Przejdź do zawartości

Podpalaczka/Tom II-gi/XXX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Podpalaczka
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom II-gi
Część pierwsza
Rozdział XXX
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La porteuse de pain
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXX.

— Gdzie mieszkasz, drogie dziecię? — pytała dalej milionerka.
— Przy skręcie ulicy Bourbon Nr. 9.
— Gdzież to jest ulica Bourbon?
— Na wyspie Świętego Ludwika.
— Dobrze, zapiszę sobie twój adres. Czy zauważyłaś — mówiła dalej Marya — iż to jest ten sam numer, pod którym zostałaś zapisaną w przytułku dla opuszczonych dzieci?
— Tak, jest to traf, wypadek...
— Bywasz niekiedy w przytułku dla odwiedzania znajomych?
— W pierwszym roku, po wyjściu, bywałam tam niekiedy, przepisy zobowiązywały mnie do tego, dziś, gdy jestem starszą, zaniechałam tych odwiedzin, nie mając zresztą czasu ku temu.
— Do widzenia zatem, Łucyo, we czwartek.
— Do widzenia, pani. Dzięki serdeczne składam za twoją dla mnie życzliwość — wyrzekło dziewczę, odchodząc.
Z ulicy Murillo Łucya kazała się zawieźć do pani Augusty, która ją pochwaliła za dokładne wykonanie roboty.
Po odejściu młodej szwaczki Maryę ogarnął smutek. Usiadłszy przed płonącem ogniskiem kominka, myślała o niej.
— Biedna sierota bez ojca i matki — szepnęła. Opuszczona przez tych, którzy ją kochać byli powinni i otoczyć tkliwą opieką! Smutneż to takie życie, zaprawdę! A jednak pomimo wszystko jest ona szczęśliwą! Nie cierpi tyle, ile ja cierpię... nie zna nudy, zniechęcenia... Żyje pełnem życiem, pracuje... wierzy w przyszłość i kocha! Kocha!... — powtórzyła po chwili milczenia. — Ach! słodką być musi ta miłość, gdy pozwala zapomnieć o smutkach i cierpieniach! Kocha i jest kochaną... a ja? ja będąc bogatą, czyż zaznam kiedy, co to jest miłość?...
Gwałtowny atak kaszlu purpurą okrył oblicze dziewczęcia. Przyłożyła chustkę do ust, a skoro ją odjęła, ukazały się plamy krwi. Marya pobladła.
— Krew! krew... — szepnęła — zkąd i dlaczego? W piersiach mnie pali... czuję, jak gdyby tam ktoś nasypał rozżarzonych węgli.
Dwie łzy spłynęły na jej policzki. Podniosła się, ażeby wziąć łyżkę lekarstwa, poczem wróciwszy, usiadła przed ogniskiem.
— Ach! jakżebym chciała kochać jak ona... — wyrzekła z westchnieniem, zatapiając się w dumaniu.


