Poezye. Serya trzecia/Dziecię wieszczek, nowella w trzech pieśniach z Pawła Heysego/Pieśń druga

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Heyse
Tytuł Poezye. Serya trzecia
Podtytuł Dziecię wieszczek, nowella w trzech pieśniach
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1887
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Konopnicka
Źródło Skany na Commons
Indeks stron
Pieśń druga.


Pierwsze „rendez-vous!” Wiosenne podmuchy
W zakrzepłe piersi wieją z tego słowa!
Któż jest tak stary, tak zimny, tak głuchy,
Co na dnie duszy w świeżości nie chowa
Młodzieńczych wspomnień? Tak szkła odłam kruchy,
Na wieki znaczy rysa dyamentowa.
Ileż lat! przecież dotąd mi się marzy,
Jak kapelusik ów był jej do twarzy!

Sama go matka włożyła na włosy...
„W ogrodzie chłodno” — Chłodno? pani droga!
Wszak dziewczę płonie, jak świtem niebiosy.
W szesnastym roku — i zima nie sroga!
Drobnemi kroki wilgotną od rosy
Łąkę przebiega... to potknie się noga,
To się przychyli, gdzie rośnie wyniosły
Buk, jakby fiołki dziś jeszcze tam rosły!

Jakto! znajomych kroków tak się lęka,
Jakby o niczem zgoła nie wiedziała?
O obłudnico! czyliż moja ręka
Czarno na białem ci nie napisała,
Że „serce moja ból śmiertelny nęka...
Że gdybyś tylko wieczorem zechciała...
Dzisiaj… nad stawem… łaskawem obliczem...”
I ty przychodzisz — i nie wiesz o niczem?

Pod wpływem chwili, choć bardzo dziecinny,
(Od Kalilbada młodszy rokiem przecie)
Byłem poważny tak, jak każdy inny,
Co kiedykolwiek rozprawiał na świecie
O wiecznym związku serc! Ona — niewinny
Wzrok opuściła, wstążki w palcach gniecie.
A gdy jej rączkę uściśnieniem pieszczę,
Jak błyskawica przebiegły ją dreszcze.

Wreszcie na ławie siedliśmy oboje.
„Seryo to bierzesz?” — pytałem z pośpiechem.
Pobladła, wzniosła jasne oczy swoje,
I „bardzo seryo!” — odrzekła z uśmiechem.
Więc dalej gadać!… dzieciaków, ot dwoje,
Słów my się naszych nie strzegli przed echem;
I chociaż mogłem (tak byliśmy sami),
Ust jej mojemi nie tknąłem ustami.

Poprostu, na myśl nie przyszło! inaczej,
Byłbym się ważył, tybyś nie broniła...
Nie byłem wcale nieśmiały, a raczej
Wyznam, że tęskność dawno mnie trawiła!
Lecz teraz, jak to dziecko, co obaczy
Przysmak, który mu matka przyrządziła,
Nie je, szczęśliwe, że go swoim zowie;
Tak mnie pragnienia nie postały w głowie!

Nigdym nie posiadł, o czem ja tam marzył...
I nigdy ust tych, co się oddawały,
Nie tknąłem! Jakiś chłód uczucia zwarzył.
A gdym ją żegnał na zawsze, zdrętwiały,
Tom do ust niosąc dłoń jej zauważył —
Przez rękawiczkę — że palce jej drżały,
Koniec był zwykły, szpetny, obojętny...
Ale początek — wieczyście pamiętny!

Gdzie ty się błąkasz pieśni? z Astrachana
Do... cicho! przecież nie pamiętnik piszę!
Powróćmy lepiej do Kalilbad-hana.
Jak wolne chwili zapadają w ciszę,
Zanim w gwiazd blasku nadejdzie czekana!
Kto nie wie, jak się wahadło kołysze
W oczekiwaniu, jak minuty cieką
Śmiertelnie długo... ma pod nosem mleko.

Kalilbad był sam — i pełen tęsknoty
Szukał spokoju, biegając po gmachu…
Przyjdzie?… nie przyjdzie?… Puhar szczerozłoty
Nadziei na dnie — mieści w gorycz strachu.
Zbierał wachlarze przedziwnej roboty,
Szkatułki drogie o cudnym zapachu,
Mnożąc weselne dary, jakie w świecie
Tysiąca nocy zaledwie znajdziecie.

