Podróż na wschód Azyi/17 października

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paweł Sapieha
Tytuł Podróż na wschód Azyi
Podtytuł 1888-1889
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1899
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Omsk, 17 października.

Z żalem opuściłem Tomsk; był to jasny punkt na horyzoncie mojej podróży — tam istotnie spotkałem ludzi cywilizowanych, a prostych i serdecznie gościnnych; ani przedtem, ani potem się to nie powtórzy zapewne. Wyjazd z tej plebanii wśród uścisków tak naprawdę serdecznych, wśród znaków Krzyża św., błogosławieństw i życzeń szczęśliwej drogi kochanego proboszcza i księdza pomocnika, Litwosza starego, i pana Szczepkowskiego staruszka, opiekuna biblioteki kościelnej, i pana Sylwestra organisty, i pani Ludmiły gospodyni, co szósty krzyżyk niebawem kończy i ma przeszło 3.000 złożonych, ale z nabożeństwa i dla honoru proboszczowi służy, wreszcie Żmudzina furmana i Benia czy Benka sieroty, chłopaka 13-letniego, co do mszy służy i z księdzem po parafii na koźle jeździ, — wszystko to ze łzami w oczach żegnało, tak ciepło i serdecznie, że mimowoli miękko się na sercu zrobiło.
Ruszyłem tą razą z strażnikiem policyjnym, danym przez gubernatora na koźle — Żyd stary, nazywa się Gutmann, ale sprytny i doskonale rzecz swą prowadzi. Ruszyłem o pół do piątej popołudniu. Śnieżek popadywał, zimno przenikające. W nocy zatrzymałem się nieco, gruda bowiem piekielna oka zmrużyć nie dawała. Kraj od lewego brzegu Tomy, zwłaszcza jednak od Obi, zupełnie się zmienia, staje się mojem zdaniem weselszy, ludzie przystojniejsi, milsi niż dotąd. Równo jak po stole, zwłaszcza od chwili, gdy wjeżdżamy na step barabijski. Bagna tu nieprzebyte, tylko w zimie po lodzie się jedzie. Coraz więcej ściąga się tu emigrantów Żmudzinów i Białorusów. Lasów ani śladu, tylko podlaski brzozowe, w których istotnie miliony cietrzewi, kuropatw białych. Sam widziałem dwa razy z tarantasa cietrzewi po 8 do 10 sztuk, siedzące na brzozach i objadające pąki. To też w ten sposób i na nie polują z wypchanym cietrzewiem na drzewie. W zimie chłopi biją pałkami w sieci łapiąc i wozami całymi wożą do Tomska. Jezior mnóstwo, są i znaczne między niemi. Ziemia byłaby wyborna, tylko osuszyć ją trzeba — aż się prosi o dreny i rowy. Latem mają być miliardy komarów, tak, że istotnie bywa niebezpieczeństwo od nich dla koni i ludzi.
Wyjechawszy z Tomska o godz. pół do 5-tej w sobotę i część nocy zatrzymawszy się, staję wieczorem o 10-tej w Koływaniu. Po drodze w południe zjadłem obiad nad brzegiem Obi, w ślicznej, schludnej, wyjątkowej stacyi pocztowej, gdzie mi podali świeżuteńkiego kawioru, istotnie doskonałego. Ob' tu jeszcze nie imponująca, choć niemała. Dziewięć wiorst za Obi teren zalewowy, telegraf pod ziemią prowadzony. Częstsze tu osady Tatarów.
