Przejdź do zawartości

Podpalaczka/Tom VI-ty/XXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Podpalaczka
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom VI-ty
Część trzecia
Rozdział XXIV
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La porteuse de pain
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIV.

Sklepy wokoło zamykać poczęto. Duchemin śmiał się serdecznie z gestów, pełnych gniewu zniecierpliwionego milionera. Przechodnie stawali się coraz rzadszymi; goście z małej kawiarni jedni po drugim wychodzić zaczęli.
Godzina jeszcze tak upłynęła. Zegary w Batignolles wydzwoniły jedenastą. Na dźwięk ten Harmant w głos zaklął tak strasznie, że brzmienie tego przekleństwa dobiegło uszu Duchemina, poczem ujrzał on przemysłowca, oddalającego się w stronę placu Clichy.
— Szczęśliwej drogi! — szepnął Raul. — Z twoim wspólnikiem, Soliveau, zapewne partya skończona. Mnie teraz przynależy złożyć wizytę jego domostwu.
Tu zażądał drugiego kieliszka koniaku.
— Śpiesz się pan — rzekł chłopiec, podając mu takowy. — Za chwilę zamkniemy kawiarnię.
Raul, położywszy należność na stole, wyszedł na ulicę Clichy. Przechodząc koło znanej nam furtki, spojrzał na mur, przedzielający ogród od ulicy. Mur ten miał zaledwie dwa metry Wysokości. Wielki kawał granitu leżał przy furtce.
— Łatwo mi będzie wejść po nim — rzekł Duchemin i jak oczekujący przed chwilą Harmant, przechadzać się zaczął.
Kawiarnię zamknięto, a wkrótce i szyby, przez które światło pobłyskiwało, cień pokrył zupełny; ulica opustoszała.
Raul, zbliżywszy się do muru, przerzucił przezeń pakiet, zawierający dłuto, obcęgi i szrubsztak; następnie czekał jeszcze, przechadzając się aż do północy.
— Prawdopodobnie ów hultaj przepędzi noc w mieście — rzekł sam do siebie. — Zresztą wróci, czy nie wróci, działać potrzeba.
Upewniwszy się po raz ostatni, czy go kto nie śledzi, Duchemin wszedł na leżący kamień przy furtce, chwycił za brzeg muru i jednym skokiem siadł na jego wierzchołku, jak na koniu. Pozostawało mu teraz zsunąć się w głąb ogrodu, co też bezzwłocznie uczynił. Stanąwszy na ziemi, zaczął macać zamek u furtki: zamkniętą była podwójnie; chcąc tu wejść lub wyjść, potrzeba było mur przeskoczyć. Przesuwając ręką koło zamku, Duchemin napotkał ruchomą zasuwkę.
— Brawo! — zawołał — doskonale! Skoro się zamknę na rygiel, nikt nie będzie mógł wejść temi drzwiami.
I popchnął zasuwkę.
— Lecz jeżeli Soliveau wyważyłby furtkę, podczas gdy będę u niego — wyrzekł po chwili — gdzie się schronić natenczas? Wszystko przewidzieć potrzeba.
I poszedł ogród obejrzeć. Po za pawilonem niski mur odgradzał od tegoż skład drzewa. W cieniu pod drzewami widać było wysokie kupy nagromadzonych desek.
— Mógłbym przez ten mur przeskoczyć w razie potrzeby — rzekł do siebie — gdybym tylko miał na czem się wesprzeć.
I jednocześnie potknął się o małą budkę na metr wysoką, zbitą z desek, a służącą widocznie właścicielowi do wychowywania królików.
— Otóż czego mi trzeba! — zawołał — gdybym zmuszony był uciekać, wskoczę do składa drzewa, gdzie znajdę dobre schronienie.
Wróciwszy po pakiet z narzędziami, pozostawiony pod pierwszym murem, rozwiązał go, a zbliżywszy się do drzwi pawilonu, wziął dłuto i wsunął takowe pomiędzy zamek i ramę. Wytężywszy siły, mocno je podważył. Bał się słyszeć trzask głuchy, drzwi ustąpiły.
Zabrawszy swoje narzędzia, Duchemin wszedł do pawilonu, gdzie wydobywszy pudełko zapałek, zapalił świecę i zaczął się wewnątrz rozglądać. Przedewszystkiem zwróciły jego uwagę, liczne bagaże i zawiniątka, sznurami pozwiązywane.
— A! łotr ten chciał umknąć... to jasne! — zawołał, przyglądając się pakom drewnianym, z jakich niektóre nosiły wielkiemi literami nakreślony napis: „Stany Zjednoczone — Buenos-Ayres.“ — Nie ma więc czasu do stracenia! Abym tylko odnalazł nasze papiery! Szukajmy najprzód wewnątrz tych mebli.
Klucze tkwiły w zamkach u wszystkich szufladek. Pierwsza z nich, którą Raul otworzył, zawierała drobiazgi bez żadnej dla niego wartości. Tak samo druga i trzecia. Przeszedł do drugiego pokoju, gdzie biurko zwróciło jego uwagę.