Nawet korona z pereł i rubinów,
Którą królowa nieboszczka nosiła
Podczas wspaniałych, dorocznych festynów,
Na młodszem czole będzie dziś świeciła.
Hussejn, zdziwiony niezwykłością czynów,
Pyta: „Czy jego wielkość zaprosiła
Gości na dzisiaj?…” Lecz książe rozkazał
Krótko: „Idź spać już!” — i drzwi mu pokazał.

Istniał gdzieś w starem, jedwabnem obiciu
Otwór, nie duży — lecz przecie dość wielki,
By przezeń można wypatrzeć w ukryciu
Tajniki państwa — i różne figielki
Książąt — przy jakiem tête-à-tête… W użyciu
Był on oddawna na przypadek wszelki;
Tam podglądała służba ich wielkości,
Z wyższych poleceń — albo z ciekawości.

I Hussejn takoż udał się na czaty,
Wstrzymując oddech. Nic nie widział długo;
I tylko książe, jak jeniec skrzydlaty,
Wzdychał, księżyca oświecony smugą.
Z pobladłą twarzą, w pośrodku komnaty,
Wstrząsany dreszczem stał przed wiernym sługą,
Przygryzłszy wargi, nasłuchiwał bacznie
Ilekroć wietrzyk w drzewach szumieć zacznie.

Księcia zdobiła szata purpurowa,
Gronostajami wkoło bramowana;
Rękojeść szabli jego szmaragdowa
Zawstydzić mogła skarb wielkiego hana;
Lustro pochlebne szeptało mu słowa…
Że piękna była postać młodociana,
Dawno już wiedział; wszak pochwał czczym dymem
Był okadzany — i prozą — i rymem.

Lecz jakże z wieszczką równać się w urodzie
I najpiękniejszy ze śmiertelnych zdoła?…
To też od rana niepokój go bodzie,
Czy narzeczona nie uzna go zgoła
Brzydkim?… Kto wie też, czy przy swej przyrodzie
Człowieka zechce pokochać?… I z czoła
Odgarnął ręką, od gorączki drżącą,
Bujnych swych włosów gęstwę czarną, lśniącą.

Przyjdzie?… Nie przyjdzie?… a nuż przedsięwzięcia
Królowa wieszczek nie uzna?… A może
Matka zabroni wybrać córce księcia?…
Pewno w pałacu jej, o każdej porze,
Skrzydlate smoki pilnują dziewczęcia,
I czary wkoło otaczają łoże…
O biedny książe!… Wtem — przestał oddychać…
Na schodach — zda się, chrzęst jedwabiów słychać!

Stanął — i patrzy — i drżą mu kolana…
Puka!… tak tylko wieszczki pukać zwykły!
Rzucił się do drzwi… Zawoalowana
Dziewczyna w progu stoi, jak cień nikły,
Bez ruchu. Więc to, co dusza młodziana
W snach przeczuwała, cud dziwny, niezwykły,
Spełnił się wreszcie, nadzieje — dojrzały!
On może ręką dotknąć — ideały.

Bez tchu stał przed nią, jak ci, co się boją
Spłoszyć widziadło… dziewczę milczy skromnie.
„Giulnaro! — wyrzekł wreszcie — daj mi twoją
Rączkę!… Prawdaż to?… ty przyszłaś tu, do mnie?
Kraj swój zamieniasz na ojczyznę moją?…
Zda się, że marzę o czemś nieprzytomnie…
O pójdź tu bliżej! niech dotknę się ciebie.
Powiedz: jam twoja, na ziemi i w niebie!…”

Ona jednakże bez ruchu, milcząca,
Stoi na progu… książe dłoń ujmuje
Z słodką przemocą, ciesząc się bez końca,
Że mu na skrzydłach gdzie nie ulatuje…
A gdy stanęła w jasności miesiąca,
Z dziewiczych rysów zasłonę zdejmuje.
Wstrzymując ledwo okrzyk uwielbienia…
Tak cud ten żywy przechodził marzenia!

