewać,
Jak ptak, co spada...
I oto dzisiaj matka Ukraina
Stepowem echem nie dowoła syna,
I nie doliczy między sokołami
Tego, co latał w zmierzch letni i cichy
Do Perepiaty i Perepiatychy.
I w skrzydła smętny bił nad mogiłami,
Gdzie zorza sina...
A ja — cóż powiem? I jakiemi słowy
Kwiat ci śmiertelny porzucę u głowy,
Kiedym jest sama harfą, co ma tony
Zmieszane z płaczem, i skarg pełne dźwięki,
I nie znam żadnej tak cichej piosenki,
Przez którą mógłbyś błogo być uśpiony
W ten sen grobowy...
Nie porzuciłeś, bracie, dla mogiły,
Domu wesela, ani domu siły,
Ale odszedłeś z cichą, białą twarzą
Od chaty, której węgły są ruszone,
I kędy sprzeczne wichry gospodarzą
I sprzeczne siły...
A gdyśmy w chacie tej siedzieli smutni,
Tyś takie struny nawiązał na lutni,
Co wieczną wzruszeń moc nad sercem mają...
Przez pół westchnienia, a przez pół uśmiechy,
Niby to żale, i niby pociechy,
Co w szumach brzozy tej płaczącej grają,
Tej srebrnej lutni...
A teraz, cóż ci wyniesiem z tej chaty.
Gdyś już w odlocie od nas — duch skrzydlaty —
I jak cię żegnać będziem, bracie miły?...
Ach, dla śpiewaka, co żył między swemi,
Nie mamy więcej nic nad garstkę ziemi,
Nad wielką ciszę i spokój mogiły,
I łzy, i kwiaty...