Przejdź do zawartości

Podpalaczka/Tom III-ci/XXXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Podpalaczka
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom III-ci
Część druga
Rozdział XXXIII
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La porteuse de pain
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXIII.

Matka Eliza, rozłączywszy się z Łucyą na drodze, wiodącej do Bois-Colombes, przyśpieszyła kroku, by wynagrodzić czas, stracony na pogadance z dziewczęciem. Idąc drogą, obrzuconą płotem cierniowym, szukała spojrzeniem ścieżki, przez Łucyę wskazanej, jaka miała ją zaprowadzić do celu podróży. Przybywszy do kępy drzew, gdzie na kilka chwil przed tem spoczywał Owidyusz, udając śpiącego, ujrzała wreszcie dróżkę, spostrzegłszy zarazem idącego przed sobą w oddaleniu mężczyznę, z walizką w ręku.
— Bezwątpienia to ta ścieżyna być musi — rzekła, zwracając się na nią i w kilka chwil spostrzegła w pobliżu gościniec, wiodący do Paryża.
Przed nią widniały wiejskie budynki, a pośród nich, niewielki domek, dzikiem winem i bluszczem owity. Tabliczka nad wejściem przybita nosiła numer 41.
— Tutaj zatem — rzekła Joanna, przechodząc wpoprzek drogę.
Domek okolony był warzywnym i owocowym ogrodem. Wdowa Fortier pociągnęła za łańcuch od dzwonka, na głos którego stara wiejska służąca ukazała się w progu.
— Czego pani żądasz? — spytała, obrzucając przybyłą nieufnem spojrzeniem.
— Przychodzę do pani Lebel... Chcę się z nią widzieć...
— Od kogo? w jakim interesie?
— W interesie jej córki, pani Lebret, właścicielki piekarni przy ulicy Delfinatu.
— Wejdź, pani.
Tu wprowadziła przybyłą na facyatę, gdzie znajdowała się pani Lebel, otyła sześćdziesięcioletnia kobieta.
— Ta pani przybywa od pani Lebret — rzekła służąca, wskazując na Joannę.
— Od mojej córki? — zawołała pani Lebel. — Cóż się tam stało? byłażby słabą?
— Tak, pani — rzekła roznosicielka.
— Od jak dawna jest chorą?
— Od dwóch tygodni.
— I dopiero po dwóch tygodniach mój miły zięć zawiadamia mnie o tem?
— Nie on przysyła mnie do pani.
— Zatem moja córka?
— Tak.
— Wie ona dobrze, iż będąc wypędzoną przez jej męża, nigdy tam nie ukażę się więcej.
— Lecz pani Lebret jest ciężko chorą... ciężko i niebezpiecznie — odpowiedziała Joanna.
— Gdyby nawet miała być bliską śmierci, od czego niech ją Bóg uchowa, nie poszłabym narażać się na zniewagi w domu, który powstał z mego majątku — odparła pani Lebel. Moja córka wie o tem dobrze i dziwię się, że panią przysyła tu do mnie, nie powiadomiwszy o tem swego męża.
— Sądziła ona, iż pani posłyszawszy, jak ciężko jest chorą, zapomnieć zechcesz o dawnych nieporozumieniach.
— Nie... nie zapomnę... nie zapomnę nigdy! — mruknęła z gniewem kobieta. — Nie przyjdę do córki, póki pan Lebret listownie mnie o to nie wezwie, dołączywszy najpokorniejsze przeproszenie.