Z różnych widzianych dotąd wizerunków
Znał tylko wieszczki o długich blond włosach,
Z płcią różowawą — jak od pocałunków;
I uśmiechnięte — jak gwiazdki w niebiosach.
A tutaj widzi ślad ciężkich frasunków
I więcej płaczu odgaduje w losach,
Niźli uśmiechów… Ta cera smagława,
Wśród łez zgubiła kędyś do róż prawa.

Twarzyczka ściągła i szczupła i śniada,
Purpurą wzruszeń ledwo zapłoniona;
Wązkie jej czoło opływa kaskada
Czarnych i bujnych włosów, jak korona;
Brew w łuk zagięta, ku skroni opada,
Jak pióro krucze. Jeśli dowiedziona
Rzecz, że blondynką była jej nadobna
Matka, to ona — do ojca podobna.

I kto wie nawet, czy wieszczki Karkasy
Książe Foh włosy nie zjednał czarnemi?
Sprzeczność przyciąga i po wszystkie czasy,
Blondynki pragną brunetów na ziemi.
Wszak jednostajność niszczy piękność rasy.
Lecz jeśli można względami ludzkiemi
Tłómaczyć winy wieszczek — bez uśmiechu.
Przyznaję: — dziecię warte było grzechu.

Historya stroju jej nie opisuje;
A że nie myślę iść Cazotta śladem
I zmyślać bajek, więc mocno żałuję
Iż brak mi źródeł; przecież — za przykładem
Mojej kroniki — seryo utrzymuję,
Że piękność z lada kwiatka ma dyadem.
Zwięzły historyk po prostu jest zdania,
Iż „była cudną do pocałowania”.

„Giulnaro! — błagał — czyś ty nieszczęśliwa,
Że tutaj jesteś?… Czy nigdy spojrzenia
Twego nie ujrzę?” Naówczas, trwożliwa,
Podniosła rzęsy długie, pełne cienia…
A z modrych oczy taka jasność żywa
Błękitną smugą drżącego promienia
Biła w młodzieńca pierś, iż mu się zdało,
Jakoby serce jego zmartwychwstało.

Znacie szafiry?… o nie! — te nie żyją…
Leśne fijołki?… nie! — te są zbyt płowe…
Wrześniowe niebo, gdy błękity piją
Różaność wschodu — i rosy perłowe?
Zimne… zbyt zimne!… Jakże więc i z czyją
Pomocą znajdę porównania nowe?
Chyba z poety tego wezmę słowo,
Co w Capri zwiedził grotę lazurową.

Ten, kto na płaskiem czółnie pochylony
Przepływał popod zębate granity,
Wie, jaki zachwyt, z trwogą połączony,
Budzą tam blade, kryształowe świty…
Wtem pluśnie rybka, grzbiet swój prześwietlony
Odbłyskiem słońca niosąc w wód błękity…
Wtedy lazury drżą blaski takiemi,
Że nic równego — na niebie — i na ziemi,

Chyba — Giulnary oczy, które płoną
Wstydliwie rzęsy przyćmione długiemi
I jeśli śniade lica, pod koroną
Czarnych warkoczy, zdradzają krew ziemi,
Przecież, że z wieszczki została zrodzoną —
Kto raz się spotkał z oczyma takiemi.
Pewno nie wątpił — i nie szukał fary,
By w księdze metryk znaleść dowód wiary.

„Droga! — rzekł książe — jak dzięki mam składać,
Że nieznanemu powierzasz się śmiało?…
Przebacz mi!… pięknych słów nie umiem gadać…
Wzruszenie szczęścia głos mi odebrało…
Wszystko czem jestem, co mogę posiadać,
Bez ograniczeń — i duszę — i ciało
U nóg twych składam! — i chciałbym się łudzić,
Że tęskność ze snu nie będzie cię budzić!…

„Ty jednak milczysz… masz wzrok zadumany…
O pójdź tu!… spocznij!… ty jesteś znużona!…
Czy zechcesz spojrzeć na skromne te ściany?
Nie jest-to wieszczek siedziba złocona…
Dom mój jest mały — ale gaj różany
Kwitnie wokoło — i palma zielona…
Przywykniesz, jeśli nie będzie ci wstrętny
Pan domu… jakże?…” Spuściła wzrok smętny.

