Przejdź do zawartości

Podpalaczka/Tom IV-ty/XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Podpalaczka
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom IV-ty
Część druga
Rozdział XXI
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La porteuse de pain
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXI.

Chwila milczenia przecięła rozmowę, pomiędzy dwoma wspólnikami.
— Masz słuszność... — rzekł Harmant w zamyśleniu. — Cóż teraz robić zamierzasz?
— Pójdę do przytułku, zapytać o dziecko, oddane tamże w dniu 6-tym Kwietma 1852 roku, a następnie zbadać co się z niem stało.
— Kiedy tam pójdziesz?
— Dziś... zaraz...
— A powiadomisz mnie?..
— Wieczorem.
— Gdzie? — U mnie w mieszkaniu, jeżeli zechcesz.
— O której godzinie?
— O piątej.
— Przybędę.
— Masz jaką wiadomość od Lucyana Labroue? — pytał Soliveau dalej.
— Otrzymałem od niego list dziś rano.
— Kiedyż powraca?
— W ciągu trzech, lub czterech dni najdalej.
— Przed upływem tego czasu będziesz miał w ręku dowody, jakie wzniosą nieprzełamaną zaporę między Lucyanem, a córką Joanny Portier morderczynią jego ojca, Juliana Labroue.
— Liczę na to... — rzekł Garaud, zacierając ręce z cynicznem zadowoleniem. — Do widzenia, przeto dziś wieczorem.
Owidyusz wyszedłszy z Courbevoie, wsiadł w tramwaj, którym dojechał do rogatek, a następnie przywoławszy fiakra, przybył nim na bulwar d’Enfer.
Dom przytułkowy przez lat kilka ulegał ciągłym przemianom, lecz mimo tych zmian ustawy administracyjne nienaruszonemi pozostały. Interesanci mogli tam otrzymać potrzebne sobie objaśnienia, nawet gdyby po nie sięgnąć wypadło do dat bardzo odległych.
Archiva, zawierające akta wielce ciekawe, we wzorowym porządku były utrzymywane.
Owidyusz, jak wiemy, pełen zuchwałej odwagi, wszedł wprost do gabinetu dyrektora, który przyjąwszy go bez włócznie, zapytał o cel przybycia.
— Przychodzę prosić pana o powiadomienie — mówił łotr najspokojniej — co się stało z dziewczynką umieszczoną w tutejszym przytułku przed dwudziestu jeden laty.
— Na jaki użytek służyć panu mają te objaśnienia? — odrzekł dyrektor. — Winienem pana uprzedzić, iż nie wolno nam jest udzielać ich osobom nie posiadającym dowodów, iż mają prawo pytać o takowe.
— Dowody te, natychmiast panu okażę — odparł Soliveau, dobywając z pugilaresu protokuł z podpisem byłego mera w Joigny. — Pragnę zasięgnąć szczegółów o dziecku — mówił dalej — które zostało tu umieszczonem w dniu 6-tym Kwietnia 1862 roku, jak to wskazuje osobiste zeznanie jakie mam honor panu przedstawić.
Dyrektor wziąwszy protokuł, czytać go zaczął.
— Niemam nic do zarzuczenia w tym względzie — odpowiedział — działasz pan w pełni praw swoich. Objaśnimy pana co stało się z pomienionem dzieckiem... Być może iż ono zmarło... Bądź co bądź, zostaniesz pan ściśle o wszystkiem powiadomiony.
Tu zadzwonił na woźnego, a nakreśliwszy szybko kilka słów na arkuszu, podał go temuż.
— Oddaj to archiwiście — rzekł — i przynieś mi odpowiedź.
Po wyjściu woźnego, dyrektor zwrócił się do Owidyusza.
— Według daty — rzekł — zamieszczonej w protokule, to dziecię u nas niegdyś umieszczone, dziś pełnoletniem być musi. Z chwilą pełnoletności, nie mamy doń żadnego prawa, wszelki nasz nadzór z tą datą ustaje. Możemy zatem objaśnić pana w szczegółach tylko do chwili pełnoletności.
— Rozumiem... — odparł Owidyusz — lecz jeśli to dziewczę żyje, pańskie wskazówki ułatwią mi poszukiwanie.
— Zapewne.
W kilka minut ukazał się woźny z paką akt, jakie położył na biurku, przed dyrektorem, który przeglądać je zaczął.
Każda stronnica zawierała kopię protokułów złożenia dzieci w przytułku. Dyrektor szukał daty, umieszczonej w dokumencie z Joigny. Znalazłszy takową, zatrzymał się na niej.
— Otóż jest — wyrzekł — to, o co pan zapytujesz. Dziewczynka przyniesiona tu w dniu 6-tym Kwietnia 1862 roku została zapisaną w księgach pod dziewiątym numerem.
Owidyusz zapromieniał radością. Jakób Garaud nie omylił się więc, co do numeru. Łucya, robotnica w magazynie mód pani Augusty, Łucya, rywalka Maryi Harmant, Łucya, narzeczona Lucyara Labroue, była córką Joanny Fortier, zbiegłej z więzienia w Clermont. Wszelkie już inne objaśnienia, nie obchodziły go teraz.
Na marginesie protokułu, przyniesionego przez Owidyusza, dyrektor wypisał numer akt, adres modniarki do której dziewczę na naukę szycia oddanem zostało, oraz adres mieszkania, jakie zajmowała od czasu dojścia do pełnoletności, t. j. ulicę Bourbon, numer 9 i podpisał to wszystko.
— A teraz panie... — rzekł — należy dopełnić jeszcze pewną formalność.
— Cóż takiego?
— Mój podpis stwierdzonym być musi przez dyrektora Rady miejskiej dobroczynności publicznej.
— Co znaczy, iż dziś nie będę mógł otrzymać tego papieru i że mi czekać należy na dopełnienie tej formalności — odrzekł Soliveau.
— Tak... lecz to oczekiwanie długiem nie będzie. Jutro w ciągu dnia, wszystko załatwimy.
— Przyjdę więc jutro... O której godzinie pan przybyć mi rozkażesz?
— Około drugiej, w południe.
Owidyusz ukłoniwszy się, wyszedł.
Krótka ta zwłoka nie sprawiła mu różnicy, wiedział, że Lucya jest córką Joanny Portier, a to był punkt główny, o który chodziło mu właśnie.
Skoro o piątej wieczorem przybył do niego Harmant, na ulicę de Clichy, opowiedział mu wszystko.
— Nareszcie! — zawołał milioner — zobaczymy teraz, czy Lucyan Labroue zaślubi tę dziewczynę!