O godz. 10-tej wyjeżdżam z Koływania i rano spotkawszy zasiedatiela, komenderowanego przez gubernatora do konwojowania mnie aż do granicy gubernii, gonię jak opętany i wieczorem punkt o 10-tej staję w Kaińsku, rezydencja sprawnika, zrobiłem więc w 22-ch godzinach, odliczając akurat 2 godziny i coś na »czajowanie«, 350 wiorst. W Kaińsku, jak wszędzie, liczne grono chłopów, mieszczan, zbiera się oglądać kniazia zagranicznego, w milczeniu z odkrytemi głowami stoją i ruch każdy śledzą, ale zupełnie bez służalstwa, tylko nader grzecznie. Ledwo wpadam na stacyę, już czeka 6 koni gotowych; w trzy minuty zaprzęgli i dalej. Sprawnik z pomocnikiem czekają mnie u progu domu bogatego kupca kaińskiego, który sobie uprosił zaszczyt ugoszczenia mnie kolacyą i przyjęcia na nocleg. Doskonała kolacya, smakuje nad wszelki wyraz. Dwóch chłopaków i policyjny starszy na moje rozkazy, jeden trzyma miednicę, drugi wodą polewa; pan sprawnik przyjmował, zdaje się jeszcze, gdy służył w Tomsku, gubernatora, więc jako biegły w etykiecie tonem rozkazująco przytłumionym daje wszelkie rozkazy. Bywał na Ałtaju, miewał do czynienia z władzami chińskiemi, zatem ma wielki repertuar ciekawych opowiadań i uchodzi wogóle za bywalca. Zapatrywanie jego na ogólnie ludzkie sprawy nawet pan sędzia tutejszy ceni wysoko, choć ma wielką skłonność do przeczenia i podawania w wątpliwość opowiadań. Panowie ci w pełnych mundurach i przy szablach kolacyę jedzą, z rękawiczką na lewej ręce.
Opuszczam Kaińsk na drugi dzień rano o 8-ej i staję w Spassku wieczorem. Niestety bardzo niepraktycznie się tu urządziłem, bo za krótko, tylko półtorej godziny tu zabawiłem. Wpadam jak burza do księdza, przedstawiam się; on oczom, uszom wierzyć nie chce. W miasteczku całem dawno już wiedziano, że mam przejechać, pilnowano więc poczty, by nie minąć okazyi, aż tu raptem, gdy zasiedatiel przedemną jadący stanął na poczcie, a liczny tłum ciekawych ukazania się mego tarantasa oczekiwał, rozchodzi się wieść, że kniaź przyjechał już, ale zajechał wprost do polskiego księdza. Konsternacya! cała publika leci przed probostwo, wszyscy bodaj tarantas chcą widzieć. U proboszcza tymczasem zapełniło się jak w jaju; baby, dziewczęta, mężczyźni, wszystko Litwini, Żmudzini, zesłani i dobrowolni emigranci, wszystko przyszło do swego proboszcza cieszyć się widokiem »Sapiehy«. Zrobiło się nareszcie tak ciasno, że pan organista, Żmudzin jak grab 100-letni, uznał za konieczne przerzedzić szeregi ciekawych parafian; zostawia więc tylko starszyznę i kilka pań, między niemi żonę telegrafisty. W pokoju ze mną tylko ksiądz i Litwosz, gębacz, polityk, zesłany w r. 63-cim, śledzący z uwagą wypadki polityki europejskiej. Poczciwi, zacni ludziska — w ciężkiej doprawdy doli! Ksiądz tymczasem przyszedłszy pomalutku do zrozumienia sytuacyi, rozczulał się coraz bardziej, tracił głowę z radości, chodził po pokoju, siedzieć nie mógł, wreszcie całować począł, gdym obiecał przysłać relikwiarz z drzewem Krzyża św. dla kościoła. Niestety za krótko między nimi bawiłem. Całuję księdza raz i drugi w rękę, proszę o krzyżyk na drogę, wreszcie zwracam się do zebranych i w paru słowach witam i żegnam zarazem, prosząc o zachowanie życzliwej pamięci, pocieszając, jak umiem i mogę, otuchy, nadziei tym biedakom dodając. Każdy chce rękę uścisnąć, w oczach wszystkich łzy, wszyscy czegoś życzą, a gdym, wsiadając, raz jeszcze księdzu przed zebraną już istotnie ludnością rękę ucałował i z tarantasa zawołał: »Niech będzie pochwalony!« — już tylko stłumione od łez głosy odpowiedziały »na wieki«, a kilkadziesiąt rąk, podniesionych w górę, znakiem krzyża św. mię żegnało.