„Nie! nie chcę, nie chcę by usta mówiły,
Czego twe serce czuć jeszcze nie może…
Kiedy mnie poznasz — i będę ci miły —
Przyznasz, że ludzie — też stworzenia boże!
Prawdaż to, że nas losy rozłączyły
Na cały miesiąc, nim błyśniesz na dworze,
Jako królowa?… O! jak zimno sądzą
Miłość te, które losem naszym rządzą!

„Znasz je?…” Skinęła zamiast odpowiedzieć
Westchnienie łonem wzruszyło dziewiczem.
Zamilkł i książe; on radby coś wiedzieć
Więcej o życiu wieszczek tajemniczem,
Ale Giulnara zdawała się siedzieć
Bez czucia, jakby przed strasznem obliczem
Meduzy jakiej… tylko dłoń, co drżała
W ręku książęcia, życie w niej zdradzała.

Rozmowa w dwoje, której koszt opłaca
Ktoś jeden z pary gruchającej tkliwie,
Rychło zasypia; nie mała to praca
Mówić, gdy luba milczy uporczywie;
Wniwecz się cały dowcip twój obraca
I — że całujesz — wcale się nie dziwię!
Ale Kalilbad, choc nieraz czytywał
O pocałunkach, sam w ogniu nie bywał.

Podał jej czarę wina — wzrusza głową.
Sorbet, owoce przepyszne z koszykiem —
Nie chce; ust żadne nie otwiera słowo…
Jakże ma mówić, czy wieszczek językiem?
Książe przestraszył się… wszak taką mową
W całym się dworze nie dogada z nikim…
„Lecz do wesela zrozumiem ją pewnie!”
Tymczasem, dary przedstawia królewnie.

„Pójdź, o najdroższa! — rzekł w tkliwem wzruszeniu —
Obacz, czy skarb mój zając cię nie zdoła…
Oto dyadem, co w włosów twych cieniu
Ma błyszczeć, na kształt miesięcznego koła…
Oto korona — kamień przy kamieniu —
Co była godną matki mojej czoła
Dotykać — teraz, błogą ma nadzieję,
Że w niej młodzieńcza księżna zajaśnieje.

„A oto pierścień, co jak słońce płonie;
Syn go najstarszy brał z ojca i dziada,
By z nim ozdobić tę, która na tronie,
Jak monarchini, przy boku mu siada…
A jak ten klejnot, tu, w całej koronie
Równego nie ma, tak dla Kalilbada
Tyś jest jedyna!… o daj mi swą rączkę —
I weź na wieczne śluby tę obrączkę!”

Tu się pochylił — i gibkim ramieniem
Objął ją — w usta całując… Pobladła —
I ze śmiertelnem jakiemś przerażeniem
Nagle mu do nóg na dywan upadła,
Kolana jego rączek swych pierścieniem
Objąwszy, z twarzą jakby u widziadła
Białą… Usta jej: „łaski!” — wyszeptały,
A on stał przed nią, drżąc z wzruszenia cały.

Wreszcie się schylił, by jej uścisk błogi
Złożyć na czole; zerwała się z ziemi...
„Ach puść mnie, panie! puść!… na wszystkie bogi!...
Z zamku mnie wypędź rękami własnemi...
Niech się nade mną dopełni los srogi!...
A gdy już ujdę krokami cichemi
W cień i w noc — przebacz! zapomnij, o panie,
Żeś mnie tu widział!...” Głos stłumiło łkanie.

Lecz ten szalony wybuch był dla księcia
Jak objawieniem uroków dziewicy.
„O nie! — zawołał — z mojego objęcie
Nikt cię nie wyrwie, blasku mej źrenicy!
Nie wzbraniaj sercu miłości przyjęcia!...
Wyznaj, dla jakiej smutnej tajemnicy
Chcesz mi ulecieć?...” — Łzy jej w oczach stoją:
„Panie! nie godnam być i sługą twoją!”

