Przejdź do zawartości

Podpalaczka/Tom V-ty/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Podpalaczka
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom V-ty
Część trzecia
Rozdział VII
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La porteuse de pain
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Prostaczy ton mowy odźwiernego oburzył do najwyższego stopnia biedną dziewczynę.
— Do kogo pan przemawiasz w ten sposób? — zawołała.
— Do kogo mówię? — odrzekł drwiąco — do ciebie, moja ty piękna! Wiedziano o tem, że przyjdziesz i miano się na ostrożności. Otrzymałem rozkaz niewpuszczania cię... rozkaz wyraźny od pana Labroue... A! dojrzałaś światło w jego mieszkaniu... Więc tak, on jest u siebie, ale przyjąć cię nie chce... Przewidział, iż przyjdziesz go niepokoić i przedsięwziął odpowiednie środki ostrożności.
Łucya czuła się bliską omdlenia.
— A więc to przeciw mnie wydał wam ów rozkaz pan Labroue? — pytała słabym, ledwie dosłyszalnym głosem.
— Tak... widzisz więc panna, że zmuszony jestem wykonać to, co mi poleconem zostało.
— Skoro tak, nie chcę przekraczać zakazu... odchodzę..
I wyszła, chwiejąc się cała.
Odźwierny, wzruszywszy ramionami, zamknął za nią bramę domu. Biedna dziewczyna szła jak wpół obłąkana: jej umysł, przyciśnięty tym nagłym, niespodziewanym ciosem, niezdolnym był do jakiegokolwiekbądź myślenia. Posuwała się, jak pogrążona we śnie. Zwolna jednakże równowaga następować zaczęła, a z nią uspokojenie; myśl odzyskała swe prawa, lecz zarazem pojawiło się wspomnienie strasznej rzeczywistości. Cios, jaki nieszczęśliwa otrzymała, był straszniejszym nad wszystko. Po usłyszeniu słów odźwiernego, wątpić o prawdzie niepodobna jej było.
Lucyan zakazał, by jej do niego nie wpuszczano. Nietylko więc, że ją opuścił, lecz nie chciał widzieć jej wcale, pozwolił ją wygnąć i zelżyć, jak się wygania najnikczemniejszą uliczną dziewczynę. Było to niewytłumaczonem, potwornem... lecz było, istniało...
Do owych cierpień moralnych przyłączyło się i fizyczne. Otrzymana z ręki mordercy rana boleśnie dziewczęciu dokuczała, a świeżo przebyte gwałtowne wzruszenie podwajało to cierpienie. Czuła się złamaną na duszy i ciele.
Przywlókłszy się z trudnością do stacyi fiakrów, wsiadła do jednego z takowych, polecając się zawieźć na ulicę Bourbon. Matka Eliza wróciła na krótko przed przybyciem Łucyi. Nie przewidując, ażeby ona udać się mogła do Lucyana Labronę, sądziła, iż dziewczę poszło odnieść do szwalni robotę, Przedłużająca się nieobecność Łucyi zaniepokoiła Joannę; troskliwość macierzyńska nasuwała jej myśl straszną... myśl o samobójstwie dziewczęcia. Biedna kobieta przez kilka dni strasznych tych cierpień zmieniła się do niepoznania. Cios, który uderzył w jej dziecię i w nią uderzył zarówno.
Wieczór zwolna upływał. Wpół do dziesiątej uderzyło na pobliskim wieżowym zegarze, a Łucya nie powracała. Z natężonym słuchem, przyśpieszonem biciem serca, stała Joanna nad schodami, śledząc najmniejszy szelest. Nareszcie od wejścia w kierunku szóstego piętra dały się słyszeć kroki... Roznosicielka pochyliła się nad poręczą schodów.
— Czy to ty, drogie dziecię, pytała drżącym głosem.
— Ja, matko Elizo.
— Ach! Bogu chwała! — odrzekła biedna kobieta, odetchnąwszy z ulgą.
Za chwilę Łucya, przybywszy na szóste piętro do swej stancyjki, rzuciła się z płaczem w objęcia Joanny.
— Boże... mój Boże!... co tobie? — pytała Joanna, nie odgadując powodu tak nagłej rozpaczy swej córki.
— Pytasz, co mi jest, matko Elizo? — odpowiedziało dziewczę, dusząc się łzami i łkaniem. — Zostałam zdradzoną, opuszczoną... On mnie już nie kocha... zapomnieć chce o mnie!...
— Łucyo!... lecz nie należy tak jeszcze rozpaczać...
— Nie spodziewał? się już niczego... nie chcę się łudzić nadzieją!
— Milczenie to Lucyana skończy się nareszcie...
— I ja tak sądziłam przed dwoma godzinami — odrzekła Łucya, łzy ocierając: — wierzyłam, iż Lucyan, udawszy się w podróż niespodziewanie, nie miał czasu, być może, napisać do mnie. Obecnie rozproszyła się i ta nadzieja. Nie mogąc pozostawać dłużej w niepewności, jaka mnie zabijała... postanowiłam dowiedzieć się... i wiem!... Byłam u Lucyana...
— U Lucyana? — powtórzyła ze drżeniem Joanna. — Nieszczęsna! ty byłaś u niego? Widziałaś się z nim? I wyjaśnił ci powody zerwania z nami stosunków... powiedział, dlaczego się usunął?...
— Widzieć go... słyszeć... ach! byłoby to jeszcze szczęściem dla mnie! Najokrutniejsze słowa z jego strony, nie sprawiłyby mi takiej boleści... Wołałabym uledz najcięższym cierpieniom duszy i serca ponad obelgę, jaka mnie spotkała.
