Podróż na wschód Azyi/28 stycznia

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paweł Sapieha
Tytuł Podróż na wschód Azyi
Podtytuł 1888-1889
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1899
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Singapore, 28 stycznia.

Za dni parę odchodzi statek do Hong - kong, pojutrze statek do Kalkuty. Wielkie wahanie się, wkońcu wielka decyzya. Przeciw dalszej podróży w towarzystwie ministra aż do Japonii przemawia dużo względów, przemaga jednak ciekawość. Być tak blizko, o 14 do 18 dni drogi, a nie pojechać — niesposób. Żegnam więc d-ra Samsona i barona Poche, którzy wracają na Indye do Europy; a sam z ministrem decyduję się dotrzeć aż do Japonii. Przyszłość zaczyna nabierać kształtów wyraźniejszych; po raz pierwszy na seryo myśleć poczynam o Syberyi. Pisałem już wprawdzie kiedyś z Adenu, by na wszelki wypadek mieć drogę przygotowaną przez Sybir z Pekinu — ale dotąd żadnej odpowiedzi. Na szczęście otrzymuję list od J. P., z którego, kombinując według kalendarza, przychodzę do przekonania, że on właśnie powinien być teraz w Petersburgu. Na chybił-trafił palę telegram do niego. Kosztuje sumę bajońską, ale mniejsza z tem, byle doszedł. O radości! po 2 dniach oczekiwania oddają mi depeszę od niego z Petersburga — ale wiadomości same negatywne. Mój list z Adenu nie doszedł, J. P. pyta co ma robić? W posadach swoich zadrżała cała budowa moich planów, nadziei i snów; ale znowu uwaga, że tak blizko będąc, Japonii nie zobaczyć, byłoby grzechem — zwycięża; drugi telegram do Petersburga, druga suma bajońska z kieszeni wylatuje, ponawiam moją prośbę o wyrobienie potrzebnych papierów do przejazdu Pekin-Kiachta-Moskwa! Przyjacielowi dziękowałem później serdecznie; tu raz jeszcze podziękować pragnę za tyle życzliwe, prawdziwie przyjacielskie zajęcie się moją sprawą w Petersburgu.
Po kilkudniowych niespokojach przed powzięciem ostatecznej decyzyi, raz ją powziąwszy, błogi spokój następuje; teraz dopiero zwiedzam, co jest ciekawszego w Singapore; przepyszne spacery co rano o świcie, aby przed upałem być w domu, a jednak użyć jak najwięcej ruchu. Wegetacya tu prawie piękniejsza niż na Ceylonie, mniej może imponująca, mniej tu po lasach palm widać — za to delikatniejsza. Ojczyzna to orchidei wszelkich, ale wkoło Singapore na mil kilka daremnie orchidei w gruncie szukać — wszystko wybrano i do Europy posłano.
Polowanie na krokodyle naturalnie się nie udaje, t. j. krokodyli nie widzimy; ale za to ubijamy kilka kszyków, zupełnie jak nasze, i dwa »jelenie karłowate« (cervulus), których tu mnóstwo. Jest to rodzaj sarenki czy jelenia liliputowych doprawdy rozmiarów, jak mały zając, bez rogów; główne pożywienie krokodyli — jak mówią. Próbowaliśmy przyjść do strzału do tukanów, tj. tych ptaków o ogromnych w górę i dół tak dziwacznie wygiętych dzióbach — ale daremnie; słychać je co moment, ale strzelić trudno. Biegeleben postrzelił małpkę jakąś małą — nie dostaliśmy jej.