On patrzy, jakby z oczu chciał dochodzić,
Co za szał nagły unosi jej ducha?...
Prędzejby wierzył, iż kłamstwa dowodzić
Mogą mu zmysły, niż — że prawdy słucha.
„O panie! dłużej nie mogę cię zwodzić! —
Ze łkaniem znowu dziewczyna wybucha —
I choćby w sztuki poszarpać mnie miano,
Wyznam ci zdradę podle uknowaną.

„Gdyż wiedz, o książe! iż nie jestem zgoła
Dziecięciem wieszczek, lecz nędzną istotą,
Podrzutkiem, który nie śmie podnieść czoła...
A jeśli umrzeć mam — umrę z ochotą!
Bom bez ojczyzny, jak wiatr, co dokoła
Lata... i ręce bezlitosne oto
W mocy mnie swojej mają... lud tułaczy
Podjął mnie kędyś, na żywot żebraczy!

„Step był mem łożem — lub kamień wśród drogi,
Mlekiem mnie klaczy cyganki karmiły.
Ciernie mi bose kaleczyły nogi,
A skórę żary słońca przepaliły.
Ilekroć w wioski przybyliśmy progi
Musiałam tańczyć, choć mi brakło siły
I wróżyć w chatach, i żebrać przy drodze.
Wróciłam próżno — to bito mnie srodze.

„Lecz chociaż nigdym dawniej nie słyszała
O cnocie, zbrodni, o prawdzie, o Bogu,
Przecież mnie hańba zawsze przerażała;
I — czysta żyłam tam — na tym barłogu!
Aż raz, gdym meczet otwarty ujrzała
I prawa niebios posłyszałam w progu,
Codziennie modły prorokowi składam
I z doli mojej Bogu się spowiadam!

„Tak żyłam dotąd; a kiedy nareszcie,
Do twego państwa losy nas przywiodły,
O niczem innem nie mówiono w mieście,
Jak o książęciu, którego nie zwiodły
Aż dotąd wdzięki i sztuki niewieście.
Matkę przywódcy pobudził zysk podły
Korzyści — i mnie mając w swojej mocy,
Podstępne dzieło rozpoczęła w nocy.

„Dwie stare wiedźmy, co nieraz w pochodzie
Durzyły ludzi gołębiem i wężem,
Ciebie, o książe! w zamkowym ogrodzie
Podeszły, własnych złudzeń twych orężem,
Prawiąc o wieszczki przecudnej urodzie...
A gdyś im przyrzekł zostać dla niej mężem,
Rade, że sztuka taki obrót wzięła,
Mnie przystroiły, by dokończyć dzieła.

„Tak, one złe są! ich całe zadanie
Obmyślać zdrady, zyski mieć z sromoty...
Lecz sprawiedliwie dziwisz się, o panie,
Czemu ja, do tej należę roboty?
Ach! jak niechętnie! Lecz próżne błaganie,
I nadaremnym był opór sieroty.
W bandzie mi śmiercią okrutną grożono,
Jeśli ich wola nie będzie spełnioną.

„A teraz — teraz ostatnie wyznanie,
Chociażbym tutaj ze wstydu skonała!
Jam do pałacu twego idąc, panie,
Ze szczęścia raczej, nie ze strachu drżała...
Myślałam sobie: niech się co chce stanie,
Bylem go jeszcze raz w życiu ujrzała!
Bom ja cię, książe, widziała już w tłumie,
Kiedyś przejeżdżał pogrążon w zadumie.

„Za nic mam perły, za nic mam klejnoty,
Chociaż łudzono mnie ich obietnicą.
Wiedziałam także, iż nędznej sieroty
Nie zrobisz, panie, swą oblubienicą.
Przyszłam — bo dusza mdlała mi z tęsknoty,
Bo się dławiła podłą tajemnicą
Grożącą tobie! Widziałam na świecie
Kłamstw tyle... Panie, snem jest „wieszczek dziecię”.

„Ileż to razy wróżek kunszt nikczemny
Podpatrywałam w tem życiu tułaczem,
Gdy nim cyganki łudziły tłum ciemny!
Dziś wiem, że duchy są kłamstwem prostaczem.
Ludzkiej nam doli żaden znak tajemny
Nie jawi… w gwiazdach nic my nie obaczym.
Tylko pragnienie cudów łatwowierne
Daje nam pędzić to życie mizerne!