Joannie ścisnęło się serce na słowa owej kobiety, u której miłość własna głuszyła wszelkie uczucia macierzyńskie. Chciała coś przemówić, lecz pani Lebel ją uprzedziła.
— Wszystko, cobyś pani chciała przedstawić w tym razie — wyrzekła — na nic się nie przyda. Słyszałaś pani, co powiedziałam... Powtórz mej córce, że smuci mnie mocno jej słabość, lecz nie ukażę się w jej domu, dopóki szanowny pan zięć nie zrobi zadośćuczynienia, to jest, dopóki do mnie nie napisze, iż żałuje swego nikczemnego postępowania i prosi mnie, ażebym przybyła jego żonę odwiedzić. Oto moje ultimatum, w którem jednego słowa nie zmienię! Nie jestem chorągiewką na dachu... Co postanowię, spełnić się musi!
— Dobrze, pani... — wyjąkała wdowa Fortier ze wzruszeniem; — powtórzę, co pani zleciłaś.
— Proszę o to — odrzekła nieludzka kobieta.
Roznosicielka wyszła, zasmucona głęboko odpowiedzią tej matki okrutnej. Tąż samą drogą wracała do stacyi. Siódma uderzała, gdy wdowa wchodziła na ulicę Delfinatu. Pani Lebret oczekiwała jej powrotu z niepokojem, właściwym chorym, których chwile są policzone, i pragnącym w ostatniej godzinie uścisnąć tych, których kochali. Chora znajdowała się sama w pokoju. Służąca pilnowała sklepu, a pan Lebret, jako człowiek przedewszystkiem praktyczny, wyjechał za zakupem mąki, zamierzywszy powrócić dopiero nazajutrz późno wieczorem.
Doktór leczący panią Lebret, wróżył jej zaledwie kilka dni życia.
Gdy Joanna weszła do pokoju, oświetlonego blaskiem słabo płonącej lampki, chora uniosła się na łóżku z wyrazem radości w spojrzeniu.
— I cóż, cóż, Elizo? — pytała słabym głosem — widziałaś się z mą matką?
— Widziałam, pani — odpowiedziała wdowa z tak widocznem zakłopotaniem, iż chora odgadła natychmiast rezultat jej bytności w Garenne de Colombes.
— Matka więc nie zapomniała poróżnień z mym mężem? — szepnęła zcicha — odmawia widzenia się ze mną?
— Niestety, tak, pani...
— A czy jej mówiłaś, że ja jestem chorą, ciężko, niebezpiecznie chorą?
— Mówiłam.
— I cóż odpowiedziała?
— Że nie przybędzie, dopóki pan Lebret nie przeprosi jej ustnie lub piśmiennie i dopóki nie będzie jej prosił o przebaczenie.
— Boże, mój Boże! — jęknęła biedna kobieta — zatem nie «baczę już przed zgonem mej matki!...
— Nie smuć się, pani... Być może, iż pan Lebret nie odmówi napisania listu...
— Lecz mój mąż jest nieobecnym.
— Ale powróci...
— Tak, jutro wieczorem... A kto wie, czyja doczekam jutrzejszego wieczoru..
Tu chora załamała ręce, grube łzy spływały po jej policzkach.
Joanna patrzyła na nią z boleścią. Chora uspokoiła się zwolna, wpadła w obezwładnienie, a następnie w senność. Wtedy to wdowa Fortier przyklękła przy krześle i z rękoma złożonemi modlić się cicho zaczęła.