Wczoraj pod wieczór wybrałem się z wizytą do biskupa tutejszego. Francuz południowy, postawa atlety, broda prawie po kolana, typ nader udany, wesoły, śmieszek, żartowniś, jowialny; kraj zna doskonale. Wogóle wszędzie księża katoliccy są jedyni do zoryentowania się w stosunkach; między klerem jednak naszym katolickim, jaki się spotyka w Lewancie, w Egipcie nawet, a klerem głębokiego Wschodu, różnica jest ogromna. Tutaj patrzą ci ludzie bądź co bądź na świat z daleko szerszego stanowiska, są to po największej części ludzie, co przeszli niejedną gorzką i ciężką chwilę w życiu; widzieli i słyszeli wiele, służyli swej sprawie nie w jednem miejscu, często nie w jednej tylko części świata; mieli do czynienia z przeszkodami i trudnościami istotnie miary niepowszedniej. Ich formy, tak co do fizycznej jak co do umysłowej strony, nie są może na pierwszy rzut oka tak doskonałe, tak accomplies, jakby się je u wysokich dostojników Kościoła widzieć chciało, ale za to ile jest ducha i serca w tych ludziach!
Naturalnie, mówimy o kraju w którym jesteśmy. Pierwotna ludność, według biskupa, która zamieszkiwała tak półwysep Malajski, jak zwłaszcza dzisiejszy Syam, zwała się: Quemaires. Jako pozostałość po niej, jedynie wielkie ruiny w Kambodżyi. Ludność ta w Syamie, zdaje się, wyginęła zupełnie. Na półwyspie Malajskim egzystuje jeszcze w najgłębszej części kraju, nie odwiedzanej jeszcze przez białych — wyjąwszy czasem zabłąkanych oficerów angielskich i misyonarzy katolickich. Ogólnej, zbiorowej nazwy ci potomkowie dawnych panów tej ziemi nie noszą, są to pojedyncze, zupełnie odosobnione plemiona, do dziś dnia jeszcze nie zlane z napływową malajską ludnością. Nazwy pojedyńczych plemion: na południu Dżakonsze, dalej ku północy Mautra, Sakraj, wreszcie na północy Dussems. Mają to być rzeczywiście najbardziej prymitywne, najdziksze plemiona, jakie w XIX. stuleciu spotkać można. Nietylko, że z cywilizacyą europejską wcale się jeszcze nie zetknęli, ale nawet cywilizacyi malajskiej nie przyjęli, żyjąc jak istne zwierzęta w głębiach puszcz lesistych. Postawy nader małej, niezmiernie wątłej, podobno Pigmeów Stanley'a przypominającej, mieszkają w drzewach spróchniałych lub umyślnie wydrążonych. Misyonarze katoliccy próbowali oswoić ich; próba się nie udała. Póty, dopóki misyonarze zwykłym swym zwyczajem żywili jedno z takich plemion, póty też mieszkali w sąsiedztwie misyi, przyjmowali katolicyzm, ich dzieci uczęszczały do szkółki misyjnej, założonej w głębi kraju, o kilka dni drogi od Malakki. Z chwilą jednak, gdy misyonarze zażądali, by sami próbowali uprawiać ziemię, siać, orać, na wyżywienie swoje pracować — stało się to, co w Australii podobno z plemionami dzikich regularnie się powtarza: uciekli po prostu od swych dobroczyńców do dawnych swych lesistych sadyb. Biskup twierdzi wprawdzie, że religii katolickiej nie porzucili, że od czasu do czasu wysyłani ku nim misyonarze znajdują ślady praktyk religijnych, ale na tem koniec, i sam biskup tak zupełnie tego pewnym się nie wydawał.
Malajska ludność, podobnie jak syamska, wstrzymuje się absolutnie i konsekwentnie od wszelkiej trochę natężającej pracy. Morze, to ich element, na którem niezmierną odwagę i wytrwałość okazują. Do niedawna głównem ich rzemiosłem był rozbój morski na statki i stateczki wszelkiego rodzaju. Tu w Singapore, mieście na ich ziemi leżącem, gdzie zarobek się prosi, gdzie się zbiega handel z całego Wschodu, Azyi, Indyj holenderskich i Australii z jednej strony, a Europy i Afryki z drugiej strony — tu nie widuje się prawie Malajczyków. Jedyne rzemiosło, któremu się oddają, to furmanka; wszyscy woźnice dorożek, to Malajczyki; zresztą wszystko Chińczyki i trochę Hindów, tak zw. Klings albo Tamilów, z południowych kończyn półwyspu Indyjskiego. Religia Malajczyków: mahometanizm. Wyroby, niegdyś wspaniałe, dziś zredukowały się tak na półwyspie, jak na archipelagu Sundyjskim, do sarongów czyli kawałków materyi bawełnianej, malowanych z wolnej ręki, farbą tak zw. woskową, trochę przypominającą farby olejne, gdzie zamiast oleju, wosku się używa. Sarongi zastępują tak spodnie jak spódnice. Podobno na wyspie Jawie, dalej w samem Solo, bardzo są piękne i do cen dochodzą niezmiernie wysokich. Przemyślni Holendrzy, korzystając z mody między Malajczykami panującej, wzięli się do imitowania sarongów; dziś prawie niema możności rozpoznania fabrykatu amsterdamskiego od jawańskiego. Tu w Singapore, a zwłaszcza w państewku Johore, noszą sarongi, ale jedwabne, w pojedyńczy deseń, przypominający szkockie materye.