„Wyznałam wszystko! jedyne żądanie,
Niech umrę w twoich zaślubin godzinie!
Ach! jedno twoich ust pocałowanie
Odkryło całą odydę w mej winie!
Tyś się uniżył do kuglarki, panie,
Która wśród tłumów tańczyła na linie...
Ostatnią łaskę twą przyjmę z podzięką,
Jeśli mnie zabić zechcesz własną ręką”.

W prochu, u jego stóp, leżała blada
Twarz jej, a ciemna główka jej bez ruchu
Zdała się czekać na cios Kalilbada.
Lecz książe w niemej boleści wybuchu
Stoi i sercem swojem ledwo włada,
Tak udręczony i wstrząśnięty w duchu,
Jak gdyby piorun rozwiał złote mary.
On życie dałby za powrót swej wiary.

„Powstań Giulnaro!” — rzekł wreszcie — „choć może
Innem cię trzeba nazywać imieniem,
Gdy wszystko, czemu wierzyłem, w tej porze
Niknie, jak śniegi pod słońca promieniem.
Ja mam cię zabić? ja, ciebie? o Boże!
Tyś ocaliła mnie swem poświęceniem
Przed siecią intryg grożących mej sławie,
I obudziła mnie, com spał na jawie.

„Nie! ty żyć będziesz! a szczęścia kwiat biały,
Z tej chwili smutku zakwitnie nanowo.
Gdy cię wywyższę, kto będzie dość śmiały,
By o przeszłości wspomnieć choćby słowo?
Nie sądź, że jakieś przelotne zapały
Myśl tę kaprysem przewiały nad głową;
Nie! gdym całował usta twe, poznałem,
Żeś ty mi źródłem szczęścia w życiu całem!”

Do piersi swoich tuli ją i czeka
Rozpłomieniony, aż ozwie się blada.
Czytelnik widząc, że się to przewleka,
Oczekiwanie dzieli Kalilbada.
Ona się płoni... „tak” z cicha wyrzeka.
Uścisk, łez trochę i zasłona spada.
A jak to wszystkim wiadomo, publika,
Przed końcem aktu, z teatru umyka.

Co do mnie, nicbym znowu tak dalece
Nie miał przeciwko połączeniu pary
Bez żadnych przeszkód; bo wszystkie te hece
Z zakochanemi — to wymysł już stary
I tylko jakieś intrygi kobiece...
Jeśli nie biorąc nazbyt ścisłej miary
Na ród tej, z którą wesele obchodzi,
Książe jest kontent, a cóż mnie to szkodzi?

Ale gdzie idzie o prawdę, któż pakta
Z kłamstwem zawiera dla marnej uciechy,
Wszak w Astrachanie dziecko zna te fakta!
Nuż przetłumaczą mnie? (za ciężkie grzechy)
Miałbym się zpyszna! nie, alea jacta.
Kronik się przecie nie pisze na śmiechy.
Kto mniema, że to trudy są stracone,
Może nie słuchać dłużej, jest... „padrone”.

Ja się historyi tutaj trzymam święcie!
A ona świadczy (są cuda na ziemi),
Że się Giulnara broniła zawzięcie
Losowi, co jej czoło „dyademi”
(Wyraz ten w jakimś znalazłem fragmencie);
I choć się brzydzę dobrami cudzemi,
Brak uczy żebrać, brak rymu — rabować...
W oktawach trudno uczciwość zachować.

„Panie” — błagała — „co czynisz, o panie?
Jak to, królewską matki twej koronę
Podrzutek miałby nosić w Astrachanie?
Przeciw mnie, której życie jest wzgardzone,
Nienawiść ludu i wielkich powstanie?
Czyż nie powiedzą tłumy oburzone,
Żem cię uwiodła czarami tajemnie?
Ach! nawet dobrzy będą szydzić ze mnie.

„Niechaj cię litość nie unosi rzewna.
O szczęściu mojem nie myśl, panie drogi!
Dla ciebie kędyś urosła królewna,
Co skarby wieszczek przyniesie w twe progi.
Ja niechaj zniknę, jako mgła rozwiewna,
A gdy za bramę twą przejdą me nogi,
Gdy znów zapadnę w noc życia nędznego,
Pomyśl: to sen był — zbudziłem się z niego.