— Nie mylę się tym razem — rzekł — to, czego szukam, znajduje się w tem biurku.
Szufladki były jednak na klucz zamknięte. Powtórnie Duchemin użył w pomoc dłuta. Deseczka w szufladzie z łatwością wyłamać się dała. Zdumiał się, ujrzawszy przed sobą paczki biletów bankowych i rulony złota.
— Ha! ha! — zawołał — nie brakło mu pieniędzy, jak widzę; znać, że Pawreł Harmant był dostarczycielem. Nie jest to wszakże jeszcze, czego mi trzeba.
I otwierał kolejno szufladki jedną po drugiej. Nagle portfel skórzany i dwie paczki związanych papierów wpadły mu w oczy. Wydobywszy szybko zawartość z portfelu, poznał za pierwszym rzutem oka między papierami dwa weksle ze sfałszowanym przez siebie podpisem, stryja.
— Nakoniec mam je! — szepnął, z ulgą oddychając.
Do weksli tych dołączonem było zeznanie Amandy, kupione przez Owidyusza od modniarki w Joigny. Pochwycił to razem szczęśliwy, iż uwolni dziewczynę od wiszącej nad nią hańby. Trzeci papier, dołączony do tychże, nosił na sobie markę Rzeczypospolitej Szwajcarskiej. Przebiegłszy go oczyma, wydał okrzyk tryumfu.
Był to akt zejścia, dostarczony z Genewy.
— Prawdziwy Paweł Harmant zmarł więc w Genewie! — zawołał Duchemin; — oto, co trzeba najrychlej przedstawić Edmundowi Castel.
I włożywszy te wszystkie papiery w portfel, wsunął go wraz z niemi w boczną kieszeń okrycia.
Nagle tentent nadjeżdżających powozów od strony ogrodu, dobiegł jego uszu. Podniósł głowę i słuchał. Szmer głosów dał się słyszeć wyraźnie na zewnątrz. Paul, pochwyciwszy zapaloną świecę, wszedł do pierwszej izby. Posłyszał obracanie się klucza w furtce ogrodowej.
— Drzwi na rygiel z wewnątrz zamknięte — mówił głos jakiś.
— Widać światło w oknach pawilonu — dodał głos drugi.
— Przesadzić mar wierzchem, — zabrzmiał rozkazująco głos trzeci.
Duchemin zadrżał z przestrachu.
— Wyraźnie oni tu chcą przyjść... — szepnął; — co to znaczy? Jest kilku ludzi, jak słyszę po głosach... Wszelki opór byłby daremnym z mej strony. Gdyby zaś mnie tu znaleźli, jestem zgubionym. Umykać więc trzeoa coprędzej!...
I wybiegłszy z pawilonu, zwrócił się w stronę muru, pod którym widział drewnianą budkę na króliki, spoglądając wciąż ku furtce ogrodowej. Spostrzegł tam jakiegoś człowieka na na wierzchołku muru, który zeskoczywszy, odsuwał rygiel i drzwi otwierał.
Kilka osób z zapalonemi latarniami weszło wewnątrz ogrodu. Było to zejście policyi, co Raul odgadł za pierwszem spojrzeniem. Położywszy się pod murem, przytykającym do składu drzewa, zatrzymał oddech, nie poruszając się z miejsca i śledził.
— Otworzyć drzwi pawilonu! — zabrzmiał rozkaz, który nie mógł być czem innem, jak poleceniem szefa policyi.
Jeden z niosących latarnię zbliżył się ku domowi.
— Drzwi wyłamane... — odpowiedział — widocznie wyważonemi zostały.
— A! dlatego tu się świeciło przed chwilą.
Wszyscy razem weszli w głąb mieszkania.
— Będą szukali tego, kto drzwi wyważył — pomyślał Duchemin; — uciekać trzeba!
I cicho, bez hałasu, wdrapawszy się na mur, zsunął się przezeń do sąsiedniego składu drzewa, szukając tam wyjścia. Brama od ulicy była zamknięta. Jednocześnie tenże sam głos rozkazujący zabrzmiał w ogrodzie Owidyusza.
— Złodziej uciekł do jednego z sąsiednich domów, zwołać straż policyjną, niech rozciągnie dozór.
Duchemin, ogarnięty trwogą, nie słuchał już więcej. Dosięgnąwszy wznoszącego się naprzeciw muru, wdrapał się nań, jak kot, a zeskoczywszy z wierzchołka na drugą stronę, z okrzykiem bólu upadł na ziemię. Źle stąpiwszy, upadł na bruk dziedzińca sąsiedniego domu i zwichnął nogę. Chciał się podnieść, nie mógł; straszny ból nie dozwalał mu poruszyć się z miejsca.
— Ach! jakież nieszczęście! — wyszepnął, — czyż będę musiał pozostać tu do dnia? A kto wie, czy nie zechcą przepatrywać wszystkich ogrodów i dziedzińców sąsiednich?
Tu rzucił okiem wokoło siebie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.