— Obelgę? — powtórzyła w osłupieniu roznosicielka.
— Tak... Lucyan dał rozkaz odźwiernemu, by ten nie wpuszczał mnie do jego mieszkania! Tu dziewczę głośnym wybuchnęło płaczem.
— Córko moja... najdroższe dziecię! — wołała Joanna, tuląc ją ku sobie i płacząc — nie należy rozpaczać, ale przeciwnie, zbroić się nam w siłę i odwagę!
— W siłę i odwagę... ach! czyliż ja je mieć mogę?... ja... która włożyłam całe me życie w tę miłość? Czyz ja, sierota, mogę żyć teraz, sama bez pociechy, bez rodziny?... Nie... nie... wokoło mnie taka straszna próżnia... bezdenna, zabijająca ciemność i próżnia! Moją przyszłością, mem szczęściem był Lucyan... Dziś, gdy mi go zabrano, umrzeć mi jedynie pozostaje i umrę!...
— Łucyo!... och Łucyo! — wołała Joanna, owładnięta boleścią — odpędź te myśli przerażające... odpędź je coprędzej!...
— Ja ich nie odegnam... Ja umrzeć muszę! Lecz zanim umrę... chcę się z nim widzieć... muszę poznać przyczynę, dla której mnie opuścił... chcę wiedzieć, czyli ów człowiek, który mi przysięgał dozgonną miłość, sprzedał się za miliony pannie Harmant? Będąc uczciwą dziewczyną, spojrzę śmiało mu w oczy, ponieważ nie mam sobie nic do wyrzucenia. Ja nie chcę, ażeby świat sądził, iż stałam się przyczyną własnego nieszczęścia. Nie chcę... ażeby najmniejszy cień podejrzenia, o nieuczciwość padł na mą mogiłę. Lucyan nie chciał mnie przyjąć u siebie... spotkam go więc gdzieindziej... Będę czekała u drzwi jego domu... u drzwi fabryki, a wtedy będzie zmuszonym ze mną pomówić!..
— O! nie... nie Łucyo... ty tego nie uczynisz... — wołała Joanna Fortier z niepokojem.
— Dlaczego nie miałabym uczynić? Cierpię... strasznie cierpię... nie mamże więc prawa zapytać, zkąd pochodzą te niezasłużone me męki?
— Opuścił cię... zbądź to pogardą... milczeniem. Co cię obchodzić mogą powody?
— Osobista ma godność... poszanowanie samej siebie poznać mi je nakazują.
— A gdyby to wyjaśnienie przyniosło ci jedną boleść więcej?..
— Jedną boleść więcej? — powtórzyła Łucya, patrząc badawczo w roznosicielkę, — jakim sposobem... dlaczego? Ty domyślasz się czegoś, matko Elizo...
— Ja nic... nic nie wiem, me dziecię... — jąkała Joanna, czując, iż nie może, nie powinna dziewczęciu odkryć tajemnicy.
— Cóżby mnie gorszego spotkać mogło? — odrzecze Łucya z powagą. — Lucyan, zanim mnie ukochał, wiedział, że jestem sierotą, opuszczonem dzieckiem, w przytułku wychowanem... Wiedział, iż na życie zarabiam własną mą pracą, lecz obok tego, że nie zboczyłam nigdy z drogi uczciwej prawości, wiedział, iż śmiało mogę w górę wznieść czoło. Wystarczało tomu niegdyś... dlaczego dziś nie wystarcza? Oto, o czem chcę wiedzieć i wiedzieć muszę!.. Powtarzam, zobaczę się z Lucyanem.
— Nie Łucyo... ty widzieć się z nim nie będziesz!.. — wołała Joanna, przejęta do głębi wzruszeniem — nie zobaczysz go„. ja błagam cię o to!.. błagam na kolanach.
— Musisz zatem wiedzieć, matko Elizo, dla czego on tak nagle usunął się odemnie?.. Ty wiesz z jakiego powodu on tyle cierpieć mi daje...
— Nie żądaj poznać... zaklinam!.. tej strasznej tajemnicy.
— Zatem ty ją znasz?
— Tak... wyszepnęła Joanna.
— Zkąd?
— Widziałam się z Lucyanem...
— Widziałaś go... i nic mi o tem nie mówiłaś?
— Chciałam ci oszczędzić boleści...
— Oszczędzić boleści... Ach! czyliż mogę cierpieć więcej jak cierpię? nie ochraniaj mnie... wyznaj mi prawdę... Być może w czem wykroczyłam... i z mojej własnej to winy Lucyan usunął się odemnie?
— Nie, moje dziecię... Najmniejszy cień winy nie ciąży na twojem postępowaniu. Lucyan usunął się od ciebie... ponieważ zaślubić cię nie może!
— Nie może?! Jedyny tylko powód mógłby go usprawiedliwić w tym razie, a to... gdybym się stała nikczemną... zboczyła kiedybądźkolwiek z prawej, uczciwej drogi. To nie istnieje... jestem czystą wobec Boga i ludzi! Wytłumacz mi więc to, proszę...
— Drogie, ukochane dziecię... bywają w życiu tajemnice jakich badać nam nie należy.
— Tajemnice? Czyż jakie ciążą na mojem sumieniu? Mieliżby ci, którzy mnie na świat wydali i bezlitośnie do przytułku rzucili, mieliżby oni spełnić jaką zbrodnię? Jeśli mój ojciec był nikczemnym, mamże ja niewinna nosić na sobie piętno jego występków i hańby?..


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.