∗             ∗

Marya stawała się coraz bardziej cierpiącą. Jedynie utrzymywało ją sztuczne podniecenie nerwowe. Chodziła, wyjeżdżała, wracała, usiłując bezustannym ruchem omamić samą siebie i odegnać rozpaczliwe myśli, cisnące się jej do głowy. Z biednego tego dziewczęcia, pozostał cień zaledwie.
W oznaczonym dniu przez Edmunda Castel, rozpoczęła pozowanie do portretu. Z gorączkowym pośpiechem szukała rozrywek by się uchronić przed boleścią owładającą jej duszę. Daremne usiłowania! Wszystko, co czyniła, aby zapomnieć Lucyana, podwajało jej cierpienia moralne, a rzecz naturalna zwiększało zarazem i jej fizyczne dolegliwości.
Harmant, ów nędznik, u którego struna ojcowska dźwięczała jak u najuczciwszego człowieka, cierpiał do nieopisania, patrząc na niknące swe dziecię. Wierzył wszelako niewzruszenie, że małżeństwo z Lucyanem pokona złe i zbawieniem dla jego córki się stanie.
Marya doznawała naprzemian odbłysków nadziei i bólów rozpaczy, które zwolna, lecz w sposób straszny ją zabijały.
Posłyszawszy od ojca o bliskim powrocie Lucyana, całą siłą żyć jeszcze pragnęła, sądząc, iż zobaczenie się po tak długiej rozłące, zdoła obudzić w nim miłość.
Dwa dni pozostawały do chwili, w której syn Juliana Labroue miał przybyć do Paryża.
Uzbrojony autentycznym dowodem, jaki Owidyusz odebrał z przytułku, Harmant pewien siebie, oczekiwał na przyjazd młodzieńca.
Małe mieszkanie na szóstem piętrze przy ulicy Bourbon, przystrajano świątecznie, Łucya albowiem odebrała telegram powiadamiający o przybyciu narzeczonego nazajutrz wieczorem.
Lucyan przyśpieszył swój powrót o kilka godzin, ażeby obiadować z ukochaną i razem z nią wieczór przepędzić.
Zadana jej rana ręką mordercy zabliźniła się prawie zupełnie, a radość z powrotu narzeczonego dokonała uzdrowienia.
Matka Eliza, dzieliła tę radość, dopomagając dziewczęciu w przygotowaniu wszystkiego na przyjęcie tyle drogiego gościa.
Doskonały obiad, dwie butelki starego wina, lśniące białością nakrycie, wonne bukiety na stole w wazonach, słowem niczego nie brakowało do uświetnienia tej uczty.
Owóż godziny oczekiwania równie długiem! być się zdawały Łucyi, jako i biednej milionerce.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.