Państewko, raczej sułtanat Johore, to resztka niepodległości malajskiej na kończynie południowej wybrzeża półwyspu Malakki. Dziś już otoczone ze wszech stron przez Anglików, których posiadłości całe prawie wybrzeże zajmują (Penang, Malakka, Singapore), mają oni czas powoli do swych przyszłych władców się przyzwyczajać. Sułtan Johory, którego rezydencya leży na lądzie stałym naprzeciw północnej części wysepki Singapore, przybrany syn z nieprawego łoża swego poprzednika, dziś około 60 lat liczący, osobistość ciekawa, jako okaz zjedzonego cywilizacyą europejską Malajczyka, nie kryje się zupełnie ze swem przekonaniem, że po jego śmierci państwo jego, około 150.000 ludności liczące, przejdzie w ręce angielskie, i mówi sobie: hulaj dusza bez kontusza! i sypie pieniędzmi w prawo i w lewo, skupuje co jest najpiękniejszego z wyrobów wschodnio-azyatyckich, ma stajnię wyścigową podobno wcale pokaźną, jeździ do Anglii, by tam w półtora roku wydać wyżej 500.000 funtów; a choć siedzi w długach wyżej uszów, to ani jego, ani wierzycieli bynajmniej nie martwi, boć to wszystko angielski rząd po jego śmierci zapłaci i ureguluje.
Nie można powiedzieć, by nie był dużo dla ucywilizowania swojej rezydencyi zrobił. Pałac zupełnie europejski, w nim niesłychane skarby w produkcyach industryi specyalnie chińsko-japońskiej. Obok pałacu piękny park, dalej szpital, szkoła, więzienie na wzór angielski, wodociągi ogromne i wspaniałe; ma armię z 700 ludzi i komendanta Anglika; a jego sekretarz prywatny, dobrze po angielsku szczebioczący, jest fanatycznym franmasonem, i nosi się z myślą założenia w Johore loży masońskiej dla całego Wschodu azyatyckiego. Ciekawa rzecz istotnie, jak wolnomularstwo między mahometanami zaczyna się rozkrzewiać. Na początku mego dyaryusza zanotowałem, co w Stambule o masonach tureckich słyszałem. Ciekawe również, jak daleko na Wschód zaszła religia Mahometa i nawet cywilizacya arabska! Oto np. dziennik więzień w Johore prowadzi się do dziś dnia w języku arabskim i arabskiem pismem. Sułtan Solo w Indyach holenderskich jest nietylko mahometaninem, ale nawet szeikiem, i podobno się wywodzi wprost od proroka. Ta cała kwestya mahometanizmu w Indyach, na południu i na wschodzie Azyi, czeka jeszcze na swego historyka, jest to ściśle biorąc jeszcze terra incognita. Wobec coraz silniej tutaj pulsującego życia handlowego, wobec coraz się rozwijającego panowania Chińczyków, mimowoli mahometanie schodzą nieco na drugi plan, mniej się o nich słyszy i mniej myśli; to jednak nie przeszkadza, że oni są i będą, i że wcale niepoślednią rolę odegrają w razie większych konfliktów między białą a żółtą rasą.










Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Paweł Sapieha.