∗             ∗
Jak objaśniliśmy poprzednio, fiakr, w którym znajdował się Owidyusz z Amandą, przystanął naprzeciwko domu nr. 9, przy ulicy de Bourbon.

Młoda dziewczyna, przebiegłszy schody, weszła do pokoiku, w którym Łucya pracowała z Antoniną.
— Jakże — pytała — byłaś, Łucyo, w Garenne de Colombes?
— Tak, przymierzałam suknię merowej.
— I będzie gotową?
— Jutro, na oznaczoną godzinę. Widzisz, pani, iż dla pośpiechu prosiłam mej przyjaciółki, aby mi w szyciu pomogła.
— Dobrze zrobiłaś. Pani Augusta kazała mi zapytać, czy zechcesz pójść sama do Garenne, ponieważ mnie posłać ma jutro wieczorem z materyałami do jednej z klientek, mieszkającej w Saint-Mandé.
— Pójdę sama.
— A nie będziesz obawiała się iść w nocy pustą tą ścieżynką, obok drogi żelaznej?
— Czego mam się obawiać? Proś pani tylko, aby mi przysłano z pracowni kawał białego kartonu dla owinięcia tej sukni.
— Dobrze, przyślemy go tobie.
I dowiedziawszy się, o czem wiedzieć pragnęła, Amanda wróciła do oczekującego na nią kochanka.
Podczas, gdy ona bawiła u Łucyi, Owidyusz nie siedział już, jak po raz pierwszy w głębi powozu. Jednym ze sklepów, położonych w domu nr. 9, był, jak nadmieniliśmy, skład nożowmika. Soliveau zauważył to w dniu, w którym przebrany za mularza, podniósł uronioną z okna chusteczkę Łucyi.
— Otóż sklep, jakiego mi właśnie potrzeba — pomyślał. Poczem, wysiadłszy z powozu, wszedł do składu.
— Co pan sobie życzy? — zapytała siedząca za kontuarem kobieta.
— Chciałbym wybrać nóż kuchenny — rzekł — ostry i silny, w rodzaju tych, jakich używają rzeźnicy do ćwiertowania mięsa.
— Mam taki właśnie — odrzekła nożowniczka, wyjmując z wystawy żądany przedmiot. — Jest to nóż doskonały, naszej fabryki, za trwałość którego poręczyć mogę.
Owidyusz obejrzał ostrze z uwagą.
— Ile pani zań żądasz? — zapytał.
— Dwa franki siedemdziesiąt pięć centymów.
— Dobrze, oto pieniądze, proszę zawinąć.
Kupcowa, owinąwszy nóż w gruby papier i obetkawszy szpiczasty koniec starannie, oddała go nabywcy, który, wyszedłszy z nim, wsiadł do powozu.
Nie spojrzawszy za kupującym nieznajomym, nożowniczka zapisała jedynie w księgach regestrowych: „Nóż kuchenny, 2 franki 75 centymów — nie myśląc o tem więcej.
W dwie minuty po wejściu do fiakra Owidyusza ukazała się Amanda. Soliveau podał jej rękę uprzejmie.
— Do restauracyi pod Złotą wieże! — zawołał na woźnicę; a potem zwracając się do swej towarzyszki: — Cóż, suknia będzie na jutro gotową? — zapytał.
— Niezawodnie, ponieważ Łucyi pomaga w szyciu jej przyjaciółka.
— I pójdziesz z nią razem jutro wieczorem?
— Nie... bardzo zręcznie od tego się wymówiłam. Powiedziałam jej, że jestem wysłaną do klientki, Łucya więc pójdzie sama do Garenne de Colombes.
Owidysz zadrżał na te słowa. Złośliwy uśmiech wybiegł mu na usta. Jedyna zapora, jaka mogłaby przeszkodzić jego zamiarowi, dziwnym zbiegiem okoliczności usuniętą została. Nie potrzebował obawiać się już więcej obecności Amandy. Wykonanie planu ławiejszem się stawało.
— Tem lepiej! — zawołał — nie zmienimy naszych zwyczajów.
— Będziemy mogli obiadować wcześniej — rzekła Amanda.
— Jakto?
— Jutro o godzinie piątej mam zanieść sztukę materyi do jednej z klientek w Saint-Mandé. Gdybyś zechciał być uprzejmym, towarzyszyłbyś mi tam i razem obiadowalibyśmy.
— Brawo! — zawołał Soliveau — myśl doskonała.
— Zgadzasz się zatem?
— Z rozkoszą. Ułożymy plan szczegółowy jutro przy śniadaniu.
Nazajutrz o zwykłej godzinie Amanda przybywszy do pracowni, zdała rachunek pani Auguście ze swej bytności u Łucyi, dodając, że robotnica żąda, ażeby jej przysłano kawał białego kartonu do owinięcia sukni, który właścicielka bezzwłocznie wysłać poleciła. O w pół do dwunastej Amanda wyszła na śniadanie. Gdy przechodziła koło zawołała:
— Mam list do pani.
Odebrawszy kopertę, spojrzała.
— To nie z poczty — wyrzekła.
— Nie, przyniósł go posłaniec.
Amanda czytała:
„Nieprzewidziany, a ważny interes nakazuje mi natychmiast wyjechać do Fontainebleau. Nie powrócę, aż jutro rano. Będę z tobą na śniadaniu. Myśl o mnie. Całuję śliczne twe rączki.

Arnold.“

Dziewczyna zmięła list w palcach gniewliwie.
— Znowu przeciwność! — szepnęła. — Obiecywałam sobie obiadować z nim razem pod Zieloną Jabłonią...
I przez dzień cały była w najgorszym humorze.

KONIEC TOMU III-go.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.