„Cyganom powiem, że twarz moja śniada
Łaski przed twojem nie miała obliczem.
Ja, zanim zorza błysnęłaby blada,
Miałam przed tobą nie mówić o niczem.
Przed świtem odejść nie mogę. Gromada,
Nim szpiegi zwietrzą, przejściem tajemniczem
Powróci w lasy; lecz przyrzecz mi, panie,
Że w kraju twoim nic im się nie stanie!”

Zamilkła; piękne swe błękitne oczy
Wzniosła na księcia z błagalnym wyrazem.
Młodzieniec ciężką walkę z sercem toczy,
Wie, że mu szczęście przepadnie z nią razem.
Gdy tak, zbliżeni w księżyca przeźroczy,
Są, jakby cudnym tęsknoty obrazem,
Poza obiciem sąsiednich podwoi
Zakaszlał Hussejn, na znak, że tam stoi.

Frant! uznał, że czas już ratować człowieka,
Który miłością stał tam udręczony.
On pojąć nie mógł, na co książe czeka
I życie sobie zatruwa, szalony!...
Więc z miną sługi, któremu dopieka
Długie czuwanie, jak z drzemki zbudzony,
Przetarł powieki i ziewnął z hałasem,
Biedak, chciał pomódz, przeszkodził tymczasem.

Gdy pierwszy szelest doleciał dziewczyny,
Pierzchła jak łania, którą szczują charty.
Pokój pozostał (dla prostej przyczyny,
Że książe wstydził się zamknąć) otwarty.
Widział ją Hussejn, który od godziny
Poza obiciem odprawiał już warty;
„Co chcesz?” — „Czy jest kto u waszej książęcej
Mości?” — „Sam jestem — i któż miał być więcej?”

„Hm!” — mruknął murzyn — „dziwaczne rozruchy
Ze snu mnie dzisiaj ciągle przebudzały.
Słyszałem, jakby wołające duchy.
Lecz, chwała Bogu, książe zdrów i cały!”
Kalilbad, ledwo wstrzymując wybuchy
Gniewu: — Precz — krzyknął — służalcze zuchwały!
Na oczy odtąd stanąć mi nie wolno!”
— „O panie! przebacz winę mimowolną!

Przyśniłem widać gwar bitwy i błyski,
Bom czytał długo z wieczora Szach-Namę.
Lecz ja tu czuję zapach odaliski!
Książe pan miałeś tu wizytę? damę?
O! ja wiem, kto tak duchów zawsze blizki,
Anioły tylko ten przyjmuje same!
Któż to był, panie? Stawiam w zakład brodę,
Że jakieś piękne stworzonko i młode.

Ale gdzież ona jest, na moją duszę?
Mamże ją gonić?” — „Stój! nie waż się krokiem!” —
Zawołał książe. — „Wyrzec się jej muszę,
Nigdy z tym cudnym nie spotkam się wzrokiem!”
— „I ja to słyszę pierwszy raz? Nie ruszę
Palcem u nogi! i klnę się prorokiem,
Że niema za czem wiatru gnać po świecie!
Drogi wskazywać nie trzeba kobiecie.

Powróci sama”. — „Co ten stary plecie?
Nigdy... przysięgła!” — „I książe jej wierzy?
Lecz poco było puszczać ją? toż przecie
U drzwi są zamki, klucze, jak należy!”
— „Ja miałbym gwałtem zatrzymać to dziecię?
Tę, co mej cześci ufnie się powierzy,
Przeciw jej woli, tulić w mem objęciu?”
— „I!... onaby to przebaczyła księciu!

„Trochę przymusu żadnej nie zaszkodzi;
One bo wszystkie lubią ceregiele!
Na Boga! krzyczą kiedy kto nadchodzi.
A niech się wstrzyma — powiedzą, że cielę.
Te zwłaszcza, którym bardzo o to chodzi,
By o ich cnotach rozprawiano wiele...
Wierzaj mi, książe, żadna nie pokocha
Chłopca, co nie jest zuchwałym choć trocha”.