Piękna istotnie była to chwila; szkoda, że tak krótko trwała. Ruscy, bez wyjątku czapki z głów zdjąwszy, nietylko w milczeniu, ale istotnie ze zdziwieniem, ba, nawet z rozczuleniem na tę scenę patrzyli. Koniecznie tam trzeba kościoła. Ale, co ważniejsza, kto zastąpi tam księdza, gdy umrze? kto zastąpi wszystkich tych księży na Syberyi? wszak to wszystko staruszkowie.
W Omsku staję o 3-ciej popołudniu we środę, znaczy to, że, odliczając dobrowolne przestanki, zrobiłem 900 wiorst, mniej więcej 130 mil naszych, w trzech dobach niespełna. Omsk bardzo ładniutka mieścina, wesoła, czyściutka. Polaków mało, sama nędza.
O Paklewskich notuję, com się dowiedział od pana Sobolewskiego, zarządzającego tutaj kantorem Paklewskiego. Otóż ojciec Paklewski, dziś lat około 80 liczący[1], zaczął karyerę od wyjechania na Sybir jako urzędnik przy Gorczakowie, ówczesnym gubernatorze omskim czy tomskim; działo się około 50-go roku. Wziął się do interesów, na wódce dorobił się; dziś posiada około 15 zawodów winokurnych (gorzelni); przeciętnie kapitał obrotowy jednego zawodu wynosi 1,000.000 rubli. Spólnikiem Paklewskiego jest Rosyanin, p. Dawidowski: wszystkie interesa idą na spółkę. Oprócz gorzelni posiadają oni zawody żelazne na Uralu i dobra na Białorusi. Obecnie interes wódczany idzie bardzo nieszczęśliwie, wskutek powiększającej się konkurencyi. Wiadro kosztuje 4 rs. 50 kop. Podatku z wiadra opłaca się 3.70 kop. (?), prócz tego patent w miastach, np. w Omsku rocznie 300 rubli, i inne zwykłe wydatki. Straty więc ciągłe; Paklewscy spodziewają się jednak przetrzymać tę kryzys fatalną. Żona ojca, z domu Makowska czy Makowiecka, szczególnie ma być energiczna osoba. Synów 4-ech i córka, to owa niedoszła pani Ostrowska, dziś za Riesenkampfem, flügel-adjutantem dworu petersburskiego, wiekowym człowiekiem. Najstarszy syn cierpi na umyśle; drugi, Wincenty, żonaty z Wołynianką (?), prowadzi wszystkie interesa; trzeci służy w dyplomacyi rosyjskiej, czwarty w gwardyi w Petersburgu. Prócz tych Paklewskich, ród ten nader rozgałęziony. Kościół tutejszy budowany po części staraniem Paklewskiego, ojca. Chciałem naturalnie ich poznać. Telegrafowałem z zapytaniem, a chcąc uniknąć przekręceń i myłek, dałem telegram przetłumaczyć panu Sobolewskiemu, co jednak bardzo źle uskutecznił. Zapewne niedość grzeczna forma mego telegramu uczyniła, że dziś otrzymałem odpowiedź od pani Paklewskiej, brzmiącą nader lakonicznie, że Paklewski w domu, ale chory i w łóżku. Bardzo żałuję, bo nic ciekawszego jak widzieć Polaków, którzy się z niczego dorobili, i to na Syberyi. Zapewne tam bardzo dworno i po pańsku! Szkoda, nie mam szczęścia; Kołpakowskiego, jenerał-gubernatora tutejszego, także nie zastałem. Jest to figura ciekawa, Małorus, bardzo energiczny, dobry gospodarz. On to stworzył np. Wiernoje, dziś niezmiernie kwitnące miasto powiatowe, niedaleko granicy chińskiej, między Semipalatyńskiem a Taszkentem.
Trzeba mi już jechać, i to prosto do Moskwy. Zima się tu zacięła na dobre i na seryo. Wczoraj 15 stopni mrozu Reaumur'a; nawet w południe wcale nie tajało. Śniegu jeszcze, Bogu dzięki, niema zbyt wiele; do Tiumenia przejadę zapewne kołami, ale niestety słaba nadzieja, bym zdążył na statek z Permu do Niżnego — przeszło 1.000 wiorst, które trzeba będzie na perekładnej odbyć.





  1. Od tego czasu zmarł.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Paweł Sapieha.