∗             ∗

Sklep korzenny, nad którym widniał napis: Gospoda piekarzów, a do którego weszła wdowa Fortier, aby się posilić czemśkolwiek, znanym był w tej okolicy miasta. Było to miejsce schadzek czeladzi piekarskiej, terminatorów, oraz roznosicielek chleba w tym cyrkule. Większość ich przychodziła tu na śniadania, obiady i wieczerze. Zakład ten składał się z czterech pokojów: sali, w której znajdował się wielki stół w kształcie biurka, gabinetu oświetlonego gazem, gdzie dwanaście osób mogło się pomieścić wokoło okrągłego stołu, wielkiej drugiej sali, zapełnionej małemi stolikami dla przybywających konsumentów, i wreszcie kuchni, w której właścicielka królowała, pośród błyszczących rondli miedzianych, w otoczeniu trzech dziewcząt służących.
Każdy z kwartałów Paryża zawiera w sobie jeden lub dwa takie domy, przeznaczone na miejsce zebrań dla pracujących w piekarskiem rzemiośle. Rozmowy bywają tu nader ożywione, wszyscy się znają nawzajem, każdy opowiada sąsiadowi osobiste swe sprawy.
Do tej to właśnie wielkiej sali, na wpół zapełnionej przybyłymi, weszła Joanna Portier. Spostrzegłszy obiadujących, słysząc ich głośne opowiadania, przeplatane wybuchami wesołego śmiechu, ku drzwiom się cofnęła.
Przechodząca natenczas służąca zbliżyła się ku niej.
— Możesz pani wejść — wyrzekła — znajdzie się miejsce dla ciebie.
— O! jest, jest miejsce — zawołał dwudziestoletni chłopiec piekarski, spostrzegłszy wąchanie przybyłej — tu proszę, tu przy mnie. Jesteśmy wszyscy piekarze — mówił dalej — a choćbyś pani do nas nie należała, to nic nie szkodzi, przyjmiemy cię gościnnie.
Joanna, uśmiechnąwszy się, siadła obok chłopca, który posunął się, ażeby więcej zrobić jej miejsca.
— Co pani mam podać? — pytała służąca, wymieniając potrawy.
Joannna wybrała sobie kilka dań, prosząc o przyniesienie takowych.
— Słuchaj no, Tourangeau — zawołał nagle chłopiec, przy którym miejsce zajęła, spoglądając w stronę siedzącego nieco dalej swego towarzysza — odnalazłem środek, który uleczy moją majstrową z nerwowych ataków, a majstra powstrzyma, iżby nie leciał do niej z obcęgami...
— Jakiż to środek? odrzekł zapytany.
— Potrzeba im dobrej roznosicielki chleba.
— Ba! — zawołał, śmiejąc się, Tourangeau — znajdź taką! Jest to biały kruk między dzisiejszymi roznosicielkami, zwłaszcza w zimowej porze, wśród mrozu i śniegu. Kładą się do łóżek jedna po drugiej i nie chcą pracować. W ciągu dwóch tygodni u mojej majstrowej pięć ich się zmieniło.
— Ha! ha! — to u nas jeszcze lepiej — zaśmiał się pierwszy; — przez dwa tygodnie sześć ich przyjęto i odprawiono! Kupujący uskarżają się i grożą, iż chleb brać będą gdzieindziej, co we wściekłość wprawia majstra i majstrową. Jutro od rana własna ich służąca chleb roznosić będzie, znasz dobrze jej ślamazarność, nie skończy czynności tej do wieczora. Gdyby się jaka porządna kobieta trafiła obecnie, otrzymałaby trzy franki dziennej zapłaty i dwa funty chleba — mówił dalej. — Cóż, Tourangeau — dodał — nie znasz ty takiej? mógłbyś nam ją, przysłać...
— Nie, nie znam — odparł zapytany.
Joanna słuchała całej tej rozmowy z łatwą do zrozumienia uwagą. Po spożyciu obiadu czekała. Stoły zwolna się opróżniały. Chłopiec, siedzący obok niej, wziął dziennik i czytać go zaczął. Po upływie kwadransa wypił resztę czarnej kawy ze stojącej przed nim filiżanki, schował swój dziennik do kieszeni i podniósł się, by odejść.
Joanna powstawszy, zbliżyła się ku niemu.
— Wybacz pan, że go zatrzymuję — wyrzekła.
— Czem mogę służyć, matko? — zapytał.
— Mówiłeś pan przed chwilą, że twój pryncypał potrzebuje roznosicielki chleba...
— Tak jest, miałażbyś mieć kogoś do tego? A może sama chcesz przyjąć ten obowiązek, hę?
— Chętniebym go przyjęła...
— Pełniłaś kiedy tę czynność?
— Dotąd nigdy jeszcze. Zdaje mi się jednak, że to nie jest zbyt trudnem. Potrzebując zapracować na swe utrzymanie, pilniebym się temu oddała i wkrótce obeznała z klientelą. Jestem pewną, że ci, którzy mnie przyjmą, będą ze mnie zadowoleni.
— Widzę, żeś roztropną i inteligentną, uprzedzam cię jednak, że mimo, iż ta czynność łatwą być się zdaje, jest ona utrudzającą.
— Mam siłę, posiadam chęć do pracy i odwagę!..
— Będziesz musiała, matko, przez pięć godzin dziennie ciężko pracować z koszem na plecach, lub pchać przed sobą zamknięty wózek w razie deszczu lub śniegu. A ileż pięter przejść będziesz musiała dziennie! To gorzej niż wdrapać się dwanaście razy na szczyt kolumny Bastylii! — zaśmiał się we— Powtarzam, jestem silną, potrzebuję na życie zarobić — odrzekła wdowa.
— Znasz dobrze Paryż?
— Nie wiele; wasi klienci jednakże zamieszkują zapewne w tym samym cyrkule?
— Mamy ich w calem mieście.
— Gdzie mieszka pryncypał?
— Przy ulicy Delfinatu.
— Znam tę ulicę.
— Mamy kupujących wzdłuż i wszerz miasta, aż ku ulicy de Marais — ciągnął dalej chłopiec.
— W jednym dniu obeznam się z tem wszystkiem, nóg swoich oszczędzać nie będę. Sądzisz pan, iż pryncypał mnie przyjmie, skoro mu się przedstawię? — pytała.
— Rzecz pewna. Od trzech dni poszukuje pilnie kobiety do roznoszenia chleba. Powiem majstrowi, że pani przyjdziesz jutro zrana porozumieć się z gospodynią, gdyż pani Lebret wyłącznie się tem zajmuje.
— Proszę, uczyń mi pan tę przysługę, Bóg cię za to wynagrodzi!
Brzmienie głosu mówiącej wzruszyło serce piekarskiego terminatora.
— Upewniam panią, że zrobię, o co prosisz, wyglądasz bowiem na dzielną i uczciwą kobietę. Jutro zrana przychodź do sklepu, objaśniwszy, iż przybywasz z rekomendacyi lugdańczyka, pod tem to bowiem nazwiskiem wszyscy mnie znają; przyjdź, a zastaniesz tam gospodynię.
— O której godzinie mam przyjść?
— Pomiędzy siódmą a ósmą zrana.
— Na ulicę Delfinatu?
— Tak, numer 15-ty, piekarnia Lebreta, wszyscy ją znają, tam ja pracuję. Zatem do widzenia, mateczko — kończył wesoło — bądź spokojną, zaręczani ci, iż otrzymasz to miejsce. Lecz jeszcze słowo — dodał, wracając się odedrzwi — trzeba ci będzie obeznać się z różnemi gatunkami bułek i chleba, oraz pamiętać ich nazwy, ażebyś nie myliła się przy dostarczaniu takowych.
— Dużo jest tych gatunków?
— Niezbyt wiele. Kulki okrągłe, rozłupane, placuszki, rogale, grajcarki wiedeńskie, angielskie świąteczne fujarki, chleb bielszy, śniadszy, plecionki, strucle, benedyktynki; zapiszę ci to wszystko dla pamięci. Ale... jakże się matko nazywasz?
— Eliza Perrin — odpowiedziała Joanna.
— Dobrze, to nam wystarcza...
Tu lugduńczyk wyszedł z restauracyi, podążając w stronę piekarni.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.