Lecz książe krzyknął: „Milcz, ty sprośny gadzie!
O! ty jej nie znasz! dziewica ta czysta
Przed swojem własnem szczęściem — moje kładzie;
Dusza jej, jak jej oczy, przeźroczysta.
Ona zawdzięczać berła nie chce zdradzie,
Z ofiary tronu mego nie korzysta”.
— „Mądrze! lecz niech mnie jasny piorun z nieba,
Jeśli do tego tronu aż potrzeba.

„Dosyć cienistej i wonnej alkowy,
Różanych sprzętów, miękkiego obicia,
A ptaszek — wolność za żer swój perłowy
Odda! wierz, panie, doświadczeniu życia!”
Lecz książe, bardziej niż Koran surowy...
Przy księciu, ludzkość, zostałaby... tycia...
I może chciałbyś, jak król chrześcijański,
Z jedyną żoną cieszyć swój gust pański?

„Ależ i oni, wbrew swojej regule
Monogamicznej, nie są zbyt drażliwi.
Niejeden, chociaż żonę kocha czule,
Kiedyniekiedy kaprys jakiś żywi.
To też „ojcami ludu” zwą się króle!
Wszak sam Abraham (i to mnie nie dziwi)
Przykłady uciech podaje niewinnych,
Że Salomona nie wspomnę i innych.

„Jakto! nie mogłeś książe tu, na dworze,
Zapewnić nadal opieki dziewczęciu?
Biedne stworzenie zostawiasz w tej porze
Na łaskę losu? Nie wstyd że to księciu?
Książe się gniewa, lecz pożal się Boże
Nad taką dolą! Wypadnie ptaszęciu
Tułać się teraz, do samego ranka,
Gdzieś tam po nocy, jakoby cyganka!”

„Hussejnie! — przerwał Kalilbad z zapałem,
Żalem i wstydem zażegłeś mi duszę!
Śpiesz! biegnij! szukać jej w królestwie całem!
To, com zaniedbał, nagrodzić jej muszę.
Ach! dachu nawet nie ma nad swem ciałem.
Błąka się w nędzy, w głodzie, zawierusze,
Wśród burz i słoty znużona upada...
Wróć ją! pół państwa weźmiesz Kalilbada!”

„Ależ mój książe! — rzekł negr — w nocy, szare
Są wszystkie koty; a ta piękna kotka,
Kto wie, w jaką się schowała już szparę?
Są pzecież jamy, których bies nie spotka!
Czyż ona jedna tylko? Znam ja parę
Takich śliczności... każda, jak miód słodka.
Gdy książe każe!” — „Milcz, tu podły sługo...
Nigdyś mnie nie znał, choć znasz mnie tak długo.

„Sam pójdę, jeśli to jest w losu woli.
Ślad jej odszukam. Fez mi podaj! — „Oto
Jest; pójdę z księciem, książe pan pozwoli?”
— „Nie chcę, sam idę! i najczystsze złoto
Brudem bezwstydny dowcip twój osmoli!”
— „Niech Allah darzy księcia swą szczodrotą,
By się ta droga zguba odszukała!”
Ale Kalilbad już prysnął, jak strzała.

Czarny szyderca popatrzał za księciem;
Szpetnym grymasem drgnęła twarz odęta,
I z małych oczu przebiegłem mrugnięciem
Rzekł sam do siebie: „Dzierlatka przeklęta!
Mogę spać teraz! najgorzej z zaczęciem;
Lwiątko poczuło krew! ta mała święta
O śniadej buzi, pewno go wyleczy
Z „dzieciństwa wieszczek”, no, i z różnych rzeczy...

„Ja miałbym biegać? bezsenność mi szkodzi.
Ktoby tam wierzył w tę „państwa połowę?”
Choćbym ją znalazł nawet? O cóż chodzi?
Książę łaskawie raczy skłonić głowę!
„Ta albo żadna!” a że też ci młodzi
Zawsze szaleństwa cierpią romansowe.
„Miłość, ból, serce”, at, bajki przedwieczne.
Cóż są kobiety, proszę? — złe konieczne”.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Heyse i tłumacza: Maria Konopnicka.